Mama zabierała mnie do getta, żebym w szkolnej teczce przenosiła chleb z niewielką ilością marmolady. Któregoś dnia powiedziała, ze dzisiaj wyprowadzimy dziewczynkę żydowską z getta i tak się stało - powiedziała PAP Anna Stupnicka-Bando prezes Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
Anna Stupnicka-Bando urodziła się w 1929 r. w Końskich. Jej ojciec był przed wojną starostą w Końskich, matka, Janina Stupnicka, pracowała jako nauczycielka. W czasie okupacji matka Anny Stupnickiej-Bando zajmowała się prowadzeniem ksiąg meldunkowych i administracji domów. Wykorzystując przepustkę pozwalającą na swobodne wchodzenie do getta, zimą 1941 r. wyprowadziła, stamtąd przy pomocy córki żydowską dziewczynkę, Lilianę Alter.
"W czasie okupacji w Polsce mieszkałam na warszawskim Żoliborzu z mama i z babcią. Zajmowałyśmy dwupokojowe mieszkanie w dużym spółdzielczym bloku, wielopiętrowym. Mama, z zawodu nauczycielka, w czasie okupacji pracowała, prowadząc meldunki w różnych domach: na Żoliborzu, częściowo na Starym Mieście i również częściowo w getcie. Z tego powodu miała przepustkę" - powiedziała Anna Stupnicka-Bando.
Wspominając dzień uratowania Liliany Alter, zaznaczyła, że "mama miała przepustkę opiewającą na dwie osoby i to umożliwiało wstęp do getta". "Nieraz zabierała mnie za sobą po to, żebym w szkolnej teczce przenosiła, dla bardzo biednej rodziny żydowskiej, chleb z niewielką ilością marmolady buraczanej. Któregoś dnia powiedziała, że dzisiaj wyprowadzimy dziewczynkę żydowską z getta i tak się stało. Nie pamiętam… to była zima, początek 1941 roku" - mówiła Stupnicka-Bando.
"Ona była chyba tak w moim wieku, może o rok młodsza. Tu nastąpiła bardzo smutna scena, bo oni się żegnali. To znaczy ojciec zdawał sobie sprawę, że się już chyba nigdy nie zobaczą. Natomiast Lilka, nie wiem, czy zdawała sobie sprawę, ale było to bardzo smutne. Po chwili ojciec wyszedł. Mama moja powiedziała, żebyśmy się zamieniły wierzchnim okryciem, tymi zimowymi paltami. Lilka miała palto w takim bardzo ostrym, zielonym kolorze. Ja włożyłam to jej palto, a ona włożyła moje palto szkolne, granatowe z beretem z szarotką" - opisała.
"Przebrałyśmy się, wzięłyśmy te książki meldunkowe, które się wnosiło i wynosiło z getta. To były takie duże jak dziennik klasowy, duże książki. Ona wzięła jedną, ja wzięłam drugą i mama zwróciła nam uwagę, żebyśmy przeszły zdecydowanym krokiem, z głową podniesiona do góry i tak się stało. Przeszłyśmy zdecydowanym krokiem. Gdy znalazłyśmy się za murami getta, ja z tego zdenerwowania zapomniałam, że tam gdzieś miała czekać na nas umówiona dorożka, ale po chwili ochłonęłam, odnalazłam te dorożkę i pojechałyśmy na Żoliborz, gdzie babcia czekała z kolacją, a mama wróciła następnego dnia" - dodała.
Pokreśliła, że "mama była takim +oczkiem w ogniwie+ tych, którzy załatwiali dokumenty". "Najpierw ksiądz proboszcz załatwiał, dawał metrykę, potem trzeba było zameldować to dziecko u kogoś dorosłego, potem z tym meldunkiem nosiło się do osób, które zajmowały się dokumentami. No i od tego dnia, kiedy wróciłyśmy z Lilką, Lilka została na drugi dzień i mama wyrobiła jej dokumenty. Teraz nazywała się Krysia Wójcikówna. To było nazwisko panieńskie mojej mamy. Od tego dnia była moja kuzynką, z czego ja byłam bardzo zadowolona nawet, bo byłam jedynaczką i mi się zdawało, że mam siostrę, po prostu" - powiedziała Anna Stupnicka-Bando.
Jak wspominała, podczas okupacji czasem też "miały miłe chwile". "Zimą wychodziłyśmy na podwórko, bo tak to Lilka siedziała w domu, wychodziłyśmy na podwórko i zjeżdżałyśmy z takiej górki na sankach. Było to bardzo miłe. Ona wtedy oddychała tym świeżym powietrzem, no ale to tylko było zimą. W 1943 roku, kiedy wybuchło powstanie w getcie, mama moja uważała, że trzeba będzie Lilkę wywieźć pod Warszawę" - wspominała.
"Matka Lilki zginęła. Była w jakiejś rodzinie polskiej, ale wyszła na ulicę, ktoś ją rozpoznał i zginęła na ulicy, została zastrzelona. O tym Lilka dowiedziała się dopiero po wojnie, jak pojechała do Izraela i jakiś jej kuzyn powiedział jej o tym. Jej ojciec - który miał nawet dokumenty - nie miał żydowskich rysów, mógł jakoś wydostać się z getta do lasu, do Armii Ludowej, bo miał kuzyna w lesie, ale nie skorzystał, bo chciał zostać i walczyć. To był bardzo bojowy człowiek" - podkreśliła.
Od 1941 r., aż do wybuchu Powstania Warszawskiego Liliana Alter, ukrywana była przez Janinę i jej córkę Annę w mieszkaniu na Żoliborzu. Liliana, jako Krysia Wójcik, wraz z Anną Stupnicką-Bando, brała w tym czasie m. in. udział w tajnym nauczaniu. Żoliborskie mieszkanie stało się również miejscem częstych wizyt innych ukrywanych Żydów: Ryszarda Grynberga i Mikołaja Borensteina.
"Przeszłyśmy powstanie warszawskie, tzn. ja brałam udział w powstaniu, a Lilka z babcią i mamą siedziały w piwnicy, bo życie w czasie powstania odbywało się właściwie w piwnicach. Kiedy wyrzucili nas z Żoliborza - 2 czy 3 października - przeszłyśmy przez całą Warszawę, przez obóz pruszkowski. Zostałyśmy wywiezione zaplombowanymi wagonami, chyba przez trzy dni trwała ta wywózka, gdzieś tam pod Miechów. Tam trafiłyśmy do Kraszewa, w którym była melina partyzantów. Tam byli chorzy, a ja jako dziewczyna z powstania leczyłam ich trochę" - powiedziała Stupnicka-Bando.
Wspominając pozostałych uratowanych Żydów, zaznaczyła, że "oprócz Lilki przyjeżdżał do nas chłopiec żydowskiego pochodzenia Rysio Grynberg, też mniej więcej w naszym wieku, który był u mojej ciotki w Warszawie. Jak tam coś było niebezpiecznie, to on wsiadał w dorożkę i przyjeżdżał na Żoliborz do nas. Mama również jemu wyrobiła dokumenty, nazywał się Ryszard Łukowski. Drugim był chirurg z Łodzi, Mikołaj Borenstein. Mama również jemu załatwiła dokumenty, od tego czasu nazywał się Mikołaj Borecki. Został z tym nazwiskiem po wojnie. Oprócz dokumentów, mama mu załatwiła obok w sąsiednim domu prace palacza, chirurg z pięknymi palcami został palaczem" - mówiła.
"Wszyscy oni uratowali się. Spotkaliśmy się po wojnie. Z Lilką nie było kontaktu przez wiele lat, aż do 1989 roku, Rysio Grynberg tzn. Łukomski spotkał się ze swoimi rodzicami, którzy też byli gdzieś przechowywani przez rodzinę polską pod Warszawą. Spotkali się potem wszyscy w Paryżu, natomiast doktor wrócił do Łodzi. Z Ryśkiem utrzymywałam kontakty jeszcze w latach 70." - dodała.
Liliana Alter odnalazła Annę Stupnicką-Bando w 1989 r. Rozmowa po latach była "wielkim przeżyciem". "Ona przecież też nie wiedziała, że moja mama umarła, ja wyszłam za mąż. Nie mieszkałyśmy już na Żoliborzu, mieszkałam pod Warszawą, nie mogła mnie znaleźć. Od tego czasu ona też wyszła za mąż, za Żyda uratowanego z Krakowa, który się nazywał Jerzy Ridler. Zaprosili mnie do siebie, bardzo miło spędziliśmy czas" - wspomniała
"Podobno wielokrotnie zwracała się poszukując naszej rodziny do ambasady w Paryżu. Tam żona konsula - ambasadora wzięła sobie za punkt honoru, żeby odszukać naszą rodzinę. Szukała nawet ulicy na Żoliborzu, ale Lilka zapomniała, że to była ulica Mickiewicza, tylko powiedziała jej inną nazwę. A takiej ulicy nie było. Trafiła jednak w końcu do Żydowskiego instytutu Historycznego i tam powiedziała kogo poszukuje i stąd miałam telefon tamtego dnia" - mówiła Stupnicka-Bando.
Prezes Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata zaznaczyła, że Liliana Alter "bała się wrócić do Warszawy". "Prosiłam ją, przyjedź, pojedziemy, zobaczysz jak wygląda Żoliborz. Nie chciała, bała się, że to będzie dla niej jakiś wielki wstrząs. W końcu przyjechała na otwarcie Muzeum Historii Żydów Polskich ze swoim synem. Pojechałyśmy na Żoliborz, poszłyśmy na to podwórko, szukałyśmy tej górki. Wtedy wydawało nam się, że jest wielka, a nie jest" - dodała.(PAP)
autor: Maciej Puchłowski
edytor: Paweł Tomczyk
mmmp/ pat/