Stan wojenny zgasił obywatelski entuzjazm Polaków. Konsekwencje tego faktu ponosimy do dziś – mówi PAP dr hab. Marcin Zaremba z Instytutu Studiów Politycznych PAN.
PAP: Jak w pierwszym odruchu zareagowało polskie społeczeństwo na wprowadzenie stanu wojennego?
Marcin Zaremba: Szokiem, zdziwieniem i przerażeniem. Myślę, że właśnie te trzy słowa najlepiej opisują tę reakcję. U tych, którzy zostali wówczas aresztowani pojawił się silny strach przed tym, że zostaną wywiezieni gdzieś na Wschód. To było coś, czego Polacy się nie spodziewali. W pierwszych dniach stanu wojennego pytano żołnierzy, czy są Rosjanami. Dla wszystkich było niepojęte, że polskie wojsko może w ten sposób wystąpić przeciwko własnemu narodowi.
Te emocje były silniejsze w miastach, zwłaszcza w dużych aglomeracjach, takich jak Warszawa, Gdańsk czy Kraków. To właśnie tam na ulicach pojawiły się czołgi, transportery opancerzone i koksowniki. Trochę inaczej wyglądało to na wsiach i w małych miasteczkach, gdzie stan wojenny oznaczał głównie jeden program telewizyjny i brak dostępu do telefonu. Nie było tam patroli, nie dochodziło też do aresztowań, czy do manifestacyjnych przejazdów kolumn wojskowych. Owszem, czasem ludzie ze wsi jadąc do większych miast napotykali uzbrojone posterunki, ale, ogólnie rzecz biorąc, szok na prowincji był mniejszy.
Trzeba też powiedzieć, że strach, o którym mówimy, był wśród mieszkańców epoki PRL obecny w zasadzie od zawsze. Był silny w okresie stalinowskim, wyraźnie zmalał po 1956 roku, ale życie społeczne zawsze było nim w jakiś sposób podszyte. Gdy wprowadzono stan wojenny, wzrósł po raz kolejny, ale już po pierwszych tygodniach zaczął znów maleć. Wynikało to z tego, że ludzie już trochę oswoili się z nową sytuacją i wiedzieli, czego mogą się spodziewać. Ale apogeum tego strachu pojawiło się później, gdy zaczęły do Polaków docierać informacje o pacyfikacji zakładów pracy, przede wszystkim kopalni „Wujek”, gdzie zginęli robotnicy.
Marcin Zaremba: Myślę, że gdyby w wyniku działalności władz było więcej ofiar, to z jednej strony konformizm części Polaków byłby jeszcze większy, ale z drugiej również chęć odwetu byłaby silniejsza. Na szczęście dzięki działalności tych członków Solidarności, którzy nie zostali internowani, udało się wyciszyć te radykalne nastroje. Być może rolę w tym „wystudzeniu” ekstremistów odegrała również pamięć o tragicznym losie powstania warszawskiego, niechęć do bratobójczej walki, a także tradycja KOR-owska, z naczelnym hasłem Jacka Kuronia: „Nie palcie komitetów – zakładajcie własne”.
PAP: Czy z czasem to uczucie strachu ustąpiło?
Marcin Zaremba: Oddziaływało silnie społecznie jeszcze gdzieś do połowy lat 80. Ale już w 1987 roku zespół doradców gen. Wojciecha Jaruzelskiego - w składzie: Jerzy Urban, Stanisław Ciosek i gen. Władysław Pożoga – przygotował raport, w którym wskazano, że poziom lęku społeczeństwa, jeśli chodzi o wchodzenie w konflikt z władzą, wyraźnie zmalał. Już w latach 1983-1984 Polacy zaczęli śmiać się z milicji, nazywać ją „smerfami” i w ten sposób oswajać rzeczywistość stanu wojennego.
Ale ważne też było to, że władza nie postępowała jak, dajmy na to, reżimy południowoamerykańskie. Nikt nie porywał dzieci, nie rozstrzeliwał ludzi, nie zrzucał nikogo z helikopterów do Bałtyku. Owszem, co jakiś czas dochodziło do eskalacji politycznej przemocy – przypomnę zabójstwa studenta Grzegorza Przemyka i ks. Jerzego Popiełuszki – jednak nie przybierała ona nigdy takich rozmiarów, jakie znamy z Chile, czy z Argentyny.
PAP: Jakie były społeczne konsekwencje tego strachu?
Marcin Zaremba: Przede wszystkim zamykanie się ludzi w sferze rodzinnej. Polacy w tamtym czasie stają się społeczeństwem „plemion rodzinnych”. Jednym z powodów wzmocnienia się tych więzi była sytuacja bardzo głębokiego kryzysu gospodarczego. I - przede wszystkim - podwyżka cen z lutego 1982 roku – aż o 241 proc. - która była największą w całej historii PRL. Spowodowała lawinową pauperyzację polskiego społeczeństwa. W takich realiach gospodarczych członkowie rodzin zamieniali się w „zwiadowców” rodem z plemion indiańskich. Wysyłało się dziadka, babcię, albo prosiło krewnego z odległej części Polski, by zorganizowali np. odkurzacz, meble albo stanęli w kolejce. To wszystko sprzyjało cementowaniu się więzi rodzinnych.
Ale ludzie przestali też wychodzić na ulice, by być razem ze sobą. Co prawda, PRL nigdy nie była miejscem, w którym Polacy spędzaliby dużo czasu poza domem. Ale nie sprzyjała też temu cała ikonosfera stanu wojennego - szare budynki, brak oferty kulturalnej, małej gastronomii itd. Wszystko to wzmacniało procesy prywatyzacji i przesuwania zainteresowań na obszar życia rodzinnego.
PAP: Czy to znaczy, że słabły więzi społeczne?
Marcin Zaremba: Tak. Co prawda, one nigdy nie były zbyt silne w Polsce ludowej. Wynikało to również z tego, że było to państwo monocentryczne, w którym zdecydowana większość instytucji życia publicznego była poddana kontroli władzy. Nie było tam miejsca na autentycznie spontaniczne NGO-sy, bo wszystko musiało być koncesjonowane przez państwo. Jeśli Janos Kornai mówił o gospodarce niedoboru, to Polacy doby PRL-u byli społeczeństwem niedoboru w tym sensie, że więzi pomiędzy nimi nigdy nie były silne na poziomie lokalnym, środowiskowym, czy zawodowym. Za to – jak wspomniałem – silne były więzi rodzinne, które rozwijały się w znacznym stopniu właśnie kosztem więzi społecznych. No i oczywiście sam stan wojenny – poprzez rozbicie Solidarności i struktur związkowych – siłą rzeczy rozrywał te pozarodzinne relacje międzyludzkie, które zdarzyły się wytworzyć się w latach 1980-1981.
PAP: A inne konsekwencje?
Marcin Zaremba: Wyraźnie obserwowalny był wzrost religijności, choć nie wiem, czy słowo „wzrost” jest w tym przypadku dobrze dobrane, bo religijność w Polsce i tak była olbrzymia. Abstrahując jednak od sporów pojęciowych należy powiedzieć, że zwiększyło się uczestnictwo w mszach, pielgrzymkach i innych kościelnych rytuałach. Zresztą nie było to czymś wyjątkowym w polskiej historii. Podobne zjawisko można było zaobserwować podczas II wojny światowej, czy w trakcie przymusowej kolektywizacji w latach 1950-1951. Również pielgrzymka papieża do Polski w 1979 roku spowodowała wzrost religijności. Ten trend wzmocniła kolejna wizyta Jana Pawła II w Polsce.
No i wyczuwalny stał się wzrost konformizmu...
PAP: Konformizmu?
Marcin Zaremba: Tak. Tę konsekwencję rzadko się dziś przypomina. Chodziło o większą skłonność społeczeństwa do posłuszeństwa względem odgórnie narzuconych norm. Było to związane z omawianym już strachem. Im większy był jego poziom, tym większy był konformizm. To też nie było nic nadzwyczajnego, ponieważ podobne mechanizmy społeczne uruchomiły się również w wyniku wydarzeń Grudnia '70. W przypadku stanu wojennego, to zjawisko można było zaobserwować już od 1982 roku.
PAP: Czym ten konformizm się manifestował?
Marcin Zaremba: Przede wszystkim przyznawaniem, że władza dobrze zrobiła wprowadzając stan wojenny. W wielu listach prywatnych z pierwszej połowy 1982 roku, które analizowałem, ich autorzy piszą wprost, że „generał dobrze zrobił”, bo dzięki temu nie ma „burd na ulicach” a nocami „pijaczki nie sterczą pod trzepakiem”.
To zjawisko było obserwowalne również w robionych wówczas ilościowych badaniach socjologicznych, które pokazywały, że około 60 proc. respondentów utożsamiało się z decyzją władz o wprowadzeniu stanu wojennego. Część badanych przestała się przyznawać, że należała do Solidarności, a nawet zaczęła ukrywać fakt uczestnictwa w tym związku zawodowym przed grudniem 1981 roku.
Konformizacja oznaczała również to, że część społeczeństwa przyswajała sobie treści propagandy. Ludzie zaczęli powielać przekaz ideologiczny kierowany do nich przez władze. Nie było to wcale trudne, bo przecież środki masowego przekazu były kontrolowane przez partię. Możemy więc mówić o tym, że stan wojenny kształtował w umysłowości wielu Polaków syndrom autorytarny. I to już – jak powiedziałem – w 1982 roku. Ale z drugiej strony można było również zaobserwować inne zachowanie: radykalizację postaw.
PAP: Czyli w polskim społeczeństwie zaszła polaryzacja w kwestii stosunku do stanu wojennego?
Marcin Zaremba: Dokładnie tak. Druga część społeczeństwa była tak zszokowana rozwojem wypadków, że zaczęła się odnosić do komunistów w sposób wyjątkowo wulgarny, przy czym sformułowania „Won za Don!” należą do tych najbardziej parlamentarnych. W Sylwestra 1982 roku wieku Polaków piło wódkę „na pohybel czerwonemu”. Radykalne treści pojawiły się również w korespondencji prywatnej. Przypominam sobie list żołnierza, który pisał, że „jak tak dalej pójdzie, to on ucieknie na Turbacz i założy partyzantkę”. Z kolei jakiś licealista przesłał swojemu koledze przepis na skonstruowanie bomby. Zresztą podejmowano próby działalności terrorystycznej. Przykładem może tu być zabójstwo milicjanta sierżanta Zdzisława Karosa z lutego 1982 roku. Te akcje miały spontaniczny charakter, a inspiracja płynęła z Zachodu. Pamiętajmy, że lata 70. to czas partyzantek miejskich: Baader-Meinhof, Czerwonych Brygad, ETA, czy IRA. Chłopak, który wysłał ten plan bomby powoływał się właśnie na terrorystów irlandzkich z Belfastu. Jak więc widać, ta metoda prowadzenia walki politycznej rezonowała również w Polsce.
PAP: Czy istniała groźba eskalacji terroryzmu w PRL w tym czasie?
Marcin Zaremba: A dlaczego nie? Myślę, że gdyby w wyniku działalności władz było więcej ofiar, to z jednej strony konformizm części Polaków byłby jeszcze większy, ale z drugiej również chęć odwetu byłaby silniejsza. Na szczęście dzięki działalności tych członków Solidarności, którzy nie zostali internowani, udało się wyciszyć te radykalne nastroje. Być może rolę w tym „wystudzeniu” ekstremistów odegrała również pamięć o tragicznym losie powstania warszawskiego, niechęć do bratobójczej walki, a także tradycja KOR-owska, z naczelnym hasłem Jacka Kuronia: „Nie palcie komitetów – zakładajcie własne”.
PAP: A czy była jakaś grupa w polskim społeczeństwie, która przywitała stan wojenny z satysfakcją?
Marcin Zaremba: Tak, ale byli to przede wszystkim członkowie partii. W łonie PZPR w tamtym okresie można było zauważyć wzrost dogmatyzmu politycznego, a nawet wezwania do walki z „kontrrewolucją”, za którą uważano Solidarność. To było coś więcej, aniżeli tylko "usztywnienie kursu”. To było raczej głębokie przekonanie, że teraz „my, marksiści rozprawimy się z tymi buntownikami, tak jak bolszewicy z kontrrewolucjonistami z Kronsztadu”. Całe szczęście Jaruzelski w porę odcinał od wpływu na władzę takich radykałów. Ale wśród części działaczy partyjnych było silne przekonanie, że „trzeba zgnieść Solidarność”.
Na pewno też z nadzieją powitała stan wojenny część wojska. Świadczy o tym choćby to, że informacja o zamiarze jego wprowadzeniu nie przedostała się do wiedzy i świadomości polskiego społeczeństwa.
Marcin Zaremba: Jeśli mielibyśmy doszukiwać się przyczyn słabości kapitału społecznego i szeroko rozumianej aktywności obywatelskiej w Polsce, to należałoby ich upatrywać w tych procesach prywatyzacji życia wywołanych stanem wojennym. Właśnie wtedy zostały stłumione spontaniczna aktywność, entuzjazm i skłonność do wspólnego działania. Nie należy też zapominać o fali emigracji, której stan wojenny stał się przyczyną. .
PAP: Lech Wałęsa powiedział kiedyś, że „stan wojenny złamał kręgosłup Solidarności? Czy ta osobista opinia lidera związku zawodowego znajduje potwierdzenie w ustaleniach historyków?
Marcin Zaremba: Na pewno lata 1984-1985 to stopniowe wyciszanie się działalności opozycyjnej. Ale wynikało to również z tego, że w tych warunkach łatwiej było działać intelektualistom, niż robotnikom. Robotnika władza mogła bezkarnie pobić, natomiast z inteligencją było już nieco inaczej. Dlatego w pierwszej połowie lat 80. nastąpił częściowy – choć nie całkowity - odpływ robotników z działalności konspiracyjnej. Nastąpił proces polegający na tym, że większą rolę w podziemnej działalności konspiracyjnej zaczęli odgrywać ludzie z wyższym wykształceniem. To było później widoczne podczas obrad Okrągłego Stołu i tych wszystkich towarzyszących mu protestach, które artykułowały tezę, że ci solidarnościowcy, którzy wzięli w nich udział, w gruncie rzeczy zdradzili robotników. Prawda jest jednak taka, że nie było w tym żadnego elementu spiskowego. To było dość powszechne zjawisko, znane również z innych rewolucji.
PAP: No właśnie, czy można ustalić jakąś wyraźną więź przyczynowo-skutkową między stanem wojennym a Okrągłym Stołem?
Marcin Zaremba: Niewątpliwie tak. Ten ciąg przyczynowo-skutkowy można uszeregować następująco: Sierpień '80, powstanie Solidarności, wprowadzenie stanu wojennego i delegalizacja związku, wreszcie Okrągły Stół. Bez wątpienia stan wojenny nauczył działaczy Solidarności tego, że trzeba się jakoś porozumieć z władzą, bo organizacja jest za słaba na to, by wejść z komunistami w otwarty konflikt. W tym sensie stan wojenny i doświadczenia opozycyjne lat 80. zaowocowały Okrągłym Stołem.
PAP: Co – patrząc z perspektywy historycznej – stan wojenny zrobił Polsce i Polakom?
Marcin Zaremba: Jeśli mielibyśmy doszukiwać się przyczyn słabości kapitału społecznego i szeroko rozumianej aktywności obywatelskiej w Polsce, to należałoby ich upatrywać w tych procesach prywatyzacji życia wywołanych stanem wojennym. Właśnie wtedy zostały stłumione spontaniczna aktywność, entuzjazm i skłonność do wspólnego działania. Nie należy też zapominać o fali emigracji, której stan wojenny stał się przyczyną. Ale zaowocował również rozwojem specyficznej religijności, który dziś manifestuje się w postaci takich zachowań, jak np. "obrona krzyża" pod Pałacem Prezydenckim, czy "kult smoleński".
Niewykluczone, że obserwowane dziś tęsknoty za silną władzą, która „zrobi porządek”, to także pokłosie stanu wojennego.
Rozmawiał Robert Jurszo (PAP)
jur/ ls/ jra/