Przed rozszerzeniem UE czasem wydawało mi się, że jestem jedynym człowiekiem wierzącym w Polskę - wspomina Guenther Verheugen, w latach 1999-2004 niemiecki komisarz UE ds. rozszerzenia, który odpowiadał za negocjacje akcesyjne krajów przyjętych 10 lat temu do wspólnoty.
PAP: 1 maja upłynie 10 lat od wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Przed jej przyjęciem, po obu stronach silne były obawy, czy proces integracji powiedzie się, czy Polska jest dobrze przygotowana do członkostwa, czy ewentualne negatywne skutki uboczne nie przesłonią korzyści. Jak po tej pierwszej dekadzie wypada bilans Polski w UE?
Guenther Verheugen: Po upływie 10 lat widać wyraźnie, że mój stały i niezłomny optymizm, dotyczący zdolności Polski do szybkiego spełnienia warunków wejścia do UE, był w pełni uzasadniony. Wszyscy - z wyjątkiem mnie - uważali wówczas Polskę za problem. Byłem w swoim optymizmie osamotniony, nawet polskie media nie kryły sceptycyzmu. Chwilami miałem wrażenie, że jestem jedyną osobą, która rzeczywiście wierzy w Polskę.
Okazało się, że miałem rację. Integracja Polski ze strukturami unijnymi odbyła się bez zakłóceń, pomimo wzlotów i upadków, jakie miały miejsce w polityce wewnętrznej. Gospodarka poradziła sobie nawet lepiej niż się spodziewano. Mówi się o polskim cudzie gospodarczym. Obawy dotyczące przyszłości polskiego rolnictwa, przemysłu czy też zdolności do ocalenia polskiej kultury i sposobu życia okazały się całkowicie nieuzasadnione. Bilans 10-letniej obecności Polski we wspólnocie wypada jednoznacznie pozytywnie.
Guenther Verheugen: Dla mnie realizacja tego projektu była wyrazem historycznej i moralnej odpowiedzialności wobec Polski, bez której nie doszłoby do wielkiego demokratycznego zwrotu w Europie. Niemcy zachowują się tak, jakby to oni obalając mur berliński byli autorami przemian. A przecież w rzeczywistości upadek muru był skutkiem wcześniejszych wydarzeń w Polsce, zainicjowanych przez Solidarność.
PAP: Należał pan do najbardziej zdecydowanych zwolenników przyjęcia Polski do UE w pierwszej grupie państw. Jakimi przesłankami kierował pan się walcząc o miejsce dla Polski w pierwszej grupie?
Guenther Verheugen: Polska była dla mnie wyzwaniem także z osobistego punktu widzenia. Traktowałem ją jako kraj kluczowy całego procesu rozszerzenia. Problemem, z którym musiałem się zmierzyć, były negatywne nastroje panujące w Komisji Europejskiej; dominowała opinia, że Polacy powinni jeszcze trochę zaczekać, a na pierwszy ogień powinny pójść kraje bezproblemowe - jeśli dobrze pamiętam, mowa była o Estonii, Słowenii i Węgrzech. Zaprotestowałem, mówiąc, że to niemożliwe, że Polacy nigdy tego nie zaakceptują, ale że i dla Niemców jest to nie do zaakceptowania. Rozszerzenie bez obecności Polski wywołałoby w Polsce nową traumę. Z przekonania, że Polska musi znaleźć się w pierwszej grupie, powstała koncepcja przyjęcia od razu 10 krajów. Nie było sensu organizować rozszerzania co dwa lub trzy lata.
PAP: Kiedy zapadła decyzja, że Polska znajdzie się w pierwszej grupie?
Guenther Verheugen: Gdy po raz pierwszy rzuciłem taki pomysł, jak sobie przypominam w październiku 2000 roku, to uznano mnie za wariata. Ale już rok później, w grudniu 2001 na szczycie w Laeken, szefowie rządów i państw wskazali 10 krajów, z którymi do końca 2002 roku miały być zakończone negocjacje. Tak więc potrzebowałem roku na przeforsowanie tego pomysłu.
Dla mnie realizacja tego projektu była wyrazem historycznej i moralnej odpowiedzialności wobec Polski, bez której nie doszłoby do wielkiego demokratycznego zwrotu w Europie. Niemcy zachowują się tak, jakby to oni obalając mur berliński byli autorami przemian. A przecież w rzeczywistości upadek muru był skutkiem wcześniejszych wydarzeń w Polsce, zainicjowanych przez Solidarność.
PAP: Czy bogatszy o obecną wiedzę zmieniłby pan coś w negocjacjach akcesyjnych?
Guenther Verheugen: W zasadzie nie. Jednak prowadziłbym te negocjacje bardziej elastycznie. 10 lat temu nie zdawałem sobie sprawy, że cel, jakim było wdrożenie całego prawa wspólnotowego w nowych krajach, jest sam w sobie problematyczny. Udało się to zrealizować, ale za cenę olbrzymiego wysiłku i z wieloma problemami. Teraz wprowadziłbym więcej okresów przejściowych, więcej wyjątków. Nie wolno zapominać, że wszystkie przyjęte w 2004 r. i później kraje znajdują się jeszcze na etapie doganiania Europy Zachodniej. Kraje "dawnej Unii" prowadzą politykę postindustrialną; Polska, Rumunia czy Słowacja mają do tych spraw zupełnie inne podejście.
PAP: Który obszar powinien zostać potraktowany z większą elastycznością?
Guenther Verheugen: Na pewno optowałbym za jeszcze dłuższymi okresami przejściowymi w dziedzinie bardzo kosztownej polityki klimatycznej. Przyjęto zbyt surowe regulacje. Ale niezależnie od tych mankamentów, rozszerzenie z udziałem Polski było najlepiej przygotowane w całej historii UE.
PAP: Co zdecydowało o powodzeniu tego skomplikowanego przedsięwzięcia?
Guenther Verheugen: Używałem wtedy często pojęcia "window of opportunity", czyli otwartego okna możliwości, okazji. Niektórzy uśmiechali się pod wąsem, ale już rok później, w 2005 roku, okno zostało zamknięte. Było kilka powodów, które spowodowały otwarcie okna. Po pierwsze, rok 1999 to wojna w Kosowie, co przypomniało mieszkańcom i rządom, że UE jest projektem pokojowym.
Po drugie, w tym czasie aktywnych było wielu znaczących europejskich mężów stanu, którzy bezwarunkowo wspierali rozszerzenie. Szefowie rządów najważniejszych krajów: Niemiec, Wielkiej Brytanii i Francji - tak, Francji, choć wiem, że niektórzy w Polsce myślą inaczej, ale prezydent Jacques Chirac trzymał mocno kurs skierowany na rozszerzenie. Jeżeli nie ma się poparcia tych trzech najważniejszych krajów, to nie ma co zabierać się za takie zadanie.
Po trzecie, Komisja uznała rozszerzenie za najważniejszy cel; przewodniczący Romano Prodi szybko przeforsował ten projekt, pomimo oporów w aparacie brukselskim. Nie wolno też zapominać panującego wówczas optymizmu co do perspektyw gospodarczych UE. Obowiązujący wówczas program rozwoju gospodarczego, zwany agendą lizbońską, sugerował, że do roku 2010 staniemy się wiodącą siłą ekonomiczna na świecie.
W 2005 roku upadła konstytucja europejska i rozszerzenie UE zostało uznane za "kozła ofiarnego". To oczywiście bzdura, ale takie nastoje zapanowały. W dodatku Barroso nie był Prodim. W rezultacie w 2005 roku warunki sprzyjające przyjmowaniu nowych krajów wyczerpały się.
PAP: Jaki wpływ na Niemcy miało przyjęcie nowych krajów środkowo- i wschodnioeuropejskich?
Guenther Verheugen: Na rozszerzeniu skorzystały najbardziej właśnie Niemcy i Austria, i to zarówno politycznie jak i gospodarczo. Niestety, Austriacy narzekają jeszcze bardziej niż Niemcy. Głównym powodem antyunijnych nastrojów jest to, że przywódcy polityczni zaniechali aktywnego popierania naszych osiągnięć. Nie chwalimy się tym sukcesem, ukrywamy go, a zamiast tego, gadamy stale o korupcji w Bułgarii i o niewydolnej administracji w Rumunii. O sukcesach nie mówi się wcale - to duży błąd. Gdy rozmawia się z ekspertami spoza UE, mówią mi, że rozszerzenie było strategicznym majstersztykiem. Brakuje informacji. Niemcy nie mają pojęcia, jak korzystnie wpływa rozszerzenie na eksport.
PAP: Dlaczego tak się dzieje?
Guenther Verheugen: Fundamentalnym problemem jest to, że integracja była od początku projektem zachodnioeuropejskim. W głowach mieszkańców naszego kontynentu utrwalił się obraz Europy jako Europy Zachodniej. Jestem przerażony, że granica mentalna w naszych głowach utrzymuje się tak długo, a przecież od upadku żelaznej kurtyny minęło już 25 lat. Ale cieszę się, że młode pokolenie myśli inaczej. Dla studentów Uniwersytetu Europejskiego Viadrina, gdzie mam wykłady, ten problem nie istnieje.
Kluczową wartością jest to, że każdy europejski naród ma prawo do uczestniczenia w jedności europejskiej - bez wyjątku. To nie jest akt łaski ze strony Brukseli, lecz prawo; oczywiście, jeśli zostaną spełnione warunki. Niestety, ta myśl nie dotarła jeszcze do wszystkich.
Guenther Verheugen: Fundamentalnym problemem jest to, że integracja była od początku projektem zachodnioeuropejskim. W głowach mieszkańców naszego kontynentu utrwalił się obraz Europy jako Europy Zachodniej. Jestem przerażony, że granica mentalna w naszych głowach utrzymuje się tak długo, a przecież od upadku żelaznej kurtyny minęło już 25 lat. Ale cieszę się, że młode pokolenie myśli inaczej.
PAP: Gdzie leżą granice UE? Czy Turcja powinna zostać przyjęta do wspólnoty?
Guenther Verheugen: Opowiadam się niezmiennie za przyjęciem Turcji. Argumenty "za" stały się obecnie nawet jeszcze mocniejsze niż dawniej, Turcja to więcej niż Erdogan. Turcja rozwija się w niesłychanie dynamiczny sposób. Europejczycy powinni pokazać, że kraj posiadający większość muzułmańską nie jest wykluczony z Europy. Cały świat islamski przygląda się uważnie naszej polityce wobec Turcji. W 2005 roku rozpoczęliśmy rozmowy, których celem jest wejście Turcji do UE.
Kulturowe różnice między Białymstokiem a Florencją są większe niż między Stambułem a Frankfurtem. W UE duże różnice kulturowe są faktem. Europa nie jest obszarem homogenicznym, lecz składa się z małych ojczyzn, najróżniejszych tradycji, kultur, form życia, przekonań. Właśnie to sprawia, że Unia jest wspaniała i niepowtarzalna.
PAP: A jaką rolę widzi pan dla Rosji?
Guenther Verheugen: Rosja nie chce być członkiem UE, tak więc problem nie istnieje. Integracja europejska nie musi oznaczać rozszerzenia UE na cały kontynent. Wyjściem byłoby powstanie ogólnoeuropejskiego obszaru ekonomicznego. Po raz pierwszy publicznie mówiłem o takim pomyśle w 2003 roku w Moskwie, chcąc przekonać prezydenta Władimira Putina do udziału w Europejskiej Polityce Sąsiedztwa. Putin odmówił z powodów prestiżowych. Rosja musiałaby się zgodzić na to, że jest traktowana tak jak Białoruś czy Mołdawia. Zrozumieliśmy jego stanowisko. Właśnie wtedy powstał plan partnerstwa strategicznego z Rosją. Dotychczasowe wyniki są rozczarowujące. To bardziej fasada niż realny byt.
PAP: Czy Ukraina ma szansę, by kiedykolwiek znaleźć się w UE?
Guenther Verheugen: W umowie stowarzyszeniowej UE-Ukraina nie ma żadnego odniesienia do zasady, że każdy europejski kraj ma prawo uczestnictwa w UE. Tego prawa odmawia się Ukrainie. To bardzo poważny błąd. Jeżeli chcemy, by proces transformacji na Ukrainie udał się, to musi ona widzieć światełko na końcu tunelu. Rozszerzenie Unii na Wschód nauczyło nas, że perspektywa członkostwa jest silnym bodźcem, wsparciem dla procesu transformacji, ułatwiającym i władzom, i społeczeństwu zaakceptowanie koniecznych reform. Mój następca Sztefan Fuele teraz zaczyna mówić, że Unia powinna sięgnąć po swój najmocniejszy instrument, czyli perspektywę członkostwa. Szkoda, że KE nie wpadła wcześniej na ten pomysł.
Stanowisko Niemiec w tej sprawie podyktowane jest przesłankami polityki wewnętrznej - w przypadku Ukrainy w świadomości społecznej funkcjonują podobne stereotypy jak wobec Polski, tylko jeszcze gorsze. O wiele gorsze - Ukraina to Polska do szóstej potęgi.
W Poczdamie rozmawiał Jacek Lepiarz (PAP)
lep/ kot/ eaw/ jra/