W 1942 roku Henryk Troszczyński, chłopak z warszawskiej Woli ma 19 lat. Razem z trzydziestoma kolegami zostaje zatrudniony przez Niemców, trafia na wschód, pod Smoleńsk. Tam, w Katyniu będzie świadkiem odkrycia grobów polskich oficerów. Kilka miesięcy później sowiecka zbrodnia trafi na czołówki gazet całego świata.
Książka Jerzego Wlazły „Chłopak z Katynia” jest lekturą pokazującą historię poprzez pryzmat losów pojedynczego człowieka, który był uczestnikiem i obserwatorem wielkich wydarzeń, patrzył jednak na nie ze swojej prywatnej perspektywy: począwszy od przedwojennej Woli – robotniczej dzielnicy pełnej klimatów rodem z awanturniczych opowieści, przez wrzesień 1939 i wkroczenie Niemców do miasta (szesnastolatek zapamiętał niemieckiego oficera jadącego na białym koniu, którego kopyta uderzały rytmicznie w bruk), potem praca i zesłanie w głąb Rosji.
Zanim to nastąpiło Henryk Troszczyński otarł się o konspirację, A po powrocie spod Smoleńska zaangażował się w nią mocniej, przenosił broń, walczył w powstaniu warszawskim. Ale najważniejszym wątkiem, czy przeżyciem było dla niego właściwie przypadkowe odkrycie zbiorowych mogił polskich oficerów pod Katyniem. Henryk Troszczyński jest ostatnim żyjącym świadkiem chwil, gdy mająca być zatartą zbrodnia wyszła na jaw. W tym roku mija 75 rocznica „oficjalnego” odkrycia Katynia przez świat. O tym jak do tego doszło opowiada w książce Jerzego Wlazły i w rozmowie z naszym portalem.
Grzegorz Burski: To był 1942 rok…
Henryk Troszczyński: Tak. Byliśmy w niemieckich mundurach. Tylko guziki były zwykłe i odprute dystynkcje. Mieliśmy białe opaski z napisem „Robotnik w niemieckich siłach zbrojnych”. Mimo to okoliczna ludność, chłopi rosyjscy bali się nas, unikali, nie chcieli rozmawiać.
G.B.: Jak trafił pan na roboty na Wschód?
Henryk Troszczyński: W czasie wojny ważny był ausweiss. Biuro pracy było tuż naprzeciwko miejsca, gdzie mieszkałem. Zarejestrowałem się i skierowano mnie do pracy na lotnisku Okęcie. Budowaliśmy tam wybetonowane baseny przeciwpożarowe na wodę. Po trzech miesiącach baulaiter – volksdeutsch oświadczył, że kierownictwo naszych robót przenosi się pod Smoleńsk i my też musimy jechać. Kto nie pojedzie – trafi do Oświęcimia. Nie było więc wyjścia. Trzydziestu czterech chłopaków – wszyscy musieli jechać.
G.B.: Wiedział pan gdzie jest Smoleńsk?
Henryk Troszczyński: Skądże. Tyle, że na wschodzie i daleko. Jechaliśmy transportem wojskowym, razem z żołnierzami jadącymi na front. Chyba dzięki temu był całkiem przyzwoity wikt, woda, a dziewczyny ze służby pomocniczej gotowały. I dojechaliśmy.
G.B.: To był obóz?
Henryk Troszczyński: Nie. Zakwaterowali nas w prywatnych domach. To nie przypominało żadnego więzienia czy obozu. Mniej więcej trzy miesiące pracowaliśmy przy odbudowie zbombardowanego dworca kolejowego. Potem przenieśli nas piętnaście kilometrów na zachód do miejscowości Uroczyszcze, Kozie Góry, Katyń. Oczywiście nic nam to nie mówiło. Wsiedliśmy na przyczepy ciągnięte przez traktory i w drogę. To już był początek 1943 roku. Zakwaterowali nas w pięknej willi. Potem dowiedziałem się, że to wille po NKWD, w których mieszkali wcześniej mordercy. Tyle, że my nie wiedzieliśmy jeszcze. Dopiero kiedy zaczęliśmy chodzić po okolicy, po wsiach, chłopi, którzy najpierw się bali, z czasem zaczęli opowiadać…
G.B. Rosjanie. Zwykli rosyjscy wieśniacy.
Henryk Troszczyński: Tak. Usłyszeli, że mówimy po polsku, sporo przecież rozumieli, zobaczyli, że nie jesteśmy Niemcami. Kupowaliśmy od nich jedzenie, czasem samogon. Chodziliśmy na targ po kury, po pierogi, traktowali nas już jak miejscowych. Mieliśmy pieniądze, bo Niemcy płacili nam normalnie, jak robotnikom, tyle, że połowę na miejscu, a połowę przekazywali rodzinom w Warszawie. Więc jak kupowaliśmy tę samogonkę, bimber, to czasem częstowaliśmy Rosjan, i oni nas częstowali. I kiedyś przy tym samogonie, podpici zaczęli opowiadać…
G.B. Wtedy dowiedzieliście się, w jakich domach mieszkacie.
Henryk Troszczyński: Tak. Powiedzieli, że w tych willach mieszkali enkawudziści. A co oni tu robili? - pytamy. Waszych oficerów rozstrzeliwali, odpowiadają. Nie chciało się wierzyć. Opowiadali, jak do ich chałup dobiegały odgłosy strzałów, krzyki, jęki. Mówili, jak pociągi przyjeżdżały, a potem samochody odjeżdżały do Katynia. I potem strzały. Strzały. Całe dnie.
G.B. Nie bali się o tym opowiadać?
Henryk Troszczyński: Nie. Umówili się z nami, że nawet nam pokażą te miejsca, gdzie pogrzebani są oficerowie. Nie byłem w pierwszej grupie, która poszła. Poszedłem za kilka dni. Chłopaki z mojej sztuby wzięli łopaty i wykopali guziki z orzełkami i mundury zgniłe.
G.B. Kiedy zdecydowaliście, ze powiecie o tym Niemcom?
Henryk Troszczyński: Od razu. To byli majstrowie z Wehrmachtu, specjaliści od budowy baraków i piecy dla żołnierzy, nie jacyś frontowcy. Mówimy: Rosjanie nam pokazali, wykopaliśmy, potwierdziliśmy. Podobno takich grobów – dołów jest bardzo dużo. Niemcy się tym zainteresowali. Potem przyjechały międzynarodowe komisje, widziałem je, ludzie z różnych państw. I takie to było odkrycie Katynia, proszę pana. Najpierw były właśnie te guziki. Z orzełkami.
Rozmawiał: Grzegorz Burski
Źródło: MHP