Byłem rolnikiem z malutkiej miejscowości na wyspie Wolin, w Warszawie byłem wcześniej zaledwie kilka razy, a nagle miałem zostać ministrem; to było dla mnie niewyobrażalne wyzwanie – mówi PAP Artur Balazs, minister w rządach Tadeusza Mazowieckiego, Jana Olszewskiego i Jerzego Buzka.
PAP: Działał pan w Solidarności Rolników Indywidualnych już w 1981 r., potem pan był internowany, a w 1988 r. był pan we władzach komitetu strajkowego w Porcie Szczecińskim. To spowodowało, że znalazł się pan przy Okrągłym Stole?
Artur Balazs: Tak, byłem przedstawicielem Solidarności rolniczej na ten strajk w Porcie Szczecińskim w 1988 r., zostałem członkiem prezydium komitetu strajkowego. Ten strajk był związany z nadzieją na Okrągły Stół. Władza wtedy uknuła jednak taką tezę, że rolnicy są pracodawcami i związek zawodowy im się nie należy.
PAP: Już w 1981 r. z tego właśnie wynikał sprzeciw władz wobec rejestracji Solidarności RI…
A.B.: W tym przypadku ta sprawa wróciła. Część doradców miała wątpliwości, czy w jednym pakiecie przy Okrągłym Stole żądać legalizacji obu Solidarności. Ja starałem się pilnować, żeby sprawy "S" rolniczej nie odpuszczać.
PAP: Kto był za tym, żeby odpuszczać?
A.B.: Mogę powiedzieć, że rzecznikiem, by nie odpuszczać, był na pewno Andrzej Stelmachowski, również Tadeusz Mazowiecki. Wtedy, w czasie przygotowań do rozmów Okrągłego Stołu, miałem pierwszy, bliższy kontakt z Mazowieckim. A później byłem przedstawicielem Solidarności RI przy stoliku ds. pluralizmu związkowego, przy którym negocjacje miały zapewnić legalizację związku. Współkierował nim właśnie Mazowiecki. Zajmowałem się tym, żeby na wszystkich etapach dopilnować legalizacji związku rolniczego. Muszę powiedzieć, że władza do końca prowadziła grę wobec nas, bo biorąc udział w obradach Okrągłego Stołu, miałem jednocześnie proces za współkierowanie strajkiem w Porcie Szczecińskim, razem z Andrzejem Milczanowskim, szefem komitetu strajkowego. Miałem zarzuty, miał być akt oskarżenia. To pokazuje, że władza nie była zdeterminowana w sprawie porozumienia, bo gdyby była, byśmy tego procesu nie mieli. Był taki moment, że nie dojechałem na obrady podstolika ds. pluralizmu związkowego i Mazowiecki nie wznowił obrad, dopóki nie zorientował się, czy nas nie zatrzymano w związku z tym procesem.
PAP: Przy głównym stole jako przedstawicieli Solidarności RI siedział Józef Ślisz…
A.B.: Tak, miał nawet dobre wystąpienie.
PAP: Ale w końcu władza zgodziła się na rejestrację także Solidarności rolniczej?
A.B.: Bo inaczej nie byłoby porozumienia. My z naszych rozmów wyszliśmy z przesłaniem, że walczymy o legalizację obu związków. Według mnie nie było szans na rozsadzenie tego sojuszu.
PAP: Co pan wtedy myślał o zamiarach władz PRL?
A.B.: Miałem ogromną nieufność, czy władza się wywiąże z ustaleń. Miałem zarazem świadomość, po tych strajkach z 1988 roku, że nie ma klimatu do protestów. Przecież wtedy nie stanęła cała Polska.
Miałem ogromną nieufność, czy władza się wywiąże z ustaleń. Miałem zarazem świadomość, po tych strajkach z 1988 roku, że nie ma klimatu do protestów. Przecież wtedy nie stanęła cała Polska.
Stanął Gdańsk, nawet nie cały Szczecin, i częściowo Śląsk. W Szczecinie był konflikt między Marianem Jurczykiem a Andrzejem Milczanowskim i Jurczyk - szef związku w regionie w 1981 roku - nie poparł tych strajków. Pokazały one, że ewentualny proces zmiany ustroju to daleka perspektywa, bo nie ma wśród obywateli gotowości do masowych protestów. Ludzie byli zastraszeni. Dlatego uznałem te rozmowy za szansę na zdobycie jakichś przyczółków, na odbudowę Solidarności. Była w tym nadzieja, ale zarazem poczucie, że władza będzie chciała nas ograć. M.in. dlatego nie byłem zdecydowany na kandydowanie w wyborach kontraktowych. Namówili mnie dopiero Bronisław Geremek z Tadeuszem Mazowieckim. I znalazłem się w grupie, która przygotowywała listy Solidarności, wraz z Heńkiem Wujcem i Andrzejem Wielowieyskim. Miałem pilnować interesów Solidarności RI.
PAP: Był wtedy spór, czy listy konstruować w oparciu o tych przedstawicieli Solidarności, którzy byli jakoś związani z obradami Okrągłego Stołu, czy uwzględnić wszystkie nurty opozycji. Rzecznikiem tej drugiej opcji był chyba Tadeusz Mazowiecki, który gdy ona przegrała, odmówił kandydowania…
A.B.: Bardziej pamiętam to dziś w innym wymiarze. Był spór o akceptację ustaleń Okrągłego Stołu i osobą, która w najbardziej widoczny sposób ich nie akceptowała, był Jan Olszewski. Pamiętam posiedzenie Komitetu Obywatelskiego na Żytniej, gdy mówił, że ustaleń nie akceptuje. Mazowiecki na pewno był politykiem, który szukał sposobów na posuwanie do przodu procesu budowy państwa demokratycznego i np. przy naszym stoliku ds. pluralizmu związkowego odegrał najważniejszą i decydującą rolę.
PAP: Mówiłem tylko o sporze przy układaniu list. Mówi pan, że był pan przy ich układaniu – jaki był klucz dobierania ludzi na listy?
A.B.: Nie było jednolitego klucza. W dużej części te listy były tworzone przez struktury regionalne, a ostatecznych kandydatów akceptowaliśmy my z Wujcem i Wielowieyskim, chyba był ktoś jeszcze. Jak były jakieś spory, jechaliśmy w teren i rozwiązywaliśmy je. Ja pilnowałem, by w terenie na tych listach znaleźli się też przedstawiciele Solidarności RI. Ci, którzy w stanie wojennym coś robili, nie pochowali się.
PAP: Jedynym człowiekiem z całej listy Komitetu Obywatelskiego, który się nie dostał do parlamentu, był właśnie działacz Solidarności RI z Pomorza Zachodniego Piotr Baumgart – przegrał w wyborach do Senatu z Henrykiem Stokłosą.
A.B.: To dłuższa historia, wolałbym o tym nie mówić, tym bardziej że Piotr Baumgart nie żyje.
PAP: W 1989 r. został pan posłem do Sejmu kontraktowego, a gdy powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego, znalazł się pan w nim. Został pan ministrem bez teki ds. rozwoju cywilizacyjnego wsi. Bo Ministerstwo Rolnictwa przypadło koalicyjnemu ZSL-owi, a ministrem został prof. Czesław Janicki. Jak pan dziś wspomina tworzenie tego rządu?
A.B.: W ramach OKP było przekonanie, że Solidarność rolnicza powinna absolutnie w tym rządzie uczestniczyć, i nie tailiśmy, że zabiegaliśmy o stanowisko ministra rolnictwa. Był dylemat, że skoro stanowisko to jest zajęte przez ZSL, to czy powinniśmy w ogóle do tego rządu wchodzić. Byłem posłem, ówczesny szef Solidarności RI Józef Ślisz był senatorem, mieszkaliśmy razem w pokoju sejmowym i kilka nocy przegadaliśmy, czy uczestniczyć w tym rządzie. De facto namówił nas do tego Tadeusz Mazowiecki. Po wspólnej pracy przy stoliku związkowym obdarzałem go olbrzymim zaufaniem i traktowałem jak człowieka, który wprowadzał mnie do prawdziwej polityki. Rozmowy z nim spowodowały, że przyjąłem propozycję wejścia do rządu. Chociaż dla mnie to była sytuacja zupełnie abstrakcyjna, bo ten proces o kierowanie strajkiem jeszcze się nie skończył. Byłem rolnikiem z malutkiej miejscowości na wyspie Wolin, który w Warszawie był do tamtego momentu kilka razy. Nagle miałem zostać ministrem. To wszystko było dla mnie nowe i dosyć abstrakcyjne. Wcześniej przez 50 lat się nie zdarzyło, by ktoś taki jak ja zostawał ministrem, zawsze to byli jacyś dygnitarze partyjni. Wszystkiego musiałem się uczyć od początku. A nie miałem za bardzo od kogo się uczyć. Bo nie było przed nami doświadczenia udziału w takim procesie przebudowy państwa i pełnienia w tym okresie najwyższych funkcji państwowych. To było dla mnie niewyobrażalne wyzwanie...
PAP: Na czym polegały pana zadania jako ministra?
A.B.: Głównym przedmiotem sporu z rolnikami były wtedy składki emerytalne, ich wysokość. Rolnicy wyliczali, że jakby te składki były takie, jakie wtedy zbierano, rolnicy powinni mieć bardzo wysokie emerytury. Te składki przekraczały jakąś rozsądną granicę i były dotkliwym podatkiem dla rolników. Wiedziałem, że trzeba zbudować system emerytalny, taki jak wtedy był w EWG, finansowany w dużym stopniu przez państwo. Zajmowałem się konsultacjami z innymi krajami, pisaniem ustawy o KRUS. Brałem też udział w budowie rynku rolnego, to wtedy powstały zręby ustawy o Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, która teraz nosi nazwę Agencji Nieruchomości Rolnych.
PAP: To był też czas ostrych protestów rolniczych, pierwszych okupacji gmachu resortu rolnictwa…
A.B.: Tak, ale ja urzędowałem na placu Trzech Krzyży. Przede wszystkim jednak Mazowiecki uznał, że moja rola na płaszczyźnie międzynarodowej powinna być większa niż ministra rolnictwa, i zabierał mnie na wizyty zagraniczne.
PAP: Był pan na pierwszej wizycie u papieża Jana Pawła II?
A.B.: Oczywiście. Brałem też udział w tym słynnym obiedzie w Marriotcie, podczas którego kanclerz Helmut Kohl dowiedział się, że mur berliński runął. Widziałem, jak wstał od stołu, odebrał telefon, przyszedł i powiedział, że musi wracać do kraju.
Brałem udział w tym słynnym obiedzie w Marriotcie, podczas którego kanclerz Helmut Kohl dowiedział się, że mur berliński runął. Widziałem, jak wstał od stołu, odebrał telefon, przyszedł i powiedział, że musi wracać do kraju.
Skutek moich wyjazdów zagranicznych był taki, że w Brukseli zapanowało przekonanie, iż przedstawicielem rządu Mazowieckiego do kontaktów z nimi jestem ja, a nie minister rolnictwa. To ja koordynowałem pomoc żywnościową dla Polski, wtedy także powstała fundacja, w której do dzisiaj działam – Europejski Fundusz Rozwoju Wsi Polskiej. Miałem bliskie relacje z komisarzem rolnictwa Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej Rayem MacSharrym, Irlandczykiem. A ministrowie rolnictwa krajów EWG chętnie zaprzyjaźniali się ze mną, ze względu na mój życiorys. To był czas uzyskiwania pozycji i akceptacji w EWG, jeśli chodzi o rolnictwo.
PAP: Nie sądzi pan, że jedną z większych porażek transformacji był upadek PGR-ów? W efekcie ich pracownicy popadli niejednokrotnie w nędzę, zasilili armię bezrobotnych.
A.B.: Byłem ministrem, który zajmował się przede wszystkim rolnikami indywidualnymi i ich pozycją społeczną. Odpowiadałem też za programy telefonizacji wsi, gazyfikacji wsi, wyrównania programów nauczania w szkołach – w tych sferach było ogromnie dużo do zrobienia. Jeśli chodzi o PGR-y, dotyczył ich ten sam problem, co zakładów pracy, które nie produkowały na rynek i nie mogły się na rynku utrzymać, bo ich produkcja była nierentowna. PGR-y produkowały deficyt budżetowy, bo ich działalność przynosiła straty, na których pokrywanie wszyscy musieli się składać. Ale rzeczywiście nie złożono wtedy oferty dla środowiska post-PGR-owskiego, nawet dla tej części, która chciała sobie jakieś miejsce znaleźć. Bo było dużo takich przypadków, że nowi dzierżawcy PGR-ów byli przymuszani do zatrudniania dotychczasowych pracowników, ale gdy ci ludzie zobaczyli, że ta praca jest inna niż poprzednio, zgłaszali się do dzierżawcy i mówili: wypłać mi za kilka miesięcy, to ja odejdę, bo w takich warunkach nie zamierzam pracować. Oczywiście nie było tak wszędzie. Na pewno ten proces był zbyt dramatyczny i radykalny, ale nie było alternatywy dla scenariusza, że państwo przestaje być największym właścicielem rolnym. Może można było to zrobić w sposób bardziej elastyczny, lecz proces pozbycia się przez państwo własności rolnej musiał się dokonać, nie było dla niego alternatywy.
PAP: Jak pan pamięta swoją rolę w „wojnie na górze” i sporze Lecha Wałęsy z Tadeuszem Mazowieckim? Rozumiem, że jako członek rządu Mazowieckiego popierał pan jego?
A.B.: Tak, nawet na moment nasze drogi z Józefem Śliszem się rozeszły, bo w wyborach prezydenckich poparłem Mazowieckiego, a on Wałęsę. Zresztą województwo szczecińskie było jedynym miejscem, w którym Mazowiecki wygrał wybory prezydenckie w 1990 r. Poza mną nikt ze środowiska Solidarności RI nie wpisał się w kampanię Mazowieckiego, wszyscy poparli Wałęsę.
PAP: Józef Ślisz założył wtedy taką partię PSL Solidarność…
A.B.: Razem założyliśmy, jeszcze jesienią 1989 r. A liderem Solidarności RI został Gabriel Janowski, który z tej pozycji stał się adwersarzem Ślisza.
PAP: Gdy był podział w OKP po wyborach prezydenckich i zwolennicy Mazowieckiego założyli klub Unii Demokratycznej, pan gdzie się znalazł?
A.B.: Kiedy powstał klub UD, ja zostałem w OKP, gdzie byłem członkiem koła PSL Solidarność. To koło nie było takie małe.
PAP: W jakiej formule startowaliście w pierwszych całkowicie wolnych wyborach w październiku 1991 r.?
A.B.: Startowaliśmy jako Porozumienie Ludowe, które składało się z PSL Solidarność, w którym byłem ja i Ślisz, oraz z Solidarności RI Gabriela Janowskiego. Wprowadziliśmy chyba 27 posłów.
PAP: Potem współtworzyliście jako Porozumienie Ludowe rząd Jana Olszewskiego. Gabriel Janowski został ministrem rolnictwa, a pan znów ministrem bez teki, tylko tym razem ds. kontaktów politycznych. Dlaczego to Janowski został ministrem rolnictwa, a nie pan?
A.B.: Gabriel Janowski na pewno był bliższy ideowo Olszewskiemu niż ja. Ja byłem postrzegany jako człowiek Tadeusza Mazowieckiego. To jednak była ważna oferta dla tego środowiska, bo oznaczała, że ono nadal ma znaczenie. Mieliśmy ministra rolnictwa, a ja byłem ministrem ds. kontaktów politycznych. Na starcie to było w porządku, problemy zaczęły się później, bo od początku to był rząd mniejszościowy. Ponieważ byłem ministrem od kontaktów politycznych, uważałem, że moim głównym zadaniem jest zbudowanie większościowej koalicji.
Długo musiałem przekonywać Mazowieckiego, ale to ja doprowadziłem do jego rozmów z Olszewskim. Mazowiecki powiedział, że nie wierzy, iż Olszewski będzie chciał zbudować rząd większościowy, ale on, szukając stabilnego rozwiązania dla Polski, jest gotów do tych rozmów przystąpić.
Długo musiałem przekonywać Mazowieckiego, ale to ja doprowadziłem do jego rozmów z Olszewskim. Mazowiecki powiedział, że nie wierzy, iż Olszewski będzie chciał zbudować rząd większościowy, ale on, szukając stabilnego rozwiązania dla Polski, jest gotów do tych rozmów przystąpić. Ja też zadeklarowałem, że jeśli nie dojdzie do porozumienia, podam się do dymisji. Odbyło się kilka tur rozmów, w pierwszej fazie to wyglądało bardzo dobrze i wydawało się, że wola polityczna przesądzi o budowie nowej koalicji. Stronę spoza rządu reprezentowali Mazowiecki i Donald Tusk, jako liderzy UD i KLD.
Gdy siedliśmy do kolejnej tury rozmów, wygłosiłem taki tekst, że pozostało nam do przesądzenia, iż budujemy wspólny projekt razem z UD i KLD i wprowadzamy do rządu przedstawicieli tych środowisk. Wtedy Olszewski wstał i powiedział, że według niego nie jest potrzebna żadna większość w parlamencie, bo jego rząd i tak się utrzyma. Poza tym o parlamencie on ma złe zdanie, ale ma poparcie u obywateli. I on nie zamierza powiększać koalicji i rozbudowywać rządu. Mazowiecki z Tuskiem wyszli, a ja poszedłem do gabinetu, napisałem wniosek o dymisję i zaniosłem tę dymisję premierowi.
PAP: To był kwiecień 1992 roku...
A.B.: Olszewski powiedział mi: panie Arturze, pan jest młodym człowiekiem, pan musi ochłonąć, ja tę dymisję wrzucam do szuflady. Zrobiłem jednak konferencję prasową i ogłosiłem swoją decyzję. On dalej nie kierował wniosku do Sejmu, bo to Sejm wtedy odwoływał ministrów. Zgłosiłem się do marszałka i powiedziałem, że złożyłem dymisję. Olszewskiego wezwano, powiedział, że gdzieś mu się ta dymisja zagubiła. Ja dymisję podtrzymałem i różnicą jednego głosu przegłosowano w Sejmie na nią zgodę. To jednak było w przededniu upadku rządu Olszewskiego. Powiedziałem zresztą wtedy publicznie, że jeśli nie dojdzie do poszerzenia koalicji rządowej, ten rząd nie ma szans przetrwać. I tak się stało.
PAP: Jak pan dzisiaj na to patrzy? Dlaczego Olszewski nie chciał poszerzenia tej koalicji? Są różne teorie, m.in. że chciał pięknie polec i budować swoje środowisko na kontrze wobec tych, którzy tworzyli UD. Przecież zwolennikiem powstania takiej koalicji był wtedy też Jarosław Kaczyński, prezes Porozumienia Centrum, czyli partii, której członkiem był Olszewski i która desygnowała go na premiera.
A.B.: Tak, Jarosław Kaczyński aktywnie uczestniczył w powołaniu tego rządu, wiedział o rozmowach o poszerzeniu, a także o sprzeciwie Olszewskiego. Myślę, że próbował rozmawiać z Olszewskim, aby ten zmienił zdanie. Był absolutnym zwolennikiem poszerzenia koalicji. Nie chcę odpowiadać za Olszewskiego, który nie żyje, co nim kierowało. Nie wiem, czy dzisiaj ktokolwiek byłby w stanie odpowiedzieć, jakie były prawdziwe jego motywy. Każdy premier chce mieć stabilną większość.
PAP: A jak pan ocenia sprawę teczek SB, uchwały sejmowej w tej sprawie i jej realizacji?
A.B.: Jedno jest pewne - elity solidarnościowe nie poradziły sobie ze sprawą teczek. Właściwie do dziś są one przedmiotem gry politycznej. Byłem wtedy członkiem tzw. komisji Jerzego Ciemniewskiego, czyli powołanej do weryfikacji listy Macierewicza. To była komisja, która widziała prawdziwą zawartość teczek osób z listy.
Elity solidarnościowe nie poradziły sobie ze sprawą teczek. Właściwie do dziś są one przedmiotem gry politycznej.
Dzisiaj byłbym bliski tezy, że jednak trzeba było to wszystko otworzyć i w ten sposób uniemożliwić grę teczkami. Wtedy w oparciu o jakąś fałszywą tezę o nierobieniu ludziom krzywdy, braku wiarygodności teczek, spraw obyczajowych, nie ujawniliśmy ich. Uważam, że to był błąd.
PAP: Samo ujawnienie tej listy ma właściwie do dziś dwie przeciwstawne interpretacje. Jedna – zwolenników rządu – iż lista musiała zostać ujawniona, by dać świadectwo prawdzie, tym bardziej że właśnie ci zagrożeni zdemaskowaniem agenci postanowili rząd obalić. Tu kluczowy był prezydent Lech Wałęsa jako TW „Bolek”. I druga interpretacja: że rząd, ponieważ nie miał większości, postanowił zagrać teczkami we własnej obronie.
A.B.: Można przytaczać przykłady, które wspierają i jedną, i drugą tezę. Ponieważ ja znam zawartość przynajmniej najważniejszych teczek, uważam, że jeśli na liście obok zdecydowanej większości autentycznych agentów znalazło się kilka osób niewinnych, to podważało to cały proces związany z tzw. listą Macierewicza. A na liście były osoby, które nie były agentami, czego przykładem jest ówczesny marszałek Sejmu, prof. Wiesław Chrzanowski. Jego teczkę przeczytałem od początku do końca i nie znalazłem w niej ani jednego fragmentu mogącego dowodzić, że był tajnym i świadomym współpracownikiem. Wręcz przeciwnie, można powiedzieć, że w bardzo trudnym czasie zachowywał się przyzwoicie.
PAP: Ale można zrozumieć racje Macierewicza, że nie chciał uznaniowo weryfikować „zasobów archiwalnych” MSW i listy osób zarejestrowanych jako TW.
A.B.: To nie tłumaczy rzucenia potwarzy na marszałka Sejmu i szefa własnej partii. To zachwiało poczucie wiarygodności tej listy, choć 90 proc. to byli autentyczni agenci, ludzi podli. Ale stwierdzenie, że Olszewski z Macierewiczem chcieli ocalić rząd dzięki teczkom, to byłaby zbyt prosta interpretacja. Wspomniał pan o Lechu Wałęsie - nie ulegało wątpliwości, że w pewnym momencie swojego życia poszedł na współpracę. Ale jak tę teczkę się przeczytało, widać było, że chciał prowadzić jakąś grę z SB, generalnie był po stronie Solidarności i po okresie współpracy odkupił swoje winy. Podobną grę z SB prowadził też zresztą ówczesny szef doradców Olszewskiego Zdzisław Najder, który, jak się okazało, również był zarejestrowany jako agent. Jeżeli Macierewicz myślał, że teczki obronią rząd Olszewskiego, to się przeliczył, bo to był element, który dobił ten gabinet.
PAP: Po upadku rządu Olszewskiego była nieudana misja Waldemara Pawlaka, a w końcu powstał rząd Hanny Suchockiej, w którym pan się nie znalazł, choć pana ugrupowanie go współtworzyło.
A.B.: To był mój wybór, że się nie znalazłem. Miałem dwukrotnie propozycję wejścia do tego rządu, wtedy gdy powstawał, a także w ostatnim okresie. O tym, że do niego nie wszedłem, zadecydowała sprawa Jarosława Kaczyńskiego i PC. Zawarliśmy z nim taki układ, że jeżeli nie będzie zaproszenia dla PC do udziału w tym rządzie, to ja do niego nie wejdę. I tak się stało.
PAP: Jakie stanowisko miał pan objąć?
A.B.: Początkowo była propozycja, bym został ministrem spraw wewnętrznych, ale Wałęsa się nie zgodził.
PAP: Chciał mieć swojego człowieka: Andrzeja Milczanowskiego.
A.B.: Ale to nie był argument decydujący, bo złożono mi drugą ofertę - by być znów ministrem bez teki ds. kontaktów politycznych. Odmówiłem, właśnie ze względu na układ, który zawarłem z Kaczyńskim. Kolejna oferta pojawiła się po kilku miesiącach, kiedy z rządu odchodził minister rolnictwa Gabriel Janowski.
PAP: Pan już wówczas był poza Porozumieniem Ludowym i tworzył pan własną partię Stronnictwo Ludowo-Chrześcijańskie, powstałe z przekształcenia PSL Solidarność?
A.B.: Tak, w rządzie to moje ugrupowanie reprezentowali minister przemysłu i handlu Wacław Niewiarowski oraz minister zdrowia Andrzej Wojtyła. Gdy był odwoływany Janowski, Suchocka zaproponowała mi stanowisko ministra rolnictwa. Przyjechałem na rozmowę i powiedziałem, że ja nie wejdę do tego rządu - ze względu na tamten układ z Kaczyńskim, o którym mówiłem - ale mam kandydata, który sobie poradzi. To był Jacek Janiszewski. Premier poprosiła go na rozmowę i został kierownikiem resortu do wyborów, bo w międzyczasie uchwalono wotum nieufności wobec rządu i Wałęsa rozwiązał Sejm.
PAP: Jak pan postrzega dziś okoliczności niewejścia PC do rządu Suchockiej? Po czyjej stronie była większa odpowiedzialność?
A.B.: Jarosław Kaczyński chciał na swoich warunkach wejść do tego rządu, ze swoimi ludźmi. A Suchocka była gotowa zaproponować mu inne personalia i tego dotyczył spór.
PAP: Chodziło o kandydaturę Adama Glapińskiego na ministra współpracy gospodarczej z zagranicą?
A.B.: Tak. Gdyby jednak PC wtedy weszło do tego rządu, cały scenariusz polityczny zapewne inaczej by się potoczył. Nie byłoby przedterminowych wyborów w 1993 r. Inaczej mogłaby dziś wyglądać scena polityczna. Już wtedy uważałem, że niewzięcie PC do rządu było błędem.
Rozmawiał: Piotr Śmiłowicz (PAP)
pś/ skp /