Msza Pojednania w Krzyżowej gdzie doszło do gestu pojednania kanclerza Niemiec Helmuta Kohla i premiera Polski Tadeusza Mazowieckiego była wydarzeniem ważnym dla dwóch narodów, tragicznie zwaśnionych przez okrucieństwo II wojny światowej - mówi w wywiadzie dla PAP abp Alfons Nossol.
"Pamiętam, że Mazowiecki i Kohl mieli w oczach łzy" - podkreśla arcybiskup Nossol, który 25 lat temu, 12 listopada 1989 r. odprawiał mszę w Krzyżowej. Wspomina, że dzień, w którym odbyła się msza był bardzo zimny. "Ale bardziej chyba przerażał nas wtedy ziąb duchowy" - dodał.
PAP: 12 listopada mija 25 lat od pamiętnej Mszy Pojednania w Krzyżowej z 1989 roku, podczas której doszło do symbolicznego gestu pojednania kanclerza Niemiec Helmuta Kohla i polskiego premiera Tadeusza Mazowieckiego. W tym roku ksiądz arcybiskup również tam będzie i odprawi nabożeństwo. Jak to się stało, że do tamtej mszy sprzed ćwierć wieku doszło?
Abp Alfons Nossol: Faktycznie, 12 listopada, w 25. rocznicę mszy z udziałem premiera Mazowieckiego i kanclerza Kohla, będę w Krzyżowej. Ale tym razem odbędzie się tam nabożeństwo ekumeniczne, nie msza. Odprawię je razem z biskupem ewangelickim diecezji wrocławskiej Ryszardem Boguszem.
A co do mszy sprzed 25 lat to istotnym początkiem relacji polsko-niemieckich była bez wątpienia wymiana listów episkopatu polskiego i niemieckiego z 1966 roku z tym heroicznym zdaniem: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. W liście niemieckich biskupów padło z kolei stwierdzenie: „Chwytamy wyciągnięte do nas ręce i obiecujemy ich już nigdy nie wypuścić”. To wywołało w Polsce wielką zawieruchę, ale bez tego najprawdopodobniej Krzyżowej by nie było. To był początek drogi polsko-niemieckiego pojednania. Krzyżowa była natomiast ważnym ukierunkowaniem tej drogi. Wymiana listów miała charakter bardziej religijny, duchowy; w Krzyżowej rozegrało się wydarzenie ważne dla dwóch narodów, tragicznie ze sobą zwaśnionych przez okrutność morderczej II wojny światowej.
PAP: Pierwotnie kanclerz Kohl miał przyjechać na Górę Świętej Anny na Opolszczyźnie – nie do Krzyżowej - i tam wziąć udział w mszy.
Abp Alfons Nossol: To dlatego, że Góra Świętej Anny miała umotywowanie liturgiczne. Od 4 czerwca 1989 roku odbywały się tam regularnie, co niedzielę, msze w języku niemieckim dla mniejszości, które nazywaliśmy mszami w „języku serca”. W okresie, gdy Śląsk Opolski należał administracyjnie do Niemiec, czyli przed 1945 rokiem, językiem serca na tym terenie był dla wielu język polski. Po wojnie, dla wielu starszych zwłaszcza osób, językiem serca na Opolszczyźnie był język niemiecki. A możliwość oficjalnego odprawiania mszy w tym języku dało nam właśnie w 1989 roku noworoczne orędzie Jana Pawła II zatytułowane „Szanowanie mniejszości drogą do pokoju”.
Abp Alfons Nossol: Organizując mszę właśnie w Krzyżowej, w dawnym majątku hrabiego von Moltke, chcieliśmy więc pokazać, że w Niemczech hitlerowskich były środowiska, które sprzeciwiały się polityce Hitlera – co w Polsce Ludowej było raczej przemilczane. Mazowiecki z tego pomysł szalenie się ucieszył.
Episkopat nie wykazywał wtedy wobec tego dokumentu wielkiego entuzjazmu, pojawiły się głosy, by z nim poczekać. Ale ostatecznie – także z błogosławieństwem ks. prymasa Józefa Glempa, wdrożyliśmy ten dokument. W związku z tym właśnie zaczęliśmy oficjalnie odprawiać msze w języku niemieckim. A skoro tak – to nie mogło być lepszego miejsca, by na nabożeństwo zaprosić kanclerza Kohla.
PAP: Msze to jednak nie zawsze stały punkt wizyt międzypaństwowych. Skąd ten pomysł?
Abp Alfons Nossol: Przed tą wizytą przyjechała do mnie niemiecka telewizja i zapytała, czy nie uczestniczyłbym jakoś w wizycie kanclerza Kohla w Polsce. Powiedziałem, że jeśli ktoś tego zechce, to oczywiście. Dziennikarz dopytywał, czy sam nie zaprosiłbym Kohla na nabożeństwo. Powiedziałem: czemu nie – znam go przecież przez arcybiskupa Moguncji Karla Lehmanna, przewodniczącego niemieckiego episkopatu, więc zapraszam - do uczestnictwa w mszy świętej, właśnie na Górze Świętej Anny. Mówiłem wtedy nawet, że jako katolik wręcz powinien być w niedzielę w kościele na mszy. Telewizja wyświetliła ten wywiad ze mną w Niemczech, kanclerz go obejrzał i chyba zasmakował w pomyśle. Uznał, że to może też zneutralizować ostrze polityczne tamtej wizyty.
PAP: Czemu ostatecznie msza odbyła się w Krzyżowej?
Abp Alfons Nossol: Bo podniosła się wrzawa, gdy okazało się, że kanclerz Niemiec będzie na Górze Świętej Anny – w miejscu powstań śląskich, w miejscu „rdzennie polskim”. Góra Św. Anny była niestety często skrajnie politycznie odbierana, choć to przecież miejsce pielgrzymkowe od zawsze, dla wielu nacji.
Ta nacjonalistyczno-szowinistyczna wrzawa, pogróżki ze strony skrajnie nastawionych ludzi, że nie wpuszczą na Górę Świętej Anny niemieckiego kanclerza, sprawiły że nasz premier, którego też znałem z czasów warszawskiego KIK-u, uznał że to zatem niedobre miejsce. Zarządził wtedy, że muszę przyjechać i porozmawiać z nim o tym, gdzie taka msza mogłaby się odbyć. Od początku było bowiem założenie, że musi ona być gestem pojednania i nie może budzić złych emocji. Wybrałem się więc do premiera. Na początek spotkałem się z Mieczysławem Pszonem, pełnomocnikiem premiera do kontaktów z kanclerzem Helmutem Kohlem. Mazowiecki wysłał nas na obiad i kazał pomyśleć. Miało to być miejsce, które by się samo uzasadniało.
PAP: Kto zatem wpadł na pomysł, żeby miejscem spotkania była Krzyżowa na Dolnym Śląsku?
Abp Alfons Nossol: Trudno to chyba w tej chwili jednoznacznie powiedzieć. Ja o Krzyżowej wiele już wtedy wiedziałem – o działającym tam przed laty Kręgu z Krzyżowej hrabiego Helmutha Jamesa von Moltke. U hrabiego – protestanta, luteranina - w czasach nazistowskich Niemiec odbywały się ekumeniczne spotkania osób, które chciały ratować Niemcy przed hitlerowską tyranią.
To był krąg ludzi wyznaniowo, światopoglądowo, a nawet narodowościowo bardzo zróżnicowany; krąg, który chciał zapobiec wojnie światowej - ale z założeniem, że nowa epoka w historii Niemiec nie może się zacząć od „mordu tyrana”. Krąg z Krzyżowej to było gniazdo autentycznego, niemieckiego ruchu oporu, ale pokojowego i opartego na chrześcijańskich zasadach.
Organizując mszę właśnie w Krzyżowej, w dawnym majątku hrabiego von Moltke, chcieliśmy więc pokazać, że w Niemczech hitlerowskich były środowiska, które sprzeciwiały się polityce Hitlera – co w Polsce Ludowej było raczej przemilczane. Mazowiecki z tego pomysł szalenie się ucieszył. Nie wiedzieliśmy tylko, że ta Krzyżowa była wtedy taką ruderą…
PAP: Tymczasem na przygotowania chyba nie było dużo czasu?
Abp Alfons Nossol: Było go bardzo mało! A w dawnym zamku nie było dla przykładu ani jednego okna! No i trzeba to było jakoś urządzić. Ruinę uprzątnęli i pomalowali żołnierze. Powybijane okna zabito ładnie pomalowaną tekturą. Ale szczególnie mnie wtedy ucieszyło, że chyba po raz pierwszy z okazji tej mszy wojsko ludowe zbudowało ołtarz. W środku zamek wyglądał jeszcze gorzej, więc postanowiliśmy, że na mszy nie można tam wpuszczać nikogo.
PAP: A jak było samego 12 listopada 1989 roku?
Abp Alfons Nossol: To był tragicznie chłodny dzień. Pamiętam, że nasz premier przyjechał w leciutkim, jesiennym płaszczyku i marzł – zwłaszcza, że był wcześniej niż gość z Niemiec. Kanclerz Kohl miał za to solidny, zimowy płaszcz.
Ale bardziej chyba przerażał nas wtedy ziąb duchowy, który panował w Krzyżowej. Czuć było, że coś wisi w powietrzu. A trzeba pamiętać, że wtedy przecież jeszcze prezydenta mieliśmy z dawnego, komunistycznego układu; tak samo jak obsadę trzech najważniejszych ministerstw. To się wyczuwało. Najradośniej ze wszystkich zachowywała się wtedy mniejszość niemiecka, która po raz pierwszy mogła wystąpić publicznie zupełnie oficjalnie. Do Krzyżowej pojechało z Opolszczyzny chyba ze dwanaście autobusów z członkami tej mniejszości. Wzięli ze sobą m.in. wielki transparent z napisem „Helmut, du bist auch unser Kanzler”, co tłumacząc na polski znaczyło „Helmut, jesteś też naszym kanclerzem”.
PAP: Premier Mazowiecki mówił w wywiadach, że właśnie ten transparent przeraził go wtedy najbardziej.
Abp Alfons Nossol: Podszedłem do Mazowieckiego i uścisnąłem mu dłoń, a potem to samo zrobiłem idąc do Kohla. Kohl wtedy podszedł do Mazowieckiego, a nasz premier wyszedł mu naprzeciw i objęli się serdecznie. Trochę się bałem, żeby potężny Kohl nie udusił naszego drobniejszego nieco premiera… A potem i ludzie na placu zaczęli robić to samo, śladem przywódców. To było duże wydarzenie, zwłaszcza, że - trzeba mieć świadomość - na placu najpewniej było wtedy sporo jeszcze współpracowników dawnego UB.
Abp Alfons Nossol: Też mi to powiedział.
PAP: A księdza arcybiskupa to wtedy nie przeraziło?
Abp Alfons Nossol: Oczywiście, że tak. To był jeszcze bardzo wrażliwy czas. Pamiętam, że jak jechałem do Krzyżowej tego dnia, byłem zdziwiony nawet czymś, co dziś jest normalne: że drogę dojazdową udekorowano chorągiewkami, na przemian polskimi i niemieckimi. Tego jeszcze nigdy nie było. Kanclerz nie mógł, ze względu na złą pogodę, na miejsce dolecieć helikopterem, musiał dojechać autobusem. To był ładny gest.
Ale atmosfera mimo tego była bardzo chłodna. Któryś z doradców gospodarczych Helmuta Kohla powiedział mi potem, że gdy weszli na plac, zastanawiali się czy z niego wyjdą cali i zdrowi – coś takiego wisiało w powietrzu. Ja sam też to czułem, czuł też Mazowiecki. Lękał się zwyczajnie, po ludzku. Tłumaczyłem mu wtedy, że nie ma się czego bać, bo to będzie msza święta i na pewno wszystkie moce zła zostaną wzięte w jasyr. Ale prawdę mówiąc sam też się obawiałem – najbardziej szowinistycznych, nacjonalistycznych gestów, czy drobnej choćby prowokacji w tym zakresie.
PAP: Czy udało się z czasem nieco ocieplić klimat?
Abp Alfons Nossol: W czasie mszy świętej stopniowo ten chłód mijał. Ale trzeba było trochę temu pomóc. Gdy zjawił się Kohl mniejszość niemiecka zaczęła na jego cześć radośnie skandować. Żeby to trochę zrównoważyć ja krzyknąłem w środek tłumu: Tadeusz, Tadeusz. Tłum to przejął i zaczęło się skandowanie na przemian. To troszkę naszego Mazowieckiego podniosło na duchu.
Z kolei, gdy zaczęło się nabożeństwo, poprosiłem - mówiąc, że msza święta tego wymaga - o przygotowanie duchowe, skupienie i zwinięcie wszystkich transparentów. I mniejszość – bardzo zdyscyplinowana – ten swój transparent zwinęła. Potem ludzie dostali kilkaset tekstów z pieśniami i dwujęzycznym tłumaczeniem mszy, skserowanych na prymitywnym „octowym" powielaczu, bo kserokopiarek jeszcze wtedy nie było, i skupili się na nabożeństwie.
PAP: Msza była dwujęzyczna, polsko-niemiecka.
Abp Alfons Nossol: W zasadzie nawet była w trzech językach – rozpoczynałem po łacinie, potem przechodziłem na polski i kończyłem niemieckim. Popełniłem też wtedy grzech przeciw polskiej gościnności, bo przecież zgodnie z naszym przekonaniem „gość w dom, Bóg w dom”. A tymczasem ja najpierw powitałem naszego premiera, a dopiero potem kanclerza. Tak samo ze znakiem pokoju - też najpierw poszedłem do Mazowieckiego, a potem do Kohla.
PAP: Czemu tak właśnie?
Abp Alfons Nossol: Chciałem uspokoić atmosferę, pokazać, że nie preferujemy strony niemieckiej – jakby to wynikało z radosnych okrzyków mniejszości niemieckiej. Chciałem to zrównoważyć. Ważny był wtedy każdy, najdrobniejszy nawet gest, by wszystko było dobrze i nie doszło do żadnych zadrażnień. Udało się – po jakimś czasie stało się to autentyczne spotkanie eucharystyczne, w którym ludzie śpiewali, każdy chyba zresztą w swoim języku.
PAP: A potem doszło do przekazania legendarnego, wręcz już bardzo symbolicznego znaku pokoju. Pojawiały się pogłoski, że był wyreżyserowany. Był?
Abp Alfons Nossol: Nie, był autentyczny. Swoją drogą – wtedy nie był on jeszcze tak jak dziś praktykowany. Raczej odwracało się głowę, przekazywało znak pokoju skinieniem. Podanie rąk nie było powszechne. Ale jakoś tak wyszło, że podszedłem do Mazowieckiego i uścisnąłem mu dłoń, a potem to samo zrobiłem idąc do Kohla. Kohl wtedy podszedł do Mazowieckiego, a nasz premier wyszedł mu naprzeciw i objęli się serdecznie. Trochę się bałem, żeby potężny Kohl nie udusił naszego drobniejszego nieco premiera… A potem i ludzie na placu zaczęli robić to samo, śladem przywódców. To było duże wydarzenie, zwłaszcza, że - trzeba mieć świadomość - na placu najpewniej było wtedy sporo jeszcze współpracowników dawnego UB.
PAP: I to oni chcieli jeszcze przed mszą przekonać księdza arcybiskupa do tego, by znaku pokoju w czasie mszy nie było?
Abp Alfons Nossol: Nie miałem specjalnie nozdrzy ideologiczno-politycznych, ale faktycznie dało się wyczuć, że mogli to być ludzie tajnych służb. Trzykrotnie podchodzili do mnie jacyś panowie – najpierw starszy, potem w wieku średnim, a później młodziak – i dopytywali czy to przekazanie znaku pokoju musi być. Mówili, że dawniej tego nie było i msza święta się bez tego odbywała. Przekonywali, że Niemcom zależy tylko na spektaklu, że nie chodzi im wcale o mszę.
Wyjaśniałem im spokojnie, że po Soborze Watykańskim II znak pokoju to integralna część mszy i opuścić tego ot tak sobie nie można. W końcu – temu ostatniemu – powiedziałem, że potrzebna by była na to dyspensa Watykanu i jak chce, to może tam dzwonić, ja dam numer. Szyderczo się uśmiechnął i odszedł. Tak naprawdę to dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak ważny może to być gest. Wcześniej nie wiązałem z nim aż takiego znaczenia. Widać, że przedstawiciele tych służb musieli się liturgicznie do mszy w Krzyżowej solidnie przygotować, co mnie oczywiście ucieszyło.
PAP: W momencie, gdy już ten gest nastąpił, miał ksiądz arcybiskup przekonanie, że historia dzieje się na Waszych oczach?
Abp Alfons Nossol: Pamiętam, że Mazowiecki i Kohl mieli w oczach łzy. Widać było, że to przeżywają i że to ważna chwila dla obu narodów. W sumie to przekazywanie znaku pokoju – już wśród ludzi zgromadzonych na mszy – trwało długo. Dałem temu czas, niczego nie przyspieszałem. A potem Bogu dziękowałem, że się wtedy nic złego nie stało i że odbyło się bez zgrzytów.
PAP: Teraz, podczas uroczystości na 25-lecie tamtego wydarzenia, powtórzycie ten gest?
Abp Alfons Nossol: To będzie tym razem nie msza święta, ale nabożeństwo ekumeniczne. Ale powiedziałem mojemu koledze, biskupowi Boguszowi, że mimo różnic w tym sposobie ich odprawiania, znak pokoju być musi, bo i ja i Mazowiecki wiele za to wycierpieliśmy.
PAP: No właśnie, podobno m.in. po wydarzeniach w Krzyżowej spotkało księdza arcybiskupa sporo nieprzyjemności.
Abp Alfons Nossol: Pamiętam, że Mazowiecki i Kohl mieli w oczach łzy. Widać było, że to przeżywają i że to ważna chwila dla obu narodów. W sumie to przekazywanie znaku pokoju – już wśród ludzi zgromadzonych na mszy – trwało długo. Dałem temu czas, niczego nie przyspieszałem. A potem Bogu dziękowałem, że się wtedy nic złego nie stało i że odbyło się bez zgrzytów.
Abp Alfons Nossol: Były oczywiście media, które zarzuciły mi, że się mieszam do polityki i zapraszam niemieckiego kanclerza. Ale zdarzył się też incydent bodaj dzień po mszy, już w Opolu. Poszedłem wtedy na pocztę, by wysłać list. Jeszcze było jasno i na mój widok jakaś grupa młodzieży zaczęła spluwać i krzyczeć „zdrajca”. Innym razem, gdy szedłem przez centrum miasta, kolejna grupa zaczęła najpierw na mój widok strasznie bluźnić. Potem jeden z nich, ze sporym kijem, wypuścił się za mną. Przyspieszyłem kroku i za rogiem ulicy, gdzie nie widzieli go już jego koledzy, odwróciłem się i jak mogłem najgroźniej krzyknąłem: no chodź, bracie. Stanął, upuścił kij i odszedł.
PAP: Nie miał ksiądz arcybiskup wtedy momentu zwątpienia – czy warto było?
Abp Alfons Nossol: Nigdy. Wiedziałem, że to było bardzo potrzebne. Poza tym jak to się już przeżyło, widziało tę autentyczną radość ludzi, to nie można było mieć żadnej wątpliwości. Wprawdzie wielu ludzi, wielu duchownych, krzywo na to patrzyło i czułem się w tym trochę osamotniony, ale warto było to przetrwać.
PAP: Wracając do wizyty Kohla – kanclerz musiał ją przerwać, gdy padał mur berliński. Wielu, w tym chyba sam premier Mazowiecki, miało obawy czy Kohl wróci i czy do mszy w Krzyżowej dojdzie. Ksiądz arcybiskup też się obawiał?
Abp Alfons Nossol: Ja w to wierzyłem. Wiedziałem, że musiał być wtedy w Niemczech, bo gdyby nie wyjechał to bardzo by go skrytykowano w kraju. Musiał pogodzić jedno z drugim. Ale że na pewno wróci – to wiedziałem. Znałem go troszkę bliżej. Mazowiecki znał go jako polityka, ja – bardziej, jako człowieka. Mieliśmy za sobą dyskusje teologiczno-filozoficzne.
PAP: Ostatnio w Opolu były przewodniczący Parlamentu Europejskiego Hans-Gert Poettering, któremu wręczono tam honorowe obywatelstwo miasta, powiedział że wprawdzie relacje polsko-niemieckie nigdy nie były lepsze niż dziś, ale nic nie jest dane raz na zawsze i każde kolejne pokolenie musi o nie dbać. Zgadza się z tym ksiądz arcybiskup?
Abp Alfons Nossol: Absolutnie. Przecież widać, że wciąż najdrobniejsze nawet zadarcia powodują agresywne, polityczne reakcje. Jakby nigdy nie było listów episkopatów, mszy w Krzyżowej i wielu lat dobrej współpracy. To wciąż bardzo kruchy teren, mimo upływu lat. Ludzie młodzi może tego nie czują, ale starsi, którzy pamiętają dramat wojny, jeszcze tak. To się chyba skończy, jak my – starzyki – odejdziemy.
Rozmawiała Katarzyna Kownacka (PAP)
kat/ par/