Każde pokolenie powinno zobaczyć swoje „Tango” i swojego Fredrę; musimy edukować nowe pokolenia publiczności, więc robimy bajki, od czasu do czasu wystawiamy lekturę szkolną - powiedział PAP aktor i reżyser, dyrektor artystyczny Teatru im. Ludwika Solskiego w Tarnowie.
Polska Agencja Prasowa: Od 1 czerwca 2017 r. jest pan dyrektorem artystycznym Teatru im. L. Solskiego w Tarnowie. Już wcześniej zyskał pan renomę jako aktor Teatru Narodowego w Warszawie. Podjął się pan trudnej misji - powrotu do rodzinnego miasta i objęcia dyrekcji tzw. "teatru na prowincji".
Marcin Hycnar: Trudnej. Kiedy podejmowałem tę decyzję, nie zdawałem sobie sprawy, jak trudnej. Jednak nie ukrywam, że miejsce, do którego wracałem - nie mówię tylko o Tarnowie, ale i o samym Teatrze im. Solskiego - mnie ukształtowało. Miałem takie wrażenie, że w pewnym sensie mogę spłacić dług wdzięczności. Bo gdyby w Tarnowie nie było repertuarowego teatru, to kto wie, jakby się potoczyły moje losy. Tam się zaraziłem teatrem, połknąłem bakcyla. A wszystko się zaczęło w 1995 r. od "Małego Księcia".
Z jednej strony to był comeback trochę sentymentalny, z drugiej - powrót do rodzinnego miasta, które się bardzo zmieniło w ciągu 14 lat, gdy mnie tam nie było. Właściwie to inne miejsce, inni ludzie.
A sam teatr? Wydawało mi się, że mogę zaproponować zespołowi coś interesującego. I śmiem twierdzić, że przez te dwa i pół roku sporo z tych celów udało się osiągnąć.
PAP: W 2017 r. swoją trzyletnią dyrekcję w Tarnowie otworzył pan spektaklem "Porachunki z katem" Martina McDonagha. Czy twórczość tego irlandzkiego dramatopisarza nie była tematem pańskiej pracy magisterskiej?
M. H.: Tak, to prawda. To autor dla mnie dość ważny, choćby z uwagi na fakt, że wiele lat temu w jeszcze wówczas istniejącym Teatrze Małym, czyli na scenie Teatru Narodowego, zrealizowaliśmy z Agnieszką Glińską przedstawienie "Poduszyciel" na podstawie dramatu McDonagha.
Marcin Hycnar: Tak, to prawda. To autor dla mnie dość ważny, choćby z uwagi na fakt, że wiele lat temu w jeszcze wówczas istniejącym Teatrze Małym, czyli na scenie Teatru Narodowego, zrealizowaliśmy z Agnieszką Glińską przedstawienie "Poduszyciel" na podstawie dramatu McDonagha.
Kiedy zacząłem pisać pracę magisterską i robiłem research do niej, przeszukiwałem źródła - okazało się, że w Agencji Dramatu i Teatru mają świeżutkie tłumaczenie nowej sztuki Irlandczyka "Porachunki z katem", której jeszcze nikt nie wystawił. Wiedząc o tym, że wybieram się "dyrektorować" do Tarnowa - od razu zarezerwowałem "tę ciepła bułeczkę", bo pomyślałem, że ta czarna komedia, czyli gatunek, w którym McDonagh się lubuje, sprawdzi się w Teatrze im. Solskiego i da szansę szerokiemu zespołowi pokazania się na scenie. To była też dobra okazja do mojego spotkania z aktorami i poznania się w pracy.
PAP: Każdy z trzech sezonów w Tarnowie opatrzył pan hasłem. Sezon 2017/18 nosił hasło "Kobiety o kobietach", kolejny - "A to Polska właśnie" zaczerpnięte z Wyspiańskiego, a obecny 2019/20 opatrzony został hasłem "To idzie młodość". Czy zgadza się pan z opinią krytyków, że to było konsekwentne budowanie w Tarnowie "szlachetnego eklektyzmu"?
M. H.: Dziękuję za tę opinię, bo takie założenie nam przyświecało. W sytuacji, gdy w mieście działa jeden teatr - to musi on być dla wszystkich mieszkańców. Mówiłem o tym głośno, gdy obejmowałem dyrekcję artystyczną, że chciałbym, aby każdy znalazł w tym teatrze propozycję dla siebie. Teatr zawsze ma pewne obowiązki. W Tarnowie musimy edukować nowe pokolenia publiczności - więc musimy robić bajki, od czasu do czasu wystawić lekturę szkolną. Mamy Ogólnopolski Festiwal Komedii "TALIA" - imprezę, z którą tarnowianie są bardzo zżyci i tłumnie przychodzą na wszystkie spektakle festiwalowe. Stąd zawsze na "TALIĘ" przygotowujemy jakąś komedię z żelaznego repertuaru polskiego lub zagranicznego.
I jak to zawsze mówię - jeśli zostaje trochę pieniędzy, sił i mocy przerobowych - to staramy się zaproponować ambitniejsze pozycje dla tych, którzy w teatrze nie szukają jedynie rozrywki, ale także okazji do głębszych refleksji. Stąd ten eklektyczny, zróżnicowany repertuar.
PAP: Za pańskiej dyrekcji rektor Akademii Teatralnej w Warszawie Wojciech Malajkat przyjechał do Tarnowa wyreżyserować "Śluby panieńskie" Aleksandra Fredry. W repertuarze pojawiły się też utwory Sławomira Mrożka, Witolda Gombrowicza, Janusza Korczaka. Czy to jest świadome budowanie kanonu?
M. H.: Myślę, że tak. Uważam, że każde pokolenie powinno zobaczyć swoje "Tango" i swojego Fredrę. Ale obok tego zrealizowaliśmy sporo sztuk nowych. W kwietniu 2018 r. przygotowaliśmy polską prapremierę sztuki "Płuca" Duncana Macmillana. To był, moim zdaniem, genialnie wyreżyserowany spektakl przez Annę Wieczur-Bluszcz. W czerwcu 2018 r. Agata Biziuk zrealizowała swój autorski tekst "Heroiny", napisany specjalnie dla naszego teatru. W 2019 r. Grzegorz Chrapkiewicz wystawił "Piaskownicę / Pierwszy raz" Michała Walczaka. Ostatnio na Scenie Underground Agnieszka Baranowska wyreżyserowała "Noc Helvera" Ingmara Villqista.
Marcin Hycnar: Uważam, że każde pokolenie powinno zobaczyć swoje "Tango" i swojego Fredrę.
Tej współczesnej literatury i sztuk pisanych specjalnie dla nas też było trochę. I mam wrażenie, że te szale repertuaru klasycznego i współczesnego się zrównoważyły.
PAP: Jak przebiegła droga od Szekspira i Iwaszkiewicza, przez czarny humor McDonagha, do Calderona? Pański spektakl "Księżniczka na opak wywrócona" wg Calderona zdobył np. nagrodę jury i publiczności podczas XXIII Ogólnopolskiego Festiwalu Komedii "TALIA".
M. H.: Bardzo różnymi drogami zmierzałem do Calderona, bo te koleje losu są często niezwykle złożone i niespodziewane. Rozmawiamy przy okazji premiery spektaklu dyplomowego "Fizycy" wg Duerrenmatta w Akademii Teatralnej w Warszawie w mojej reżyserii. I np. z "Fizykami" za pan brat chodziłem już od czasów licealnych i wielu dyrektorom teatrów proponowałem ten tytuł do realizacji. Żaden nie był zainteresowany. I dopiero po kilkunastu latach udało mi się wcielić moje marzenie w życie i wystawić "Fizyków" w Teatrze Collegium Nobilium.
Niektóre propozycje przychodzą nieoczekiwanie i decyduję się na nie nagle, z niektórymi chodzę w plecaku od wielu lat i kiedy nadarza się okazja, by je zrealizować - chwytam ją. Z "Księżniczką na opak wywróconą" faktycznie było tak, że odkąd pierwszy raz zobaczyłem spektakl na podstawie tekstu Calderona - był to bodaj dyplom Akademii Teatralnej w reżyserii Anny Seniuk - po prostu zakochałem się w tym tekście, w rytmie wiersza, w tej poezji i w genialnej pracy translatorskiej Jarosława Marka Rymkiewicza, którą przy tym utworze wykonał. Pomyślałem, że na pewno kiedyś będę musiał wystawić to dzieło. Kilka lat później pojawiła się świetnia realizacja dyrektora Jana Englerta w Teatrze Narodowym i Warszawa "na kilka lat została spalona".
Kiedy zastanawiałem się nad kolejnym własnym spektaklem w Tarnowie - pomyślałem, że to będzie dobra propozycja zarówno dla zespołu aktorskiego, jak i dla publiczności. I nagroda widzów na festiwalu "TALIA" to potwierdziła.
PAP: Podjął pan decyzję, że w czerwcu 2020 r. zakończy swoją dyrekcję artystyczną w Tarnowie i wróci do Warszawy. Dlaczego? Słyszałem, że w sezonie 2019/20 planował pan realizację dziewięciu premier przez tarnowski teatr. Ambitne propozycje, m.in. "Lalka", "Bracia Karamazow", "Kto się boi Virginii Woolf?"
M. H.: Cóż, chyba muszę dołożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Faktycznie plan był ambitny. Sezon 2019/20, opatrzony hasłem "To idzie młodość", zaczęliśmy bardzo mocno: Agnieszka Baranowska wystawiła "Noc Helvera" Villqista, Marta Streker przystąpiła do prób "Braci Karamazow", a Mateusz Olszewski do "Oskara i pani Róży". Niestety, sytuacja finansowa tarnowskiego teatru zmieniła się diametralnie. Wbrew zapowiedziom i deklaracjom dotacja dla naszego teatru została obcięta o pół miliona złotych. Żeby mieć skalę porównawczą - mogę powiedzieć, iż premiery na dużej scenie realizujemy średnio za ok. 120 tys. złotych.
To był cios. W zaistniałej sytuacji sezon pod hasłem "To idzie młodość" musiał zostać poważnie okrojony, bo po prostu teatr nie ma funduszy. To jest bardzo skomplikowana sytuacja. Oczywiście, jest to przede wszystkim nieodpowiedzialna decyzja prezydenta i radnych miasta Tarnowa, ale powodowana także centralnymi decyzjami o niektórych przesunięciach budżetowych dla samorządów. A - jak wiadomo - "kulturze obciąć najłatwiej". W tarnowskim magistracie ta dość powszechna zasada także - niestety - zbiera swoje żniwo.
Sytuacja finansowa jest bardzo trudna i ona w pierwszym rzędzie uderza w działalność artystyczną, ponieważ teatr ma koszty stałe, których nie zmieni. W Tarnowie mamy pracownie, w których nasze przedstawienia realizują - jedna krawcowa, jeden stolarz, jeden plastyk. Ślusarza nie mamy. Ta grupa ludzi jest minimalna, aby móc realizować jakiekolwiek spektakle.
Niestety, w roku 2020 z sześciu premier, które miały się odbyć do wakacji, uda się zrealizować dwie. Bardzo nad tym ubolewam. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że to jedyny powód nieubiegania się o przedłużenie mojej dyrektorskiej umowy. Od dawna mówiłem, że ten trzyletni kontrakt w Tarnowie traktuję jako pole doświadczalne i sprawdzian. Od pewnego czasu było wiadomo, że nie będę zabiegał o to, by kontynuować swoją misję w Tarnowie. Wręcz przeciwnie. Myślałem i myślę, że ktoś nowy mógłby tarnowski teatr popchnąć na jeszcze inne tory; zaproponować zespołowi coś więcej. Życzę tarnowskiej scenie jak najlepiej.
Rozmawiał Grzegorz Janikowski (PAP)
gj/ pat/