04.01.2011. Kraków (PAP) - Krakowianie chcą upamiętnić załogę amerykańskiego bombowca, który pod koniec grudnia 1944 r. został ostrzelany nad Krakowem. Załoga "latającej fortecy" dostała się do niewoli. Wszyscy przeżyli wojnę i wrócili do USA.
W środę historycy z Muzeum Armii Krajowej w Krakowie, miłośnicy historii i mieszkańcy krakowskiego osiedla Kliny Zacisze spotkają się w miejscowej kaplicy na mszy św. w intencji lotników, odprawionej za spokój dusz zmarłych i o łaski dla żyjących jeszcze członków załogi "latającej fortecy" oraz za "wszystkich lotników niosących pomoc żołnierzom polskim walczącym w II wojnie światowej". Prawdopodobnie żyje jeszcze dwóch członków załogi tego samolotu.
Po mszy zaplanowano spotkanie połączone z wykładem na temat wydarzeń sprzed 66 lat oraz spacer na miejsce lądowania B-17. Uroczystości będą też okazją do zawiązania się grupy inicjatywnej, której celem ma być trwałe upamiętnienie tego wojennego epizodu i jego bohaterów.
"Chcemy się zebrać i zastanowić, jak moglibyśmy upamiętnić to wydarzenie. Sprawdzimy, czyją własnością jest teren przed fortem i jeśli uzyskamy zgodę, wiosną chcielibyśmy obsadzić niskimi roślinami obrys tego samolotu. To była wielka maszyna, miała 30 m rozpiętości. Od tego chcielibyśmy zacząć. Chcemy, aby to wydarzenie zaistniało w świadomości mieszkańców naszego osiedla. A za rok-dwa będzie budowana szkoła, kto wie, może mogłaby nosić imię pilotów amerykańskich? Zobaczymy" - powiedział PAP Robert Springwald z Muzeum AK.
Samolot należał do 352. Dywizjonu 301. Grupy Bombowej 5. Skrzydła Bombowego 15. Armii Powietrznej USA. Załoga nadała maszynie imię "Candie", które mimo dramatycznych wydarzeń ostatecznie okazało się dla niej szczęśliwe - wszyscy przeżyli wojnę.
"Samolot wystartował z bazy we Włoszech. Został uszkodzony nad celem bombardowania, czyli zakładami chemicznymi w Blachowni Śląskiej, które produkowały m.in. benzynę syntetyczną. Działały tylko dwa z czterech silników. Starali się dociągnąć do linii rosyjskich, dlatego zdecydowali się lecieć nad Krakowem" - opowiada badacz dziejów działań lotniczych na terenie Małopolski, dr Krzysztof Wielgus.
"Latająca forteca" nad Krakowem dostała się pod ostrzał z pociągu artylerii przeciwlotniczej, stojącego w rejonie dworca w Płaszowie. Ostrzał spowodował kolejne uszkodzenia maszyny, która zaczęła krążyć w poszukiwaniu miejsca do lądowania. Wtedy została ostrzelana przez obsadę obozu jenieckiego w Kobierzynie, na co strzelcy pokładowi odpowiedzieli ogniem.
Piloci byli zmuszeni do lądowania na przedpolu Fortu 52 Borek. Pierwszy pilot, zarazem dowódca maszyny por. Harry O. Filer posadził maszynę na ziemi bez podwozia. Szczęśliwie dla amerykańskich lotników teren lekko się wznosił i maszyna zdołała wytracić prędkość. "Gdyby wpadli do fosy fortu, byłoby po nich; maszyna eksplodowałaby" - ocenił Wielgus.
Lotnicy zostali wzięci przez Niemców do niewoli. Jeden z członków załogi był z pochodzenia Żydem. "Tylko bardzo twarda interwencja kapitana maszyny spowodowała, że nie został oddzielony od reszty załogi i uniknął tragicznego losu" - podkreślił dr Wielgus.
AK planowała odbicie lotników, ale zanim to nastąpiło, Amerykanie zostali wywiezieni do obozu jenieckiego w Rzeszy. W 1945 r. zostali wyzwoleni przez wojska amerykańskie i wrócili do USA. Jeden z nich - William Nassif - został aktorem i kolegą późniejszego prezydenta USA, Ronalda Reagana.
Mariusz Czoba(PAP)
czo/ hes/