Kapitan Henryk Prajs ur. w 1916 r. jest Polakiem żydowskiego pochodzenia, który służył w Wojsku Polskim w 1939 roku. Po ucieczce z getta w rodzinnej Górze Kalwarii ukrywał się w okolicznych wioskach przez cały okres okupacji niemieckiej.
Abram Chaim Prajs (zmienił imię na Henryk w czasie służby w Wojsku Polski) urodził się w 1916 roku w Górze Kalwarii. W młodości Prajs praktykował w lokalnych zakładach krawieckich i kaletniczych. W 1937 r. wstąpił do Wojska Polskiego dostając przydział do 3. Pułku Szwoleżerów Mazowieckich im. pułkownika Jana Kozietulskiego w Suwałkach.
"Dwa razy byłem w życiu szczęśliwy. Pierwszy raz, kiedy usłyszałem w 1948 r., że Izrael otrzyma prawo do istnienia jako kraj. Drugi raz, wtedy kiedy byłem w wojsku. W wojsku miałem wyjątkowo. Pochodziłem z dość ubogiego domu i kiedy odchodziłem na służbę do wojska ważyłem z jakieś 57 kg. Po powrocie do domu z jednostki ważyłem 69 kg - zupełnie inny chłopak. W jednostce byłem jednym z najlepszych biegaczy, ćwiczyliśmy też sztukę woltyżerki. Bardzo mnie szanowano. W wojsku byłem szczęśliwy" - powiedział PAP kapitan Henryk Prajs.
Podczas wojny obronnej w 1939 r. jako podoficer w stopniu kaprala walczył w jednym z dwóch szwadronów pułku, które dokonały 3 września wypadu na terytorium III Rzeszy, na terenie Prus Wschodnich. Atutem Prajsa była jego znajomość języka niemieckiego. W czasie walk z Niemcami został ranny, otrzymał postrzał w nogę. Podczas wycofywania się oddziału dostał się do niewoli sowieckiej. Zwolniony, powrócił do Góry Kalwarii.
"Mama miała przyjaciółkę, nazywała się Zosia z domu Jarosz, z męża Nojek i on nie wrócił, z wojny, bo on był w piechocie, nie wrócił, gdzieś tam zginął. Ona nie wiedziała do końca, nawet nie wiadomo, gdzie jest pochowany" - wspomina Henryk Prajs.
"I ta Zosia, ponieważ to była dobra sąsiadka, bardzo miła i bardzo dobra, ona też mnie bardzo lubiła. I mówiła do mnie Abramek - bo nazywałem się Abram - Abramek, i tak do mamy i do mnie, to u nas do domu przyszła. Mówiła żebym uciekał, bo słyszała, bo do niej pisali z Niemiec, że są takie i takie sprawy, że tam Niemcy łapią i jest niedobrze. Mówiła: nie bardzo jesteś podobny do Żyda, w miarę możliwości mówisz poprawnie po polsku, idź w nieznane".
Wraz z rodziną Henryk Prajs trafił do utworzonego przez Niemców getta, z którego, udało mu się uciec. Tam ostatni raz widział swoją matkę i starszą siostrę Gołdę.
"Wysiedlenie było w lutym, chyba 25, 26. Wstaję i nawet nie budzę ich, bo najpierw żeśmy gadali żeby wiedzieli, bo ja nikogo nie mogłem brać, mama była chora i już starsza, a brat musiał zostać z mamą, a siostra była już w Warszawie. I o czwartej rano, gdzieś tam bokami Kalwaryjskiej od tyłu zacząłem wędrować, od zagrody do zagrody, zapukałem tak czy inaczej" - opowiada Prajs.
"Zapukałem do pierwszej zagrody - człowiek otworzył i mówi: kto to? Odpowiadam, że jestem z Góry Kalwarii, a już byłem od domu chyba z pięć kilometrów, a on mówi: ja już wiem. Jestem Żydem - mówię; niech pan mnie weźmie i zrobi mi herbatę, bo już dalej nie mogę chodzić. Myślał, ale wpuścił. Dwa dni u tego chłopa byłem. Żona jego dała mi mleko i kawałeczek chleba, zjadłem, podziękowałem, jeszcze dał mi chleb na drogę i tak było od chałupy do chałupy" - wyjaśnia pan Henryk.
Dzięki pomocy Zofii Wasilewskiej sąsiadki z Góry Kalwarii i proboszcza z pobliskiego Osiecka, otrzymał dokumenty na nazwisko Feliks Żołądek - metrykę chrztu, dzięki której otrzymuje później kenkartę (dokument tożsamości wydawany przez okupacyjne władze niemieckie - PAP).
"Wydał mi tę metrykę, poklepał mnie po prawym ramieniu: niech ci droga będzie wolna - powiedział mi" - wspomina Prajs.
Oddalając się od Góry Kalwarii szuka schronienia w okolicznych wioskach. Schronienia udziela mu m.in. chłopska rodzina we wsi Rozniszew. Przez cały okres okupacji niemieckiej Henryk Prajs ukrywał się w kolejnych gospodarstwach.
"Tak samo byłem u znajomych, no i byłem u nich jakiś tam czas. Później przekazali mnie do Janka Cwyla, który też był w wojsku i żeśmy się tam jakoś dogadali. Polubił mnie i przetrzymał mnie dwa tygodnie u siebie. Potem przekazał mnie do Wdowiaków. U Wdowiaków byłem chyba ze dwa, trzy miesiące. Pomogło mi to, że byłem krawcem i przerabiałem ubrania, bo nie było wtedy rzemieślników. To mi pomogło" - mówi pan Henryk.
"Wędrując z Rozniszewa dostałem się już do Magnuszewa, gdzie Żydzi byli jeszcze do maja 1942 roku. Tam wynająłem sobie jeszcze mieszkanie u Wojdata, u kowala i tam szyłem. Później stamtąd przeszedłem do Kozienic. Z Kozienic zabrali młodych od 16-50 roku do Chmielewa do kopania rowów na meliorację. I ja między innymi tak wszędzie wędrowałem" - wspomina.
"Byłem dłuższy czas w Rozniszewie, z dwa miesiące. Byłem u dziadków tej byłej pani burmistrz Samborskiej, u jej babci. Potem wróciłem do Ostrowa, do Cwyla i u niego byłem jakiś tam czas. Później do Wdowiaków i później od nich do Pokorskich, a tam byłem dwa lata" - wylicza.
Prajs pamięta także Niemców, szukających po wsiach "polskich bandytów" - partyzantów AK i BCh. Raz go zaskoczyli.
"Wchodzi Gestapo i pytają mnie +co ja tu robię+? Pytanie było po polsku bo jeden z nich był Ślązakiem i dobrze mówił po polsku. Odpowiedziałem, że gospodyni to moja mama, więc zwrócił się do niej z tym samym pytaniem. Odpowiedziała, że jestem jej synem. Ile to odwagi tej kobiety. Stała przy niej czwórka jej małych dzieci, a ona nawet nie zadrżała. Czy to nie jest wiara? Czy to nie jest cud?" - mówi pan Henryk.
Po wojnie Henryk Prajs utrzymywał kontakty z rodzinami, w tym m.in. Pokorskich, Kurachów, Majewskich, które ryzykowały życie ukrywając go.
Obecnie 102-letni Henryk Prajs zaangażowany jest w popularyzację tradycji polskiej kawalerii. Jest założycielem Honorowego Szwadronu 3. Pułku Szwoleżerów. (PAP)
autor: Maciej Puchłowski
edytor: Paweł Tomczyk
pmm/