W procesie, jaki b. prezydentowi Lechowi Wałęsie wytoczył jego dawny kolega ze Stoczni Gdańskiej - Henryk Jagielski, jeden ze świadków zeznał w piątek, że w zakładzie mówiło się, iż Jagielski może donosić na kolegów. Inny świadek mówił, że takich pogłosek nie słyszał.
Proces toczy się od maja przed Sądem Okręgowym w Gdańsku. Henryk Jagielski żąda od Wałęsy przeprosin i 20 tys. zł za nazwanie go tajnym współpracownikiem SB. Rejestrację Jagielskiego potwierdził w maju w sądzie, na pierwszym posiedzeniu w tej sprawie, Sławomir Cenckiewicz. Historyk uznał jednak jego przypadek za "dość złożony".
W piątek, przed sądem zeznawało dwóch byłych pracowników wydziału, w którym na początku lat 70. pracował także Jagielski.
Jeden ze świadków przyznał, że w stoczni o Jagielskim "chodziły pogłoski, że był donosicielem". Dodał, że były to "plotki, rozsiewane między ludźmi, żeby być ostrożnym, bo jest prawdopodobnie donosicielem". "Myśmy wtedy nie rozróżniali milicji, SB. Sądziliśmy, że donosił milicji" – wyjaśnił świadek zapytany o to, komu miał donosić Jagielski. Dodał, że Jagielski "sam wielokrotnie wspominał, że ma kuzyna czy kogoś w milicji".
Świadek dodał też, że jego samego ostrzegał przed Jagielskim nieżyjący już działacz stoczniowej opozycji Henryk Lenarciak. "To człowiek kryształowo czysty. Ostrzegał mnie, aby przy Jagielskim nie poruszać spraw politycznych" – powiedział świadek, dodając, że "nie dociekał dlaczego, skąd taka informacja". "O tym, czy Jagielski był agentem, czy nie, wie tylko on sam" – mówił.
W czasie zeznań tego świadka Jagielski często się uśmiechał, dając wyraz niewiary w prawdziwość padających słów. Poproszony w pewnym momencie przez świadka - swojego dawnego kolegę - o to, by "nie śmiał się tak dziwnie", Jagielski odpowiedział: "to jest śmieszne wszystko". "Mnie się wydaje, że tej sprawy sądowej, na której dziś jesteśmy, w ogóle nie powinno być. Wszyscy byliśmy kolegami i nagle stało się coś takiego, że na siebie się byczymy, boczymy" – odpowiedział na te słowa świadek. Wcześniej w zeznaniach przyznawał, że gdy po roku 80. widział się z Jagielskim, ten "bardzo wychwalał Wałęsę, był w niego wpatrzony, jak w tęczę".
Drugi zeznający w piątek przed sądem świadek - także były pracownik wydziału, w którym na początku lat 70. pracował Jagielski, pytany przez sąd, czy słyszał, żeby Jagielski był współpracownikiem SB, odpowiedział: "Nie".
Proces w tej sprawie rozpoczął się 19 maja. "Według Wałęsy to ja jestem +Bolkiem+, a nie on. To oszczerstwa, bełkot i same kłamstwa. Niech pokaże, że ja na kogokolwiek donosiłem. To przez niego przenieśli mnie na inny wydział Stoczni Gdańskiej i przez 10 lat mniej zarabiałem" - mówił wówczas dziennikarzom 85-letni Jagielski.
W piątek, obaj świadkowie zeznający przed sądem, zgodnie wyjaśniali, że Jagielski został przeniesiony do innego wydziału po tym, jak uderzył magazyniera. Jeden ze świadków dodał, że w czasie tego incydentu, Jagielski miał też nazwać magazyniera "czerwoną szmatą". Obaj zeznający w piątek świadkowie zapewniali, że przenosiny Jagielskiego do innego wydziału nie miały nic wspólnego z działalnością polityczną, a były próbą uchronienia go przed zwolnieniem dyscyplinarnym za uderzenie kolegi. Świadkowie przyznali też przed sądem, że Jagielski należał do ludzi, którzy "lubili awantury".
Będący obecnie dyrektorem Wojskowego Biura Historycznego historyk Sławomir Cenckiewicz, który zeznawał w tej sprawie przed sądem w maju, przyznał wówczas, że pracując wraz z Piotrem Gontarczykiem nad książką "SB a Lech Wałęsa" (wydana w 2008 r. przez IPN) odkrył, że SB zarejestrowała Jagielskiego w latach 60. jako swojego tajnego współpracownika o pseudonimie "Rak".
"Robiąc jednak wówczas kwerendę wszystkich dostępnych materiałów stwierdziłem, że nie zachowały się w IPN żadne inne dokumenty z lat późniejszych, świadczące o tym, że powód rzeczywiście współpracował z SB. Nie znalazłem żadnych dokumentów, które można by uznać za wytwór działalności TW +Rak+. Znalazłem za to zapisy w aktach SB, że Henryk Jagielski jest +zadeklarowanym wrogiem socjalizmu+. Był represjonowany, SB prowadziła przeciwko niemu w latach 1970-87 cztery sprawy operacyjne" - zeznał Cenckiewicz.
Historyk przyznał, że przypadek Jagielskiego to sprawa "dość złożona".
"Po rozmowach z Henrykiem Jagielskim, jak i kwerendzie akt uznałem, że ta historia jest incydentalna. Doszedłem do wniosku, że być może doszło do spotkania powoda z funkcjonariuszem SB, który mógł uznać tę rozmowę jako werbunkową i na tej podstawie dokonać rejestracji. Powód mówił mi na przykład, że w tym okresie próbował wraz kolegami uciec z kraju do Szwecji, ale ten pomysł został przez służby udaremniony" - dodał.
W ocenie Cenckiewicza, sam fakt rejestracji kogoś jako tajnego współpracownika nie wystarcza, żeby uznać taką osobę za agenta.
Podobną opinię wygłosił w maju przed sądem b. działacz opozycji antykomunistycznej Krzysztof Wyszkowski. "Rozważaliśmy sprawę Jagielskiego z kolegami w stoczni i w środowisku opozycyjnym, ale nie znaleźlibyśmy żadnego świadka, który potwierdzałby jego współpracę. Uznaliśmy więc ten zapis w aktach SB jako niewiarygodny. Jako doświadczony działacz opozycji antykomunistycznej mogę powiedzieć, że gdyby SB miała rzeczywiście na kogoś jakiegoś haka, to wtedy wykorzystałaby te informacje" - ocenił Wyszkowski.
Zdaniem Wyszkowskiego, wielokrotnie "SB uznawała wielu ludzi za swoich agentów, choć te osoby nie miały o tym zielonego pojęcia".
Anna Kisicka (PAP)
aks/ js/