Znając dziś tajne materiały bezpieki PRL, a także STASI i KGB w tej sprawie, uważam, że SB było stać na zabicie ks. Franciszka Blachnickiego i byłoby ono sensowne z jej punktu widzenia – mówi PAP Andrzej Wirga, działacz opozycji antykomunistycznej w PRL, w latach osiemdziesiątych przedstawiciel „Solidarności Walczącej” w Niemczech Zachodnich.
27 lutego 1987 r. w zachodnioniemieckim Carslbergu zmarł ks. Franciszek Blachnicki. W 1982 r. stworzył Chrześcijańską Służbę Wyzwolenia Narodu oraz Międzynarodowe Centrum Ewangelizacji Światło-Życie. Jego działalność odwołująca się do potrzeby wyzwolenia wszystkich narodów Europy Środkowej spod władzy ideologii komunistycznej przyciągnęła zainteresowanie służb specjalnych wielu krajów bloku wschodniego i ZSRS.
Jako przyczynę śmierci wskazano zator płucny. Duchowny miał cierpieć również na wiele innych chorób. Stan jego zdrowia i samopoczucie pogarszała coraz gorsza sytuacja finansowa stworzonego przez niego ośrodka. Do sprawy śmierci kapłana powrócono w pierwszych latach XXI wieku. Jej wyjaśnienia podjął się historyk i redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego” – w marcu 2005 r. dr Andrzej Grajewski jako członek Kolegium IPN zainicjował wszczęcie śledztwa po tym, jak dowiedział się o okolicznościach śmierci ks. Blachnickiego. Według niego wskazują one na to, że duchowny został zamordowany. Tuż przed śmiercią ksiądz rozmawiał z najbliższymi współpracownikami, małżeństwem Jolanty i Andrzeja Gontarczyków, którzy przybyli do Carlsbergu jako opozycjoniści emigrujący z Polski. W rzeczywistości byli agentami wywiadu PRL. Kilka tygodni wcześniej informację o współpracy Gontarczyków z wywiadem komunistycznym przekazał ks. Blachnickiemu działacz „Solidarności Walczącej” Andrzej Wirga.
Polska Agencja Prasowa: W jakich okolicznościach związał się pan z „Solidarnością”, a później środowiskami antykomunistycznymi na emigracji w Republice Federalnej Niemiec?
Andrzej Wirga: W Niemczech Zachodnich znalazłem się wraz z żoną miesiąc przed stanem wojennym, w listopadzie 1981 r. Wyjazd ten był związany z moją wcześniejszą działalnością w legalnej „Solidarności”. W 1980 r. zakładałem struktury związku w Polskim Związku Motorowym. Było to tzw. stowarzyszenie wyższej użyteczności, ale prowadziło działalność gospodarczą, a to pozwalało na założenie struktury związkowej. Już wcześniej miałem kontakty ze środowiskami antykomunistycznymi, m.in. w 1968 r., gdy nie wziąłem udziału w inwazji na Czechosłowację, ponieważ byłem w areszcie wojskowym za udział w spotkaniu studenckim wiosną 1968 r. W 1980 r. udało się powołać ogólnopolską sekcję NSZZ „Solidarności” w PZM. Sam zostałem jej przewodniczącym. Sekcja liczyła ok. 9 tys. członków i została zarejestrowana w Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” pod numerem trzecim. Okres istnienia legalnej „S” jest nazywany karnawałem wolności, ale był to także czas ciężkiej pracy. Skupialiśmy się na rugowaniu patologii partyjnych, m.in. poprzez tworzenie rad pracowniczych. Udało się doprowadzić do zwolnienia dyrekcji i ujawnienia wielu nieprawidłowości. Było to tym istotniejsze, że struktury PZM były w ogromnej części zdominowane przez esbecję.
Jeszcze podczas działalności we wrocławskiej „Solidarności” nawiązałem kontakty z niemieckimi związkowcami z Federacji Niemieckich Związków Zawodowych (DGB). Jako że znałem nieco język niemiecki, zostałem wyznaczony do spotkania z ich delegacją przybyłą do Wrocławia. Jesienią 1981 r. wraz z żoną uzyskaliśmy bezpłatne urlopy i wyjechaliśmy na ich zaproszenie do RFN. Tam zastał nas stan wojenny.
30 stycznia 1982 r. związkowcy zaprosili nas do Moguncji. Był to Międzynarodowy Dzień Solidarności z „Solidarnością”. W miejscowym ratuszu apelowałem o pomoc dla „Solidarności”. Wiosną 1982 r. w Dortmundzie odbyło się spotkanie Polaków, którzy zostali w Niemczech po wprowadzeniu w PRL stanu wojennego. W kolejnych miesiącach udało się doprowadzić do nawiązania kontaktów z organizacjami broniącymi praw człowieka i założyć Hilfskomitee Solidarność (Komitet Pomocy Solidarności). Tak rozpoczęła się pomoc „Solidarności” w kraju, m.in. poprzez wysyłanie materiałów drukarskich niezbędnych do wydawania podziemnych wydawnictw czy organizowanie pomocy humanitarnej. Niemcy bardzo sprzyjali udzielaniu takiego wsparcia. W 1983 r. zostałem przedstawicielem „Solidarności Walczącej” w Niemczech. Wraz z żoną zostaliśmy zaprzysiężeni jako członkowie „SW”.
PAP: W jakich okolicznościach poznał pan ks. Franciszka Blachnickiego?
Andrzej Wirga: Nawiązywałem kontakty z wieloma organizacjami rozsianymi po różnych miastach Niemiec. Ks. Blachnicki organizował w Carlsbergu liczne spotkania i sympozja poświęcone sprawie „Solidarności” oraz w ramach Chrześcijańskiej Służby Wyzwolenia Narodów przyciągające też przedstawicieli innych narodów. Ta druga idea była szczególnie bliska „Solidarności Walczącej” i jej liderowi Kornelowi Morawieckiemu. Symbolicznym miejscem tych spotkań był zamek Hambach w Nadrenii, gdzie w 1832 r. doszło do wielkiego zgromadzenia na rzecz jedności Niemiec. Brali w nim udział także weterani Powstania Listopadowego.
W tym czasie poznałem małżeństwo Gontarczyków. Wówczas na stałe mieszkali w tworzonym przez ks. Blachnickiego ośrodku w Carlsbergu. Współpracowałem z nimi przez pewien okres przy wydawaniu publikowanego przez nas po niemiecku „Biuletynu Informacyjnego Solidarności”. Jolanta Gontarczyk przesyłała również reportaże do Radia Wolna Europa. Moja żona zajmowała się także prowadzeniem kartotek osób potrzebujących w Polsce oraz koordynowała udzielanie pomocy. Miała wyjątkowego nosa do agentów. Między innymi to sprawiało, że nie zacieśnialiśmy z Gontarczykami kontaktów osobistych. Oni sami wielokrotnie próbowali uwiarygodnić się w naszych oczach, m.in. poprzez opowieści o kontaktach z „Solidarnością Walczącą”. Mimo to zachowywaliśmy dystans.
PAP: Wspomniał pan o przeczuciach pana żony. Jaki był wówczas ogólny stan państwa wiedzy o inwigilacji środowisk solidarnościowych przez wywiad PRL?
Andrzej Wirga: Informacje na ten temat otrzymywaliśmy poprzez kurierów „Solidarności Walczącej” oraz przyjeżdżających do RFN „spalonych” członków organizacji. Takie wiadomości przekazywali też przedstawiciele innych organizacji działających w RFN. Osób, którym można było w pełni zaufać, było jednak bardzo mało. Byliśmy dość nieufni, ale jednocześnie wymogi tamtej sytuacji skłaniały do otwartości na wiele kontaktów, m.in. z ludźmi, którzy chcieli udzielać pomocy. Zgłaszali się nawet przedstawiciele niemieckich środowisk rewizjonistycznych, którzy chcieli nam pomóc w zamian za podważenie granicy na Odrze i Nysie. Gdy odmawialiśmy, kontakty były zrywane.
PAP: W jakich okolicznościach „Solidarność Walcząca” przekazała panu informacje dotyczące współpracy małżeństwa Gontarczyków z wywiadem PRL?
Andrzej Wirga: Informację tę przekazano poprzez kuriera „Solidarności Walczącej”. Była to informacja pisemna. Po jej otrzymaniu pojechałem z żoną do ks. Franciszka Blachnickiego. Po przekazaniu tej wiadomości duchowny spytał, czy dysponujemy dowodami. Stwierdziłem, że przecież nigdy nie będziemy w stanie zdobyć ich legitymacji SB. Zapewniłem jednak, że to informacja pewna i sprawdzona. Ks. Blachnicki zaczął rozważać, czy może się nawrócili. Był bardzo sceptyczny wobec tej informacji. Powiadomiłem także wszystkie inne organizacje polonijne, Radio Wolna Europa i redakcję „Kultury”. O sprawie dowiedziała się również policja w Moguncji. Po blisko dwóch tygodniach otrzymałem kolejną notatkę, w której Gontarczyków określono jako bardzo niebezpiecznych agentów (oficerów SB). Ponownie odwiedziliśmy ks. Blachnickiego i jeszcze raz przedstawiliśmy całą sprawę. Dał do zrozumienia, że coś zrobi. Do wydarzeń tych doszło w styczniu 1987 r., a więc kilka tygodni przed śmiercią ks. Blachnickiego.
PAP: W jaki sposób dowiedział się pan o jego śmierci?
Andrzej Wirga: Nie pamiętam, od kogo otrzymałem tę informację. Mogli mi ją przekazać działacze polonijni albo ktoś bezpośrednio z ośrodka w Carlsbergu. Była to jedynie informacja o nagłej śmierci księdza, bez żadnych szczegółów.
PAP: Nie wiedział pan wówczas, że zmarł po rozmowie z małżeństwem Gontarczyków?
Andrzej Wirga: Nie wiedziałem, że jego śmierć miała związek z tą rozmową.
PAP: W 1988 r. Gontarczykowie uciekli do PRL, a to było ostatecznym potwierdzeniem ich roli w inwigilacji otoczenia ks. Blachnickiego i jego samego.
Andrzej Wirga: Zaraz po ich ucieczce zostałem wezwany przez niemiecką policję. Tam poinformowano mnie, że ich wyjazd był tak nagły, że na stole w ich mieszkaniu znaleziono niedokończone śniadanie. Okazało się również, że pozostawili po sobie dług w wysokości 30 tys. marek. Niemiecki oficer wydawał się oczekiwać ode mnie wyjaśnień. Przypomniałem mu, że ostrzegałem niemiecką policję, że są agentami komunistycznego wywiadu i brak jej reakcji doprowadził do ich ucieczki.
PAP: Jak pan ocenia tamte wydarzenia po ponad trzydziestu latach? Czy sądzi pan, że Gontarczykowie byli bezpośrednio odpowiedzialni za śmierć ks. Blachnickiego?
Andrzej Wirga: Nie mogę tego jednoznacznie stwierdzić. W rozmowach poprzedzających śmierć Blachnickiego wielokrotnie oskarżali go o wiele różnych nieprawidłowości. Twierdzili, że jest rozrzutny oraz „fanatyczny religijnie”. Szczególnie krytycznie mówili o kulcie maryjnym. Ich zdaniem zrażało to do niego Niemców. Później wiele do myślenia dał mi także inny epizod. Andrzej Gontarczyk chwalił się, że ukończył kurs masażu i zamierza podjąć taką pracę. Jego masaż zakończył się tym, że przez kilka tygodni nie mogłem się poruszać z powodu pęknięcia żeber. Dziś przypuszczam, że mógł to zrobić specjalnie w ramach swojej działalności agenturalnej. Nie mogę jednak stwierdzić, czy małżeństwo Gontarczyków przyczyniło się do śmierci ks. Blachnickiego.
PAP: Stosowanie metody morderstw politycznych zdarzało się wówczas stosunkowo rzadko. Czy pana zdaniem ks. Blachnicki był z punktu widzenia wywiadu PRL na tyle groźny, że zdecydowano się na jego zabicie?
Andrzej Wirga: Myślę, że byłoby to możliwe. Działania prowadzonego przez niego wydawnictwa mogły być postrzegane jako niebezpieczne. Również przemyt do PRL materiałów wydawniczych i publikacji był groźny dla władz. Wydaje się jednak, że najniebezpieczniejszy był ten wymiar jego działalności, który jednoczył Polaków w Niemczech, nie tylko na gruncie religijnym. Znając dziś tajne materiały bezpieki PRL, a także STASI i KGB w tej sprawie, uważam, że Służbę Bezpieczeństwa było wtedy stać na takie działanie i byłoby ono sensowne z jej punktu widzenia.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk /skp /