46 lat temu, 21 lipca 1973 r., Polacy po raz pierwszy otrzymali dodatkowy dzień wolny od pracy. Władze chciały co prawda i tę wolność kontrolować, ale nie bardzo miały na to pomysł. Ostatecznie soboty nie tylko pozostały wolne, lecz i szybko się rozmnożyły.
Porankiem 21 lipca 1973 r. Polacy z łatwością mogli przeoczyć, że dzieje się coś niezwykłego. To, że tego dnia nie musieli iść do pracy, było co prawda czymś osobliwym – sobota była normalnym dniem pracy. Problem jednak w tym, że następnego dnia wypadało Narodowe Święto Odrodzenia Polski, więc taki gest ze strony władz po prostu sprawiał wrażenie miłej niespodzianki. Władze zresztą robiły, co się dało, by wrażenie takie podtrzymać. W ówczesnej prasie próżno szukać wzmianki o wolnej sobocie – pisało się najzwyklej o dwóch świątecznych dniach, w dodatku w tonie niemal identycznym, jak wówczas każdego roku na 22 lipca. Dwa dni wcześniej „Trybuna Ludu” tradycyjnie donosiła np. o wyścigu w przekraczaniu planowych norm produkcji i oddawaniu nowych placówek dla robotników. Można było się więc dowiedzieć:
„W przedświąteczne dni trwa wytężona praca. Ok. 2,5 tys. ton konstrukcji stalowych do budowy hal przemysłowych wyprodukowała już Wytwórnia Konstrukcji Stalowych +Mostostal+ w Chojnicach, uruchomiona w ostatnich dniach. W woj. gdańskim przekazano pięć gminnych ośrodków zdrowia i aptek, zbudowanych ze środków NFOZZ przy pomocy miejscowej ludności, zwłaszcza młodzieży. Województwo krakowskie wzbogaciło się o nowe obiekty gospodarcze, socjalne i kulturalne przekazane do użytku przed Świętem Odrodzenia Polski. W Szczucinie uruchomiono Zakład Produkcyjny Krakowskich Zakładów Elektronicznych +Telpod+, w Krakowie natomiast pracownicy +Telpodu+ otrzymali budynek socjalny wartości 5 mln zł”.
W identycznym stylu były utrzymane artykuły w innych gazetach. Nawet już 23 lipca pisano o minionych dniach jako po prostu o długim, świątecznym weekendzie. Dla przykładu – dziennikarze „Życia Warszawy” odnotowywali:
„Około 300 tys. warszawiaków, nie licząc oczywiście tych, którzy wyjechali na urlop, spędziło dwa wolne od pracy dni poza miastem. Zapełniły się do ostatniego miejsca wszystkie ośrodki nad Zalewem Zegrzyńskim, w Zalesiu Górnym i Józefowie. Zarówno w sobotę, jak i w niedzielę stolica gościła ok. 150 wycieczek. Na Starym Mieście spotkaliśmy m.in. mieszkańców Konina, Wrocławia i Opola”.
„Około 300 tys. warszawiaków, nie licząc oczywiście tych, którzy wyjechali na urlop, spędziło dwa wolne od pracy dni poza miastem. Zapełniły się do ostatniego miejsca wszystkie ośrodki nad Zalewem Zegrzyńskim, w Zalesiu Górnym i Józefowie. Zarówno w sobotę, jak i w niedzielę stolica gościła ok. 150 wycieczek. Na Starym Mieście spotkaliśmy m.in. mieszkańców Konina, Wrocławia i Opola”.
Wszystko to brzmiało tak, jakby fakt ustawowego przyznania społeczeństwu kolejnego dnia wolnego od pracy był czymś wstydliwym. Czymś, od czego należało odwrócić uwagę. Tymczasem była to najzupełniej oficjalna kwestia, poruszana podczas VI Zjazdu PZPR w grudniu 1971 i ogłoszona w dekrecie z 20 lipca 1972 r., który co prawda sam z siebie nie wprowadzał wolnej soboty, otwierał jednak furtkę prawną, dzięki której Rada Ministrów mogła ogłosić ją praktycznie według własnego uznania. Ją, a właściwie – je, bo wyrażono wówczas zgodę na dwa dodatkowe dni wolne. W punkcie 1, w artykule 1 dekretu zapisano:
„Upoważnia się Radę Ministrów do wprowadzenia w porozumieniu z Centralną Radą Związków Zawodowych dwóch dodatkowych dni wolnych od pracy w 1972 r., wyrównywanych przez odpowiednią zmianę wymiaru czasu pracy w dniach poprzedzających dodatkowe dni wolne od pracy”.
Co więcej, w dalszej części dokumentu, konkretnie w artykule 6, upoważniano Radę Ministrów do wprowadzania dalszych dni wolnych w następnych latach, a upoważnienie to powtórzono w roku 1973 dekretem datowanym na 14 lipca. Rada Ministrów skorzystała z tego upoważnienia, choć dość powściągliwie. W 1972 nie zdecydowała się wprowadzić żadnego dodatkowego dnia wolnego, w 1973 r. wprowadziła dwa – chociaż, jak było widać, niemalże w tajemnicy. W kolejnych latach była jednak bardziej hojna. W 1974 r. było to już sześć sobót rocznie, w roku następnym zaś – dwanaście, czyli jedna wolna sobota miesięcznie. Szczyt obdarowywania obywateli wolnym czasem przypadł na rok 1979, kiedy otrzymali ich w prezencie aż czternaście.
Dzień wolny miarą stabilizacji
Dlaczego zdecydowano się na wprowadzenie wolnych sobót? Nikt nigdy oficjalnie na to pytanie nie odpowiedział. Podczas VI Zjazdu PZPR był obecny Leonid Breżniew, w ZSRS wolne soboty funkcjonowały wtedy od pięciu lat, może więc był to gest pokazowy. To jednak nie tłumaczy, dlaczego ich wymiar sukcesywnie zwiększano. Najprawdopodobniej zadziałały tu po prostu podstawowe prawa ekonomii.
Na początku lat siedemdziesiątych Polacy, jak na okres PRL, byli stosunkowo zamożni. Dochód narodowy u progu dekady rósł w tempie przekraczającym 9 proc. rocznie i wprost proporcjonalnie wzrastał dochód obywateli. Otwarcie na Zachód sprawiło, że w sklepach pojawiły się również towary luksusowe (choć podstawowych wciąż często brakowało) – na co to jednak, jeśli nie byłoby czasu ich kupować? Edward Gierek był przywódcą innego formatu niż jego poprzednicy i następcy. Młodość spędził nie w klaustrofobicznej atmosferze komunistycznej konspiracji, siłą rzeczy orbitującej wokół ZSRS, lecz we Francji. I jeśli nawet były to francuskie środowiska komunistyczne, to i tak pozwalały patrzeć na świat z innej niż kremlowska perspektywy. Być może właśnie dzięki temu Polska w tamtym okresie przez chwilę poczuła się krajem europejskim.
Ale co najmniej równie ważny jak ekonomia, a w roku 1972 być może nawet ważniejszy, był zapewne czynnik polityczny. Gierek doszedł do władzy po krwawym grudniu 1970 r., kiedy społeczeństwo wręcz buzowało nienawiścią do systemu – do czego w głównej mierze przyłożyło się powszechne ubóstwo zderzone z podwyżkami cen, które były właśnie podstawowym powodem grudniowych zamieszek. Gierek początkowo nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Usiłował łagodzić nastroje zamrażaniem cen, a także rekompensatą finansową dla najuboższych. Ale były to puste gesty, co ulica natychmiast oceniła właściwie. Już w styczniu 1971 r. w szczecińskiej stoczni wybuchł strajk, który w ciągu kilku dni objął kilkadziesiąt innych zakładów i komunikację miejską. W Łodzi na początku lutego zastrajkowało ponad 50 tys. pracowników przemysłu włókienniczego, później bawełnianego. Łącznie, w całej Polsce, w styczniu i lutym tego roku wybuchło 220 strajków, co wymusiło na władzach wycofanie się z podwyżek.
Z biegiem miesięcy nastroje stygły, choć strajkowano jeszcze w czerwcu. Zrobienie tak drobnego gestu jak przyznanie dwóch wolnych sobót rocznie mogłoby więc być dla Gierka podczas VI Zjazdu upieczeniem dwóch pieczeni na jednym ogniu. Po pierwsze, pokazaniem Breżniewowi, że obecna ekipa panuje nad sytuacją, pomyślnie przeszła swój chrzest bojowy, i udowodnieniem, iż 100 mln dolarów bezzwrotnego kredytu, jaki otrzymała z Kremla, było dobrą inwestycją. Po drugie zaś – dodatkową „marchewką” dla społeczeństwa. Być może właśnie wtedy Gierek zrozumiał, że sam „kij” na Polaków z pewnością nie wystarczy, i stworzeniu przynajmniej pozorów zamożności społeczeństwa od tamtej pory poświęcał uwagę. Inna rzecz, jak wielkim kosztem. Ten problem pozostawił już jednak następnej ekipie.
Tworzenie obywatela zadowolonego
Od lipca 1973 r. rozpoczęła się więc era wolnych sobót. Kłopot w tym, że władze nie bardzo wiedziały, co w związku z tym miały właściwie robić. Nie przychodziło im do głowy, że nie muszą robić nic, a Polacy doskonale sobie poradzą z dodatkową, dwunastogodzinną wolnością. Początkowo rząd był zaniepokojony. Dr Andrzej Roykiewicz z Instytutu Badań nad Młodzieżą na łamach „Dziennika Zachodniego” pomstował:
„Nawet przeciążony nauką uczeń nie powinien w wolnym czasie próżnować. Niestety badania na temat wykorzystania czasu wolnego przez młodzież w wieku 15–21 lat wykazały, że wypełnia go bierna konsumpcja kulturalna”.
Dr Andrzej Roykiewicz z Instytutu Badań nad Młodzieżą na łamach „Dziennika Zachodniego” pomstował: „Nawet przeciążony nauką uczeń nie powinien w wolnym czasie próżnować. Niestety badania na temat wykorzystania czasu wolnego przez młodzież w wieku 15–21 lat wykazały, że wypełnia go bierna konsumpcja kulturalna”.
Aby więc zapobiec „biernej konsumpcji kulturalnej” zarówno na gruncie ogólnopolskim, jak i lokalnym zaczęły się więc mnożyć różne odgórne inicjatywy w rodzaju czynów społecznych. Znane były oczywiście już wcześniej – nawiązywały zresztą wprost do rosyjskich subotników, organizowanych tam już w latach 20. XX wieku – ale poza okresem bezpośrednio powojennym nie były praktykowane na taką skalę, jak w czasie dekady gierkowskiej.
Polacy masowo sadzili więc drzewa, grabili parki, ale też pomagali przy budowach dróg czy budynków. Wolna sobota zatem nie była może do końca wolna, ale tak naprawdę najwięcej wysiłku podczas tych prac wkładano w wymigiwanie się od nich – zazwyczaj były więc zupełnie nieefektywne. Przy okazji nowego wymiaru nabrało wówczas samo określenie „czyn społeczny”, socjalizowano się bowiem istotnie na potęgę: zamiast biernej konsumpcji kulturalnej wprowadzając w życie czynną konsumpcję alkoholową. W latach siedemdziesiątych na głowę statystycznego Polaka przypadało 10 litrów czystego alkoholu rocznie, co w jakimś stopniu tłumaczy, dlaczego gierkowska dekada należała również do najbardziej rozrywkowych. Władze z pewnością widziały, że prace społeczne zazwyczaj kończą się pospolitą fuszerką, ale też nie chodziło o to, żeby w ich trakcie miało powstać coś trwałego.
„Podstawową ideą komunistycznego wypoczywania było to, że czas wolny ma należeć do państwa, a nie obywatela” – pisał historyk Paweł Sowiński, autor znakomitej pracy „Wakacje w Polsce Ludowej”. Badacz zauważał dalej, że czymś bardzo charakterystycznym dla komunizmu była „niemożność utrzymania kontroli nad systemem pracy, w warunkach przerostu wolnego czasu”. I właśnie o kontrolę tu chodziło. Czyn społeczny był potrzebny nie do tego, by coś budować, lecz by lepiej kontrolować. Kiedy zauważono, że prace społeczne, łagodnie mówiąc, nie cieszą się popularnością obywateli (a Gierek chciał przede wszystkim, by obywatel był zadowolony), szybko wprowadzono nowe formy organizowania im czasu wolnego – nie mniej kontrolowane, ale przynajmniej przyjemniejsze. Przy zakładach pracy na potęgę organizowano wycieczki krajoznawcze, grupowe wędkowanie i mnóstwo kursów, na których co prawda obecność była obowiązkowa, sprawdzano listę obecności, a absencja wymagała stosownego usprawiedliwienia, jednak przynajmniej oznaczały one atrakcyjne oderwanie się od monotonii życia.
„Podstawową ideą komunistycznego wypoczywania było to, że czas wolny ma należeć do państwa, a nie obywatela” – pisał historyk Paweł Sowiński, autor znakomitej pracy „Wakacje w Polsce Ludowej”.
Nowe życie
Do sprawy władze podeszły poważnie. Aby ułatwić i usprawnić weekendowy odpoczynek, wokół miast zaczęły wyrastać specjalne ośrodki wypoczynkowe, tzw. Ośrodki Wczasów Sobotnio-Niedzielnych. Definiowano je następująco:
„Zespół obiektów i urządzeń zlokalizowanych w niedużej odległości od aglomeracji miejskiej, w bezpośrednim sąsiedztwie terenów o walorach przyrodniczych, korzystnych dla rekreacji, w strefach z zapewnioną komunikacją środkami przewozu publicznego. Ośrodek wyposażony jest zgodnie z potrzebami krótkotrwałego wypoczynku i rekreacji. Umożliwia obsłużenie jednocześnie znacznej liczby osób, o różnych upodobaniach”.
Dane opublikowane w rocznikach statystycznych z pewnością nie są stuprocentowo wiarygodne, a odczytując je, należy wziąć pod uwagę, że mówią o ruchu turystycznym w ogóle – nie tylko weekendowym. Ale nawet te liczby pokazują, jak wiele się zmieniało. Jeśli w 1971 przemysł turystyczny odnotował 280 tys. osobodni, to w 1977 r. było ich już 504 tys. I analogicznie jeśli chodzi o infrastrukturę turystyczną: w 1970 – 75 tys. ośrodków, w 1977 r. – 564 tys. Błyskawicznie też zaczęły się rozwijać takie formy rekreacji jak żeglarstwo czy turystyka górska – właśnie w latach siedemdziesiątych przeżywające swój największy rozkwit, co z pewnością było związane z dodatkowym czasem wolnym.
Pod kontrolą, bo pod kontrolą, ale Polacy istotnie zaczęli wypoczywać. Inna rzecz, iż nie przestali z tej okazji się buntować. Strajki wybuchały nieregularnie przez całą dekadę, nawet w najkorzystniejszym gospodarczo roku tego okresu – 1973. Być może władze miały zresztą rację, obawiając się wolnego czasu. W końcu to właśnie w 1976 r., kiedy liczba wolnych sobót osiągnęła swój szczytowy poziom, powstała pierwsza w dziejach PRL-u zorganizowana opozycja wobec komunistycznych rządów: Komitet Obrony Robotników.
Pod koniec dekady wolne soboty stały się normą już tak wrośniętą w kręgosłup społeczeństwa, że w sierpniu 1980 r. stały się jednym ze słynnych 21 postulatów Solidarności. Co prawda ostatnim, ale, jak się okazało, wcale nie najmniej ważnym.
Pod koniec dekady wolne soboty stały się normą już tak wrośniętą w kręgosłup społeczeństwa, że w sierpniu 1980 r. stały się jednym ze słynnych 21 postulatów Solidarności. Co prawda ostatnim, ale, jak się okazało, wcale nie najmniej ważnym. Na jego tle doszło bowiem do całkiem poważnego napięcia. Kiedy mianowicie rząd usiłował się wycofać z wcześniejszych zobowiązań wprowadzenia wszystkich sobót wolnych od 1 stycznia 1981 r., oferując w zamian dwie wolne soboty w miesiącu, doszło do masowego buntu społecznego. Pierwszą sobotę tego roku, 10 stycznia, jako wolną ogłosiła Solidarność. A ludzie solidarnie nie poszli do pracy – jakby milcząco parafrazując powiedzenie Gomułki: raz zdobytego wolnego czasu nie oddamy nigdy.
wlo/ skp/