Zdaniem Tadeusza Fiszbacha, b. I sekretarza KW PZPR w Gdańsku i jedynego żyjącego do dziś sygnatariusza Porozumień Sierpniowych ze strony rządowej w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r., ten robotniczy zryw był pierwszym krokiem do suwerennej i wolnej Polski.
PAP: Czy Sierpień 1980 r. był dla władz zaskoczeniem? Czy nie spodziewaliście się, że narasta groźba protestu?
Tadeusz Fiszbach: Władze centralne nie zakładały takiego biegu wydarzeń. Centrali wydawało się, że lipcowe strajki w Lublinie i Świdniku to już koniec. Przecież sam Gierek (Edward Gierek - I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR) wybrał się w sierpniu wypoczywać na Krym. My w Gdańsku od dłuższego czasu byliśmy w trochę innej sytuacji, mieliśmy świadomość narastającego niezadowolenia społecznego.
Jeszcze przed strajkami współpracowałem lokalnie z grupą światłych osób, takich jak nauczyciele akademiccy, ludzie kultury i dziennikarze. Stanowili oni moje zaplecze intelektualne. Zapraszałem ich regularnie na - jak to wówczas nazywałem - czwartkowe kawy. Pytałem m.in. co się o nas mówi w różnych środowiskach. I na tych spotkaniach mówiliśmy otwarcie, że sprawy w naszym regionie nie idą dobrze.
Wraz z nieżyjącym już wojewodą gdańskim Jerzym Kołodziejskim przygotowaliśmy raport na ten temat i w 1979 r. przedstawiliśmy ten dokument na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR. Towarzysze trochę niedowierzali naszej analizie i byli zaskoczeni, że tak czarno widzimy sprawy. My zaś tłumaczyliśmy, że na Wybrzeżu wyraźniej niż w innych częściach kraju widać spore różnice między tempem rozwoju gospodarczego, a całą infrastrukturą społeczną.
Niewątpliwie w tamtych latach dynamicznie rozwijał się sektor morski, ale z drugiej strony ludziom coraz bardziej doskwierała codzienna rzeczywistość - za mało było chociażby mieszkań, szkół, przedszkoli i żłobków. Warto jeszcze pamiętać o innej specyfice Gdańska i Pomorza. Tu mieszkają przecież Kaszubi - twardzi i nieustępliwi w charakterze. W tamtych latach marynarze i rybacy z tych stron pływali po całym świecie i widzieli jak gdzie indziej żyją. Tu też wreszcie osiedlili się ludzie z Wilna i Lwowa - ja sam pochodzę z lwowskich Kresów. Oni na własne oczy widzieli, na czym polegał sowiecki system. Na jednym z takich kawowych spotkań mój przyjaciel ś.p. redaktor naczelny "Głosu Wybrzeża" Tadeusz Kuta powiedział do mnie: "Tadeusz, zobaczysz, to kiedyś pęknie". Ale nikt z nas nie przypuszczał, że stanie się to akurat w Gdańsku.
PAP: Dlaczego?
T.F. Bo cały czas mieliśmy świeżo w pamięci krwawy grudzień 1970 r. Rany społeczne po tej tragedii nie były jeszcze do końca zabliźnione.
PAP: W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o tym, że 14 sierpnia w Stoczni Gdańskiej wybuchł strajk?
T.F.: Byłem wtedy z rodziną na urlopie w ośrodku w Mierkach k. Olsztyna. Udając się na wypoczynek byłem względnie spokojny o sytuację w regionie. I tam zadzwonił do mnie sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku Mirosław Demichowicz. Powiedział krótko: "Tadeusz, zaczęło się". Ja już wiedziałem, o co chodzi. Jeszcze przez telefon zaleciłem, aby jeden z moich współpracowników sekretarz KW Andrzej Surowiec, odpowiedzialny za sprawy morskie, pojechał do stoczni i spotkał się z jej dyrektorem Klemensem Gniechem. Chciałem mieć bowiem informacje z pierwszej ręki, jak się sprawy mają. Wolałem takie bezpośrednie relacje, niż notatki i raporty Służby Bezpieczeństwa, którym już od dłuższego czasu nie dowierzałem. Sam przerwałem błyskawicznie urlop i wróciłem do Gdańska - ja od razu do siedziby partii, a żona z dziećmi do domu.
PAP: Jak była reakcja władz PZPR na wieść o strajku w stoczni?
T.F.: Centrala próbowała obciążyć nas odpowiedzialnością za całą tę sytuację. Powiedziano, że to wszystko przez "niedostatek pracy partyjnej i ideologicznej". A było wręcz przeciwnie, bo jak wspomniałem, o pogarszających się nastrojach na Wybrzeżu wiedzieliśmy już wcześniej. Warszawa miała nadzieję, że to typowo lokalny protest. Tymczasem strajkujących zakładów zaczęło szybko przybywać. Gierek był zdania, że sytuację uda się opanować dając ludziom pieniądze. Wśród członków Biura Politycznego padały też propozycje zdecydowanych i siłowych rozstrzygnięć. Po stoczni roznosiły się przecież plotki, że planowany jest desant wojska. Komuś mogły po głowie chodzić takie pomysły, ale na to nie ma żadnych dokumentów. Całe kierownictwo w Gdańsku od początku przyjęło stanowisko, że problem należy rozwiązać tylko i wyłącznie w sposób polityczny, poprzez rozmowy i dialog. I tak to przedstawiałem cały czas centrali. "Dobrze - mówią, a co zrobicie, jak my się nie zgodzimy na rozmowy?". Ja na to odpowiedziałem: "Przejdę wówczas na drugą stronę bramy stoczni, bo tam jest prawda i Polska". Raz nawet policzyłem, że miałem w tym czasie na dobę ok. stu rozmów telefonicznych z Warszawą. Praktycznie nie wychodziłem wtedy z urzędu, spałem na zapleczu koło gabinetu.
PAP: Gdańscy stoczniowcy kończąc po trzech dniach strajk zażądali gwarancji bezpieczeństwa. Pan podpisał takie oświadczenie, ale jako przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej.
T.F.: To była moja samodzielna decyzja. Ten dokument zachował się zresztą do dziś i można go oglądać na wystawie "Drogi do wolności" w Gdańsku. Oberwało mi się za to od przełożonych, strofowano mnie: "Co ty wyprawiasz? Funkcja I sekretarza jest zasadnicza i wiodąca". Takie tam różne epitety. Ja odpowiedziałem tylko spokojnie, że jako społecznie pełniący stanowisko szefa WRN ogarniam niejako całe lokalne społeczeństwo i są to gwarancje w imieniu całej społeczności. O podobne gwarancje przed represjami zwrócono się także do mnie, kiedy w stoczni pojawiła się grupa ekspertów i intelektualistów. Nie pamiętam już, kto się o te gwarancje do mnie zwracał, może był to Bogdan Lis, Bogdan Borusewicz, a być może ś.p. Lech Kaczyński. Zresztą, mogę zdradzić, że my z obecnym marszałkiem Senatu i tragicznie zmarłym byłym prezydentem spotykaliśmy się nieoficjalnie w mieszkaniach.
PAP: Kiedy były te spotkania?
T.F.: Jeszcze przed sierpniem, tak przynajmniej twierdzi i pamięta to moja żona. Myślę tu o spotkaniu z Borusewiczem w mieszkaniu jednego z moich współpracowników, nieżyjącego już Władka Trochimowicza. Moja żona uczestniczyła w nim. Choć - jak zaznaczam - nie chcę tu popełnić błędu, ja sam nie jestem pewny dat. Jestem pewien, że takie spotkania się odbywały. Spotkanie z Lechem Kaczyńskim odbyło się natomiast w mieszkaniu szefa mojej kancelarii Andrzeja Szczepańskiego, już raczej po sierpniu.
PAP: Chwileczkę. Bogdan Borusewicz, aktywny działacz KOR i organizator strajku w Stoczni Gdańskiej, spotyka się prywatnie przed Sierpniem'80 z przywódcą miejscowej PZPR. Brzmi to sensacyjnie.
T.F.: To muszę jeszcze pogłębić i sprawdzić. Może zostały mi jakieś notatki, które uwiarygodniłyby to, co pamięta moja żona. Pomijając kwestię, kiedy te spotkania miały miejsce, to generalnie rozmawialiśmy wówczas o sytuacji w województwie. Ja im chętnie przedstawiałem moje stanowisko, bo zależało mi na tym, aby było "współbrzmienie" z tymi, którzy mieli tak jak oni autorytet w środowiskach pracowniczych.
PAP: Wracając do strajku, grupa stoczniowców interweniowała u Pana w sprawie odprawienie mszy na terenie zakładu.
T.F.: Było to w nocy z soboty na niedzielę (z 16 na 17 sierpnia). Już po północy weszła do mojego biura Anna Walentynowicz z kilkuosobową delegacją. Byli w tych stoczniowych kufajkach, kaskach, weszli do środka stanowczym krokiem. "Panie sekretarzu, jutro jest niedziela, my przyszliśmy tu, aby wyraził Pan zgodę na mszę św." - zwróciła się do mnie Walentynowicz. Ja na to, czy byli w tej sprawie u proboszcza parafii, która obejmuje swym zasięgiem Stocznię Gdańską. Oni na to z kolei, że owszem byli u księdza Henryka Jankowskiego, ale ten odesłał ich do biskupa Lecha Kaczmarka, a ten natomiast skierował ich do mnie. "Ja się zgadzam" - powiedziałem. "Tak?" - zapytała z wyraźnym niedowierzaniem pani Ania. I dodała nieufnie, że chcą to mieć na piśmie. To nieco skomplikowało sprawę, bo taki dokument mógł wyjść jedynie z Urzędu Wojewódzkiego, gdzie funkcjonował wydział ds. wyznań. Moim gościom powiedziałem więc, że muszą tam się teraz udać. Po ich wyjściu zadzwoniłem do Jurka Kołodziejskiego i powiedziałem, żeby dał pisemną zgodę na mszę, poinformował o mojej decyzji Warszawę i w razie pytań wszystko zrzucił na mnie, że zostałem przymuszony przez robotników. Nasłuchał się przy tym trochę od "góry", ale pismo w końcu stoczniowcy dostali. Dlaczego zgodziłem się na pierwszą w krajach demokracji ludowej mszę na terenie zakładu? Kierowałem się przede wszystkim pamięcią o masakrze z grudnia 1970 r. Bałem się, że jak ludzie wyjdą ze stoczni na ulicę, to może dojść do różnych prowokacji i nieprzewidzianych sytuacji. Chciałem tego za wszelką cenę uniknąć. A takie nabożeństwo religijne w naturalny sposób łagodzi emocje, a zgromadzenie strajkujących czyni dostojnym.
PAP: W poniedziałek 18 sierpnia zbiera się w Gdańsku plenum KW PZPR w którym uczestniczą m.in. przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński, wicepremier Tadeusz Pyka oraz Stanisław Kania, który za kilkanaście dni przejmie kierownictwo PZPR po Edwardzie Gierku. Jak przebiega to spotkanie?
T.F.: To było bardzo trudne i burzliwe plenum. Podczas dyskusji padały opinie domagające się bardzo zdecydowanych działań, ale na gruncie prawnym, co do siłowych metod to były raczej nieliczne głosy.
PAP: Jak oceniał Pan wówczas negocjacje wicepremiera Pyki z poszczególnymi komitetami strajkowymi, z pominięciem działającego w Stoczni Gdańskiej Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego?
T.F.: Nie uczestniczyłem bezpośrednio w tych rozmowach, Pyka mnie nie zapraszał, a ja sam nie za bardzo się do tego garnąłem. Negocjacje z delegacjami zakładów prowadził w Urzędzie Wojewódzkim. Czułem, że to jego działanie będzie nieskuteczne. Stocznia, gdzie był MKS, była bowiem centrum strajku. Myślę, że za tą misją Pyki stał osobiście Gierek, ponieważ był to jego bardzo bliski współpracownik z Katowic. Wicepremier działał wyraźnie na rozłam wśród strajkujących. Spełniał prawie wszystkie postulaty płacowe, jak i te o charakterze bytowym. Obiecywał nową fabrykę domów, robotnicy byli zadowoleni. Wszystko po to, aby odsunąć na bok żądania polityczne - wolne związki zawodowe, zniesienie cenzury i inne. Premier Józef Pińkowski zadzwonił do mnie wzburzony w sprawie Pyki: "Co on tam naobiecywał? Jak ja mam to wszystko spełnić? Przecież nie mam z czego". W końcu na nasz wniosek Pyka zakończył te rozmowy. Sam dzwoniłem w tej sprawie do Warszawy i przysłano nam wicepremiera Mieczysława Jagielskiego.
PAP: Zanim to się stało w piątek 22 sierpnia wybrał się Pan do Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni, gdzie była Pana macierzysta organizacja partyjna. W tej stoczni, strajk kierowany przez Andrzeja Kołodzieja, przybrał ostre formy - robotnicy siłą przejęli zakładową drukarnię, do "aresztu domowego" trafiły władze stoczni, a działacze PZPR byli wyrzucani za bramę. Jak przebiegła ta wizyta?
T.F.: Pojechałem tam właśnie zaniepokojony informacjami jak strajkujący traktują członków partii. Wybrałem się do Gdyni z ministrem przemysłu ciężkiego Andrzejem Jedynakiem. Na bramie nas zatrzymano, przeszukano bagażnik, choć byłem też wtedy posłem i chronił mnie immunitet. Reagowałem na to spokojnie, rozumiałem strajkujących, że mają prawo być wobec nas nieufni. Doszło do spotkania na sali. Tłumaczyłem strajkującym, że nie można naruszać godności członków PZPR, że są oni takimi samymi pracownikami stoczni, jak ci bezpartyjni. I to poskutkowało. Po mojej wizycie te relacje wewnątrz stoczni wyraźnie się poprawiły.
PAP: Dwa dni później jedzie Pan do Warszawy na IV plenum KC PZPR, gdzie na Pańskie słowa, że protest w Gdańsku jest autentycznym protestem klasy robotniczej i trzeba na niego odpowiedzieć dialogiem zebrani reagują tupaniem.
T.F.: Tak rzeczywiście było. Reakcja była po prostu wroga. Zabrałem głos w dyskusji zaraz po Kani, który przedstawił sytuację w kraju pod kątem bezpieczeństwa, za które odpowiadał w partii. Referat przygotowywałem do późnych godzin wieczornych poprzedniego dnia z redaktorem Kutą. On i moi najbliżsi współpracownicy poradzili mi, żebym jechał do stolicy w nocy i dotarł tam tuż przed samym rozpoczęciem plenum. "Bo jak tam będziesz wcześniej, to wezmą ci tekst, zmienią, obrobią i będzie po sprawie" - proponowali. I tak zrobiłem. Pojawiłem się na sali na 10 minut przed rozpoczęciem obrad. Na bok wziął mnie zdenerwowany Mieczysław Rakowski i mówi, że czekali na mnie, że chcą zapoznać się z tym moim wystąpieniem, że pójdzie ono na cały kraj. Ale na wszelkie ingerencje było już za późno. Pamiętam, że jak skończyłem przemawiać jako jedyny podszedł do mnie wybitny aktor, członek KC, Tadeusz Łomnicki. Podał mi serdecznie dłoń i powiedział, że on także uważa, iż z robotnikami trzeba rozmawiać. Całe to moje wystąpienie opublikował wówczas "Głos Wybrzeża". Pamiętam, jak stoczniowcy powiesili je na tablicy i ktoś flamastrem dopisał "Łysy jest z nami". Na tym plenum przeważał nastrój, który najlepiej chyba oddawała opinia jednego z pierwszych sekretarzy wojewódzkich, który powiedział, że "socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości". A kiedy padło pytanie, jak tego dokonać, wyczuwało się, że większość zebranych myśli jednak o siłowym rozwiązaniu. Nikt tego jednak nie powiedział wprost, bo przecież było to z góry skazane na niepowodzenie. Nie można było wprowadzić czołgów do każdego strajkującego zakładu. Stała przecież wtedy prawie cała Polska.
PAP: Pierwszy raz pojawia się Pan w strajkującej Stoczni Gdańskiej wraz z wicepremierem Mieczysławem Jagielskim. Jakie były wtedy Pańskie pierwsze wrażenia?
T.F.: Jagielski, który skutecznie poradził sobie ze strajkami lipcowymi na Lubelszczyźnie, był człowiekiem ostrożnym i wyważonym, chciał najpierw wybadać grunt, poznać nastroje w stoczni. Ja wtedy się zdeklarowałem, że chętnie pojadę do stoczni, bo mnie tam znają i jestem w miarę szanowany. "O nie Tadeusz, ty nie możesz. Bo jak tobie się nie uda, to wtedy od razu na mnie padnie. Najpierw niech jedzie Kołodziejski, a potem dopiero ewentualnie ty, a ja na samym końcu" - odpowiedział Jagielski. I tak wojewoda "przetarł" nam drogę do stoczni. Po jego wizycie przyjechał po mnie i Jagielskiego mikrobus ze stoczniowym kierowcą Zbigniewem Lisem. To, co nas spotkało przy bramie nie przypominało staropolskiej gościnności - kopano nogami w samochód, gwizdano, wygrażano nam pięściami. W pewnym momencie jeden ze stoczniowców pomachał do mnie ręką. Odmachałem mu i poczułem ulgę. Po latach ten człowiek podszedł do mnie, przedstawił się i przypomniał o tym geście. Jak już wysiedliśmy z wozu i szliśmy w szpalerze robotników było już trochę spokojniej. I tak zaczęły się te negocjacje.
PAP: Jaka była ich atmosfera?
T.F.: Były to trudne rozmowy. Wałęsa powiedział do mnie: "Panie sekretarzu, jak ten pierwszy punkt załatwimy, to reszta pójdzie jak z płatka". Szkopuł był w tym, że postulat wolnych związków zawodowych był właśnie najtrudniejszy. Ale bywały i zabawne sceny. Padła np. kwestia, że jest blokada telefoniczna Gdańska. Myśmy o tym nie wiedzieli z Jagielskim. Głos zabrał wówczas członek sekretariatu KC Zbigniew Zieliński. "Ja to wytłumaczę, towarzysze" - zaczął. Odpowiedziało mu buczenie. Niezrażony ciągnął dalej: "Nad Warszawą przeszła trąba powietrzna i pozrywała wszystkie linie telefoniczne" - opowiadał. Od tego momentu nazywano go Trąbą. Oczywiście, przyczyny były inne, chciano specjalnie odizolować Gdańsk od kraju i pozbawić informacji.
PAP: Czy miał Pan wtedy świadomość, że robotniczy zryw ma historyczny charakter i naruszy fundamenty komunistycznego systemu nie tylko w Polsce, ale i pozostałych krajach bloku sowieckiego?
T.F.: Nie, nie miałem tego w ogóle w głowie. Człowiek tak wtedy tego nie ogarniał myślami. Ja wiedziałem, że to był uzasadniony protest ludzi pracy w wielu wymiarach - moralnym, politycznym i społecznym, ale jakie będą tego konsekwencje na dłuższą metę, to już wykraczało poza moją wyobraźnię. W centrali przeważało myślenie: "damy im, popuścimy, a potem się za nich weźmiemy". Ja byłem i pozostaję po dziś dzień wierny ideom Sierpnia. Dla mnie Porozumienia Sierpniowe i złożone pod nimi podpisy strajkujących i przedstawicieli władz były świętym dokumentem. Wierzyłem, że władza szybko przygotuje program realizacji tych porozumień. Tymczasem, jak się okazało, po tygodniu czy dwóch, władza opracowywała program, ale wprowadzenia stanu wojennego.
PAP: Edward Gierek w wywiadzie-rzeka "Przerwana dekada" wprost mówił, że za strajkami na Lubelszczyźnie i Wybrzeżu stali jego przeciwnicy we władzach PZPR, że jak to określa "kilkunastu aktywistów, a tylu w swej mikroorganizacji miał Wałęsa" nie było w stanie, przy szczególnej kontroli dużych zakładów przez SB, rozkręcić jakiekolwiek protestu. Co Pan o tym sądzi?
T.F.: Nie wierzę w taki spisek, aby doprowadzić do strajków. Były one spontaniczne i autentycznie, wynikały z frustracji i krzywdy robotników. Wykorzystać natomiast te strajki do zmian kadrowych - to już jest bardziej prawdopodobna hipoteza. To akurat władze centralne umiały doskonale. Pamiętam, że Gierek chciał nawet jechać do Gdańska i rozmawiać ze strajkującymi, ale jego otoczenie mu to odradziło. Myślę, że to był jego błąd. On potrafił bowiem rozmawiać z robotnikami. Gierek nie był zwolennikiem siłowych rozwiązań, Kania też nie. Dlaczego jednak nie znajdowaliśmy wspólnego języka? Mnie różniło to z Warszawą, co Warszawę z Moskwą.
PAP: Co zostało z Sierpnia'80 po 30 latach?
T.F.: To był pierwszy krok do suwerennej i wolnej Polski. Cześć i hołd składam przed wszystkimi ludźmi Sierpnia. To oni wyznaczyli kierunkowskaz aktualny do dziś. Idee Sierpnia'80 są nadal ważne. A związek zawodowy "Solidarność" powinien - nie tak jak mówią niektórzy "zwinąć sztandary" - lecz wręcz przeciwnie "rozwinąć te sztandary" jak najszerzej. Bo ludzie pracy nie mają dziś dostatecznego poczucia bezpieczeństwa. Jak widzę dziś np. gdańską stocznię, to mnie serce boli. Jest tu wprawdzie prywatny właściciel, ale ile tu pustych hal, powybijane szyby. A stoczni w Gdyni już w ogóle nie ma - największy suwnicowy dźwig w Europie, wielki majątek. I co? Dziś tam wiatr hula.
PAP: Co osobiście najbardziej utkwiło Panu w pamięci z tamtych strajkowych dni?
T.F.: Ludzie, ich twarze. Skupienie, wielki wewnętrzny hart ducha i przekonanie o swojej racji. I tego wyrazicielem w swej nieustępliwości był Lech Wałęsa. I jeszcze to godne podziwu zorganizowanie robotników - to była nasza pierwsza Rzeczpospolita obywatelska. (PAP)
rop/