Inteligencja polska miała przekonanie, że to ona wywalczyła to państwo i wzięła za nie odpowiedzialność. Kadry intelektualne były gotowe na wykorzystanie niespotykanej szansy – mówi PAP prof. Maciej Janowski, historyk z Instytutu Historii PAN.
PAP: Inteligencja to fenomen typowy dla ziem polskich czy raczej występujący w całej Europie w długim wieku XIX?
Prof. Maciej Janowski: Odpowiedź na to i inne tego rodzaju pytania brzmi zazwyczaj: „to zależy”. Nie mam na ten temat jednoznacznego zdania. Z jednej strony musimy pamiętać, że warstwy wykształcone są wszędzie. Z drugiej strony specyfika słowa mówi o specyfice zjawiska. Pamiętajmy, że słowo „inteligencja” pochodzi z Niemiec. Pojęcie to wywodzi się pośrednio z heglowskiej filozofii historii: inteligencja jest pewną cechą umysłu, która wyraża się w ramach pewnej grupy społecznej. Takie rozumienie tego pojęcia zostaje przejęte w latach czterdziestych XIX w. przez Polaków z Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Później przeniosło się do Kongresówki, Rosji i znów z powrotem przeszło na Zachód. To bardzo ciekawy ruch tego zjawiska.
To pojęcie nie jest więc specyficznie polskie. A czy grupa społeczna tym pojęciem oznaczana jest polską specyfiką? Mówiąc najogólniej, wydaje się, że na tzw. Zachodzie grupy ludzi wykształconych (a więc to, co u nas nazwalibyśmy inteligencją) mieściły się w ramach klasy średniej lub środkowej części struktury dochodów. Przez to większe znaczenie ma zamożność, a nie fakt wykonywania zawodu uznawanego za intelektualny. W tym sensie inteligencja przynależy do mieszczaństwa.
Różnica polega na tym, że na ziemiach polskich inteligencja jest oddzielona od kryteriów majątkowych – cenzus wykształcenia jest ważniejszy od kryterium dochodowego. Najubożsi przedstawiciele tej grupy mogą znajdować się na poziomie dochodów najlepiej sytuowanych wykwalifikowanych robotników. Najbogatsi byli zamożnymi lekarzami lub adwokatami. Wszystkich łączyła ich „inteligenckość”, a nie dochód. Czy naprawdę tak było? Czy może raczej było to założenie ideologiczne? Trudno powiedzieć, ale wydaje się, że pewne różnice występują.
PAP: A czy ideologicznym założeniem jest stwierdzenie, że inteligencja wywodzi się ze szlachty i ją zastępuje?
Prof. Maciej Janowski: Nie, to nie jest założenie ideologiczne, lecz późniejsza diagnoza socjologiczna. Jej autorem jest Józef Chałasiński, który w 1946 r. opublikował tekst „Społeczna genealogia inteligencji polskiej”. Podobny pogląd występował wprawdzie i wcześniej, ale to Chałasiński go pogłębił, rozwinął i spopularyzował.
Chałasiński podkreślał, że po Powstaniu Styczniowym na skutek uwłaszczenia duża część ziemiaństwa spauperyzowała się i przeniosła do miast. Nawiasem mówiąc, dodać należy, że kolejna taka fala nastąpiła po wprowadzeniu reformy rolnej w latach 1944–1945. Ziemiaństwo dysponowało pewnym kapitałem kulturowym, a to motywowało byłych ziemian po 1863 r. do poszukiwania zajęć wymagających przygotowania intelektualnego. Stopniowo ci inteligenci szlacheckiego pochodzenia stworzyli coś, co Chałasiński określił jako „getto inteligenckie”. Oczywiście nie chodzi tu o „getto” w znaczeniu narzuconym przez doświadczenia II wojny światowej, ale w rozumieniu socjologicznym. Miał na myśli zamkniętą strukturę społeczną, która swoimi obyczajami wyróżnia się od reszty społeczeństwa.
Prof. Maciej Janowski: Na ziemiach polskich inteligencja jest oddzielona od kryteriów majątkowych. Najubożsi przedstawiciele tej grupy mogą znajdować się na poziomie dochodów najlepiej sytuowanych wykwalifikowanych robotników. Najbogatsi byli zamożnymi lekarzami lub adwokatami. Wszystkich łączyła ich „inteligenckość”, a nie dochód. Czy naprawdę tak było? Czy może raczej było to założenie ideologiczne? Trudno powiedzieć.
W ramach takiego getta inteligencja kultywuje swoje dobre maniery, które są formą oddzielenia od reszty społeczeństwa, a im mniej pieniędzy posiada inteligencja, tym bardziej dba o zachowanie odpowiednich form. W ten sposób szlachecka pogarda dla warstw niższych zostaje przeniesiona do miast. Tak można streścić tezę Chałasińskiego. Badacz ten nie był komunistą, ale jego poglądy odpowiadały ówczesnym nastrojom i propagandzie powojennej.
Inni socjologowie rozwijali jego koncepcje, przekonanie o szlacheckiej genealogii inteligencji zostało przejęte dość powszechnie i jest podzielane przez wielu badaczy niezależnie od ich światopoglądu; niedawno np. w „Prześnionej rewolucji” Andrzeja Ledera.
Nie jest to jednak model oczywisty. Odrzuca go wielu historyków, według których inteligencja fundamentalnie odróżnia się od szlachty. W tym rozumieniu inteligencja reprezentuje zupełnie odmienny etos, który jest bardziej demokratyczny i egalitarny. W tym ujęciu inteligencja nie kształtuje się poprzez proste przeniesienie się szlachty do miasta, ale tworzą ja również ludzie wywodzący się z mieszczaństwa, asymilujących się Żydów czy Niemców, a nawet pochodzący z chłopstwa. Taki pogląd wyrażała prof. Ryszarda Czepulis-Rastenis. Jest mi bliżej do jej poglądów niż do tez wyrażanych przez Chałasińskiego.
Współcześnie natomiast socjolog Tomasz Zarycki uważa, że inteligencja tworzy się w opozycji do szlachty jako nowa elita. Rywalizacja między tymi grupami jest, w jego opinii, ważnym wątkiem dziejów polskiej inteligencji. Dopiero późniejsze uwłaszczenie i reforma rolna sprawiają, że inteligencja absorbuje w sobie dużą część osób pochodzenia szlacheckiego i pewne elementy mentalności szlacheckiej. W ten sposób Tomasz Zarycki podkreśla elementy wspólne obu tych grup, ale również podkreśla konflikt między nimi. Sprawa jest więc otwarta i nieoczywista.
PAP: W 1880 r. czytelnicy warszawskiego „Przeglądu Tygodniowego” mogli przeczytać, że „rola inteligencji jest dla losów narodu decydująca”. Skąd bierze się przekonanie, że inteligencja ma do spełnienia specjalną misję dziejową?
Prof. Maciej Janowski: Takich opinii w prasie XIX i XX w. wyrażano bardzo wiele. Takie tezy pojawiały się już w okresie panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego i wprowadzanych wówczas reform. Wynikało to z poglądu o niesłychanej słabości polskiego życia intelektualnego i przekonania, iż jednym z elementów reform musi być rozbudowa oświaty i wzmacnianie warstwy wykształconej, która w przyszłości wytworzy nową elitę i nową biurokrację, w pewien sposób zastąpi szlachtę i wesprze wysiłki na rzecz przemiany Rzeczypospolitej w nowoczesne państwo.
Elementy takiego poglądu możemy znaleźć w prasie epoki stanisławowskiej, choć bez słowa „inteligencja”, które jeszcze się nie ukształtowało. To pojęcie pojawi się w latach czterdziestych kolejnego stulecia, ale pewne elementy przekonania o istnieniu takiej misji ludzi wykształconych pojawiały się już wówczas i stały się znacznie bardziej popularne po upadku Rzeczypospolitej.
Brak struktur państwowych wzmacnia tę ideę, m.in. w założeniach powstałego w 1800 r. Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Podkreślano rolę pielęgnowania języka narodowego i narodowych pamiątek, a co za tym idzie, rolę ludzi, którzy są w stanie je pielęgnować. W czasach pozytywizmu to przekonanie staje się elementem idei pracy organicznej, której założeniem jest, że wykształceni i świadomi Polacy muszę wykonywać pracę, która byłaby zadaniem struktur państwa, gdyby takie istniały. W czasach stanisławowskich uważano, że do zbudowania nowoczesnego państwa konieczni są wykształceni ludzie. Pod zaborami uznano, że inteligencja musi zastępować państwo i brak jego instytucji.
PAP: Jak inteligencja nazywała siebie, zanim wykształciło się to pojęcie?
Prof. Maciej Janowski: To bardzo ciekawe zagadnienie z obszaru historii pojęć. Używano wielu słów. W czasach stanisławowskich nazywano ich łacińskim słowem „literati”, które oznacza coś więcej niż osoby umiejące czytać i pisać. Po polsku nazywano ich „literatami”. Pod tym pojęciem rozumiano wszystkich, którzy pracowali piórem.
Przeciwnicy nazywali ich „mędrkami piśmiennymi”. Pisano złośliwie, że „zza karet chcą się przesiąść do karet”, czyli: zaczynali jako lokaje, a chcą być arystokratami. Mędrkami byli m.in. dziennikarze kilku warszawskich gazet, a potem nowocześni urzędnicy. Pamiętajmy, że sarmaccy urzędnicy pełnili swoje urzędy dożywotnio, byli wybieralni i tym różnili się od późniejszych przedstawicieli tego stanu. Nowoczesna biurokracja pojawia się wraz z powołaniem Księstwa Warszawskiego. W latach czterdziestych XIX w. grupa, o której rozmawiamy, jest już na tyle rozwinięta, że potrzebuje nazwy, która objęłaby wszystkich – od urzędników po literatów. Oczywiście nie ma jasnego kryterium przynależności do tej grupy. Może ona obejmować także część duchowieństwa lub wojskowych.
Prof. Maciej Janowski: Ludzie pozostający w bardzo ostrym konflikcie nie są w stanie zauważyć wspólnego etosu. Dopiero z perspektywy widać ich istnienie. W międzywojniu konflikt kształtowało dwóch polityków, a potem ich trumny. Te obozy dzieliły Polskę, i chociaż ich zwolennicy mieli pewne cechy wspólne, nie byli w stanie ich dostrzec.
PAP: Wśród legionistów Piłsudskiego bardzo wyraźnie przejawia się pogarda dla starszych elit intelektualnych, m.in. Stańczyków i wszystkich innych „ugodowców”. Mówi się, że Legiony były inteligenckim wojskiem. Czy ich poglądy były więc reakcją pokoleniową?
Prof. Maciej Janowski: Tak mi się zdaje. Była to zarazem reakcja pokoleniowa, swoistego buntu młodych, i reakcja radykalnej lewicowej i niepodległościowej młodzieży przeciw temu, co odbierała ona jako oportunizm starszego pokolenia. Było to starcie lewicowej inteligencji i proaustriackich konserwatystów, z którymi z przyczyn politycznych legioniści byli zmuszeni współpracować. Konserwatyści byli postrzegani jako biurokraci, a Legioniści przelewali na froncie krew. Nie lubili się. Świadczy o tym piękna scena z diariusza Władysława Leopolda Jaworskiego, jednego z najinteligentniejszych krakowskich konserwatystów. Opisuje on scenę spotkania z Daszyńskim i Piłsudskim. Ci dwaj tłumaczyli mu potrzebę stworzenia Legionów. Jaworski podsumował ich argumentację słowami: „nie rozumiemy was, panowie”. To pokazuje, że pochodzili z różnych światów, ale nie oznacza to, że legioniści nie byli inteligentami.
Ma to swoją kontynuację w międzywojniu. Elity legionowe stały się elitami Wojska Polskiego i wyrażały pogardę dla zawodowej armii, szczególnie dla oficerów dawnych armii zaborczych. Piłsudski i jego towarzysze widzieli, że wykształceni oficerowie przegrali I wojnę światową. To przekonanie mogło odbić się na stanie polskiej armii. Dla piłsudczyków liczyła się siła woli.
PAP: Jak wyglądała mapa najważniejszych ośrodków intelektualnych ziem polskich u progu niepodległości?
Prof. Maciej Janowski: Była wśród nich Warszawa. Od 1916 r. pełniła funkcje stołeczne. W Warszawie były urzędy i uniwersytet. Po stolicy należy wymienić Kraków i Lwów. Prawdopodobnie były one ważniejsze, jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę osób wykształconych, mimo że do Warszawy ściągał ich odtworzone czy raczej stworzone na nowo uniwersytet i politechnika. W Krakowie i we Lwowie na liczebność elity intelektualnej wpływał fakt istnienia przez pół wieku instytucji autonomii galicyjskiej. Niemniej ich znaczenie symboliczne było mniejsze niż wcześniej.
Na ich tle Poznań i Wilno są nieco zmarginalizowane. W Poznaniu Polacy stanowili zaledwie połowę ludności, a ich aktywność kulturowa była dość skutecznie ograniczana przez władze niemieckie. Poznań w przededniu powstania II RP nie był więc ośrodkiem promieniującym na całość ziem polskich. Stanie się takim dopiero w okresie międzywojennym.
Tak ważnym ośrodkiem nie było również Wilno. W pierwszych dekadach XIX w. było, być może, najważniejszym polskim centrum intelektualnym. Uniwersytet Wileński był być może najważniejszym polskim uniwersytetem. Później, po Powstaniu Listopadowym i Styczniowym, Wilno zostało poddane represjom na znacznie większą skalę niż ośrodki Królestwa Polskiego. Dopiero po 1905 r. w Wilnie rozpoczął się renesans polskiego życia intelektualnego. Utworzono towarzystwo naukowe i zakładano liczne czasopisma naukowe. Jednym ze świadectw tego ożywienia są wydawane od niedawna dzienniki Michał Römera. Przy całym swoim wspaniałym dziedzictwie i znaczeniu symbolicznym Wilno nie jest jednak ogólnopolskim ośrodkiem intelektualnym. Do takich można zaliczyć Warszawę, Lwów i Kraków.
Prof. Maciej Janowski: W czasach stanisławowskich uważano, że do zbudowania nowoczesnego państwa konieczni są wykształceni ludzie. Pod zaborami uznano, że inteligencja musi zastępować państwo i brak jego instytucji.
PAP: Skoro elity wywodzące się z Legionów tworzyły II RP, to czy można powiedzieć, że było to państwo budowane i rządzone przez inteligencję?
Prof. Maciej Janowski: Tak, można stwierdzić, że tak było. Pisali o tym Janusz Żarnowski i Tomasz Zarycki. W pewien sposób było to państwo inteligenckie. Inteligencja polska miała przekonanie, że to ona wywalczyła to państwo i wzięła za nie odpowiedzialność. Moim zdaniem nie jest to w pełni zgodne z rzeczywistością, ponieważ Polska powstała również na skutek splotu wielu okoliczności zewnętrznych, takich jak upadek państw zaborczych.
Bez wątpienia zasługą polskiej inteligencji jest przygotowanie kadr. To jedna z ważnych różnic pomiędzy sytuacją Polski a znacznie gorszą pozycją Ukrainy, której elity wykształcenia były o wiele słabsze. Kadry intelektualne w Polsce były gotowe na wykorzystanie niespotykanej szansy.
97909Rola inteligencji w tym momencie historycznym i całym okresie międzywojennym była dużo większa niż ogromnie dziś przecenianego i zmitologizowanego ziemiaństwa. Międzywojnie to czas wielkich kłopotów gospodarczych ziemiaństwa. Tymczasem inteligencja miała szanse ucieczki do posad państwowych i przetrwania na nich najtrudniejszych lat tego okresu. Burżuazja była słaba i w dużej mierze etnicznie niepolska. W tym sensie II RP była na dobre i złe, ze wszystkimi wadami i zaletami państwem inteligenckim.
Prof. Maciej Janowski: Rola inteligencji w całym okresie międzywojennym była dużo większa niż ogromnie dziś przecenianego i zmitologizowanego ziemiaństwa. Międzywojnie to czas wielkich kłopotów gospodarczych ziemiaństwa. Tymczasem inteligencja miała szanse ucieczki do posad państwowych i przetrwania na nich najtrudniejszych lat tego okresu.
PAP: Czy mimo niezwykle ostrych podziałów politycznych międzywojnia można powiedzieć, że wśród inteligencji funkcjonowały wciąż elementy wspólnego etosu?
Prof. Maciej Janowski: Wydaje mi się, że tak jest i dziś, ale ludzie pozostający w bardzo ostrym konflikcie nie są w stanie zauważyć wspólnego etosu. Dopiero z perspektywy widać ich istnienie. W międzywojniu konflikt kształtowało – jak wiemy – dwóch polityków, a potem ich trumny. Te obozy – centrolewicowy i centroprawicowy – dzieliły Polskę, i chociaż ich zwolennicy mieli pewne cechy wspólne, nie byli w stanie ich dostrzec. Historyk potrafi je dostrzec z perspektywy wielu dziesięcioleci.
98109Kilka lat temu przygotowywałem reedycję podręcznika metodologii historii – „Historykę” Władysława Konopczyńskiego. Przeczytałem również „Historykę” Marcelego Handelsmana. Byli kolegami, których drogi się rozeszły, i przez całe dwudziestolecie międzywojenne byli w bardzo ostrym konflikcie (Konopczyński był zwolennikiem Narodowej Demokracji, Handelsman – liberalnym piłsudczykiem). Z drugiej strony, gdy porównamy te podręczniki to dostrzeżemy, że obaj należą do tego samego świata, a ich poglądy metodologiczne wprawdzie różnią się trochę, ale w sumie są bardzo podobne. Książki te korespondują z sobą.
Wydaje mi się, że oni sami nie widzieli tego podobieństwa, ponieważ przesłaniał je konflikt, w którym pozostawali. Tak jest w wielu wypadkach. Konflikty wydają się współczesnym ostrzejsze, niż ocenia je historyk. Niestety dla dziejów decydujące jest to, co dzieje się w danym momencie historycznym. Spojrzenie ex post nie łagodzi tych dawnych sporów.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ skp/