Nie potrzebowaliśmy zaborców, by polskie ziemie mogły wejść w epokę nowoczesności. Modernizacja była po prostu nieuchronna – mówi prof. dr hab. Michał Kopczyński z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego i Muzeum Historii Polski, kurator wystawy „Ziemia obiecana. Miasto i nowoczesność”. Ekspozycja zostanie otwarta 25 września w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego.
PAP: Czym jest nowoczesność, którą znajdujemy w tytule wystawy?
Prof. Michał Kopczyński: Ha, tego nikt nie wie! To znaczy, jest bardzo wiele definicji tego terminu, ale wszystkie one są tak samo przekonywające, jak i nieprzekonywające. Nowoczesność, przynajmniej z punktu widzenia nas samych, to realia, w których żyjemy.
Poszukiwanie ich genezy i interpretowanie wszystkiego, co prowadzi do współczesności jako pozytywnej zmiany, to cecha tzw. wigowskiej wizji historii. Tkwi ona korzeniami w XVIII-wiecznej wizji dziejów ludzkości jako nieuchronnej drogi do doskonałości. Idea ta rozkwitła w wieku XIX, stuleciu niezachwianej wiary w ludzki rozum i technikę, która jest jego wytworem.
To, co mnie osobiście fascynuje w XIX wieku i w wielkich miastach tego stulecia, to pojawienie się rzeczy, które dziś znamy z naszej codzienności. Na przykład, rower czy samochód to są dla nas przedmioty najzupełniej pospolite. Tymczasem te XIX-wieczne przecież konstrukcje w stuleciu swoich narodzin wywoływały entuzjazm.
Michał Kopczyński: Gdy czyta się literaturę piękną tamtych czasów, to przebija z niej niechęć do miasta. Weźmy powieść Władysława Reymonta „Ziemia obiecana” - tytuł jest ironiczny i sarkastyczny. Jego zdaniem, miasto jest tym, co człowieka zmienia i – tak naprawdę – niszczy. Cyprian Kamil Norwid i wielu innych autorów pisało w podobnym tonie. Natomiast jeśli zajrzymy do prasy z tamtych czasów, którą też na wystawie pokazujemy, to stykamy się z zupełnie inną narracją – z zachwytem nad nowoczesnością.
Wtedy rodziło się też to, co nazywa się dziś kulturą masową, choć ja wolę określenie „wielkomiejska kultura popularna”. Powstawał język reklamy, po raz pierwszy wykorzystywano w niej celebrytów. Pojawiła się literatura „pociągowa”, ale ówczesnymi „harlequinami” były np. powieści Henryka Sienkiewicza i Bolesława Prusa w wydaniach kieszonkowych. W tamtych czasach czytali je nawet ludzie z nizin społecznych. Była więc to prawdziwa kultura popularna, która demokratyzowała bardzo jeszcze hierarchiczne społeczeństwo.
Ta demokratyzacja, o której mówię, zachodziła nie tylko w sferze kultury, ale również np. konsumpcji. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że do połowy XIX wieku większość miejskiego i nie tylko miejskiego tłumu była ubrana na szaro. Wynikało to z tego, że barwienie tkanin za pomocą barwników naturalnych było czasochłonne, drogie i niepewne, bo nie było wiadomo, czy efekt będzie zgodny z oczekiwaniami. I wtedy pojawił się wynalazek Williama Henry'ego Perkina – moweina – pierwszy sztuczny barwnik, który zdemokratyzował modę. Odtąd stroje mogły stać się kolorowe za nieduże pieniądze.
Kolejna rzecz, która wydaje mi się być niesamowicie interesująca, to współistnienie w tamtym okresie tych wszystkich nowoczesnych wynalazków z przedmiotami tradycyjnymi, np. muszli klozetowej ze spuszczaną wodą z pospolitym nocnikiem...
PAP: Kiedy polskie miasta zaczęły robić się nowoczesne?
Prof. Michał Kopczyński: W drugiej połowie XIX wieku, jakieś sto lat po Anglii, która w tym względzie była liderem w skali światowej. Ona już na przełomie XVIII i XIX stulecia doświadczyła problemu szybkiej urbanizacji i wszelkich niedogodności z tym związanych. Mam tu na myśli, przede wszystkim, ogromne przeludnienie i przemożne kontrasty społeczne. To samo dotknęło nieco później również polskie miasta.
Na wystawie prezentujemy kamienicę, która kiedyś stała w Warszawie przy ul. Pięknej 21. Udało nam się – dzięki odnalezieniu księgi meldunkowej - zresztą zaledwie jednej z 10 zachowanych w Warszawie – zrekonstruować spis lokatorów. Pokazujemy, kto tam mieszkał. I okazuje się, że stojący w dobrej dzielnicy budynek był zamieszkiwany przez reprezentantów niemal wszystkich warstw społecznych: od dwóch generałów, poprzez docenta Uniwersytetu Warszawskiego, aż po trzynastu robotników, którzy żyli w jednoizbowym mieszkaniu. Jeśli chodzi o tych ostatnich, to najprawdopodobniej wynajmowali nie tyle pokój, co same łóżka. Pracowali pewnie na dwie zmiany – ten, kto szedł do roboty na noc, zwalniał łóżko temu, kto pracował w dzień...
PAP: Powiedział Pan, że wszystkie te procesy modernizacyjne - zanim dotarły do Polski - zaczęły się już sto lat wcześniej. Rozumiem, że „punktem zero” nowoczesności była rewolucja przemysłowa?
Prof. Michał Kopczyński: Oczywiście. Urbanizacja jest efektem rewolucji przemysłowej. Nie popełnię błędu, jeśli powiem, że rewolucja przemysłowa była największą rewolucją w dziejach naszej cywilizacji. Myślę, że dla każdego, kto – tak jak ja – przeżył szok modernizacyjny związany z upadkiem komunizmu w Polsce i reformami Balcerowicza na początku lat 90., z pewnością ciekawe będzie skonfrontowanie własnych doświadczeń z doświadczeniem ludzi XIX stulecia, którzy również doświadczali w swym życiu równie ogromnych przemian.
Interesujące jest to, że gdy czyta się literaturę piękną tamtych czasów, to przebija z niej niechęć do miasta. Weźmy powieść Władysława Reymonta „Ziemia obiecana” - tytuł jest ironiczny i sarkastyczny. Jego zdaniem, miasto jest tym, co człowieka zmienia i – tak naprawdę – niszczy. Cyprian Kamil Norwid i wielu innych autorów pisało w podobnym tonie.
Natomiast jeśli zajrzymy do prasy z tamtych czasów, którą też na wystawie pokazujemy, to stykamy się z zupełnie inną narracją – z zachwytem nad nowoczesnością. To jest szczególnie dobrze widoczne w reklamie, w której bardzo obficie wykorzystuje się atrybuty nowoczesności, takie jak maszyna parowa. Reklamuje się więc np. browary parowe, a nawet parowe wytwórnie antygorsetów – po naszemu: biustonoszy. Kiedy około 1904 roku pojawia się nowy bożek modernizacji – elektryczność – to ona również zaczyna być wykorzystywana w „czarowaniu” potencjalnych klientów. „Pierwsza elektryczna fabryka czekolady F. Wongerta”, krzyczy reklama prasowa. Jeżeli te wszystkie emblematy nowoczesności były wykorzystywane w reklamie, to znaczy, że ich autorzy zdawali sobie sprawę z tego z fascynacji nowoczesnością wśród odbiorców. Większość miejskiego społeczeństwa – w odróżnieniu od twórców wysokiej literatury – była zafascynowana nowościami, które przynosiła ze sobą modernizacja.
Tymczasem nasze myślenie o XIX-wiecznym przełomie skażone jest schematem wytworzonym w XIX wieku przez krytyków ówczesnych realiów. Karol Marks, ale nie tylko przecież on, przekonuje, że mieszkańcy wsi trafiali do miast albo na skutek jakiejś osobistej katastrofy, albo z powodu braku dla nich miejsca w przeludnionej wsi. I tu - w mieście – popadali w bezduszną niewolę maszyny parowej i bezwzględnych kapitalistów. Tymczasem wielu ludzi, może nawet większość, szła do miasta dlatego, że oferowało ono wyższe dochody i nadzieję – zgoda, często złudną – materialnego spełnienia. Rzecz jasna, spełnienia na dużo niższym poziomie niż obecnie i przy znacznie większym ryzyku klęski – ale jednak spełnienia!
PAP: Z czego wynikała ta różnica w stosunku do nowoczesnego miasta między twórcami kultury wysokiej a szerokimi masami społeczeństwa?
Prof. Michał Kopczyński: Przyczyn jest kilka. Na pewno jedną z nich była niechęć twórców – przede wszystkim z kręgu romantycznego – wynikająca z przekonania, że miasto to twór sztuczny, który odrywa ludzi od natury, przenosi ich ze wspólnoty, której członkowie znali się osobiście do funkcjonalnie podzielonego społeczeństwa złożonego z anonimowych jednostek. Krótko mówiąc, na klatce mówimy sobie automatycznie dzień dobry nic o sobie nie wiedząc, ba nawet się sobą wzajemnie nie interesując.
Ale niechęć do miasta wynikała też z innych czynników. Również z tego, że w mieście bardziej widoczne są kontrasty społeczne. Z historii gospodarczej wiemy, że zróżnicowanie majątkowe na wsi było dużo większe, niż w mieście. Ale nie było aż tak łatwe do uchwycenia. Gdy ktoś umierał na wsi z głodu, to działo się to na tle sielskiego krajobrazu i mniej przez to rzucało się w oczy. Natomiast w mieście kontrastów między bogactwem i skrajną nieraz nędzą nie dało się ukryć.
PAP: Czy - patrząc na resztę Europy - nasze wejście w nowoczesność było spóźnione, czy weszliśmy w nią „w porę”?
Prof. Michał Kopczyński: Jeśli chodzi o procesy modernizacyjne, to w ogóle cały świat był zapóźniony względem Anglii. W tym sensie polskie ziemie pod zaborami były spóźnione, ale w taki sam sposób, jak większość Europy.
Poza tym, różnice w tym względzie uwidaczniały się pomiędzy poszczególnymi zaborami. Przykładowo, Górny Śląsk pod władzą pruską miał w 1914 roku wskaźnik urbanizacji na poziomie 36 proc., czyli prawie taki sam jak Francja. Ale sprawy miały się już inaczej w pozostającym pod rosyjskim panowaniem Królestwie Polskim. Tutaj sieć kolejowa – z uwagi na politykę władz carskich – nie była rozbudowana. Imperium rosyjskie może nie było niechętne modernizacji, ale po prostu jej nie rozumiało. To było takie sklerotyczne państwo, które – w gruncie rzeczy – bało się nowoczesności.
PAP: Jan Sowa, autor szeroko dyskutowanego „Fantomowego ciała króla”, jest zdania, że Polacy potrzebowali zaborców, by się zmodernizować. Zgadza się Pan z tą ostrą i radyklaną oceną?
Prof. dr hab. Michał Kopczyński: Szczerze?
PAP: Szczerze.
Prof. dr hab. Michał Kopczyński: To są takie modne brednie obliczone na zaszokowanie czytelnika, a jednocześnie pozostające w luźnym tylko związku z historycznymi realiami. Każdy, kto w czasie studiów choćby liznął kursu statystyki wie, że współwystępowanie dwóch zjawisk nie musi oznaczać istnienia między nimi związku przyczynowo-skutkowego. Nie potrzebowaliśmy zaborców, aby nas zmodernizowali. W tym okresie, o którym mówimy, cała Europa zmieniała się, przyjmując za wzór angielskie rozwiązania cywilizacyjne. I myśmy też poszli tym tropem.
Oczywiście można powiedzieć, że przez zaborcę rosyjskiego i jego sklerotyczną politykę pewne rzeczy były dla nas dostępne później, niż np. w zaborze pruskim. Ale - niezależnie od tego, czy Polska byłaby niepodległa, czy nie – procesy modernizacyjne i tak by zachodziły.
Często zdarzało się, że te zmiany odbywały się wbrew woli zaborcy. Weźmy, przykładowo, historię warszawskiej kanalizacji. Tworzył ją Anglik według angielskich wzorów i tylko dlatego, że lekarze namówili na to pełniącego obowiązki prezydenta Warszawy generała Sokratesa Starynkiewicza. Opętali go wizją gigantycznej śmiertelności na tyfus i unoszącego się nad miastem smrodu. Przekonał on do tego pomysłu warszawskiego generał-gubernatora Pawła Kotzebue’go, który z kolei przełamał opory władz rosyjskich w Petersburgu. No i kanalizacja powstała.
Michał Kopczyński: Często zdarzało się, że zmiany odbywały się wbrew woli zaborcy. Weźmy, przykładowo, historię warszawskiej kanalizacji. Tworzył ją Anglik według angielskich wzorów i tylko dlatego, że lekarze namówili na to pełniącego obowiązki prezydenta Warszawy generała Sokratesa Starynkiewicza. Opętali go wizją gigantycznej śmiertelności na tyfus i unoszącego się nad miastem smrodu.
PAP: Nowoczesność to nie tylko zmiany ekonomiczne czy społeczne, ale także polityczne. Jednym z jej produktów był naukowy socjalizm. Czy to jest powód, dla którego ekspozycję zamyka część poświęcona Rewolucji 1905 roku?
Prof. Michał Kopczyński: Można tak to odczytać, ale nasza intencja była trochę inna. Rok 1905 to jest cezura w dziejach Polski mająca gigantyczny wpływ na całe pokolenie, które – po odzyskaniu niepodległości - budowało II Rzeczpospolitą. Ale to wydarzenie zostało potem wchłonięte w PRL-owską narrację o historii. Z ważnego wydarzenia w dziejach Polski stało się tylko zapowiedzią rewolucji październikowej, co zabiło i zohydziło żywą jeszcze w okresie międzywojennym pamięć o tej rewolucji. Tymczasem Rewolucja 1905 roku jest przełomowym, ale niesłusznie zapomnianym, epizodem z historii Polski.
Chcieliśmy opowiedzieć o niej nieco inaczej, niż robiono to dotychczas. Owszem, przypominamy o strajkach, zamachach terrorystycznych itd. Ale koncentrujemy się raczej na tym, że rewolucja sprowokowała w Polsce „wybuch” społeczeństwa obywatelskiego. Wiem, że rzutowanie tego pojęcia na tamte czasy jest anachronizmem, ale robię to najzupełniej świadomie. Kiedy bowiem władze rosyjskie poszły na ustępstwa manifestem październikowym z 1905 roku i zezwoliły Polakom na zakładanie stowarzyszeń, to w ciągu niecałych trzech lat powstały ich tysiące: od zawodowych, po sportowe.
Na wystawie skupiamy się na walce o szkołę z polskim językiem wykładowym. Na tym, jak w błyskawicznym tempie mieszkańcy Królestwa Polskiego – mimo wszystkich różnic politycznych - potrafili się zjednoczyć, by sfinansować i tworzyć polskie szkoły. W tym społeczeństwie tkwiła niesamowita siła aktywności obywatelskiej, być może większa, niż dziś. A uwolniła ją właśnie Rewolucja 1905 roku. Dlatego winniśmy zachować ją we wdzięcznej pamięci.
Rozmawiał Robert Jurszo (PAP)
jur/ ls/
Przygotowywaną przez Muzeum Historii Polski wystawę „Ziemia obiecana. Miasto i nowoczesność” będzie można zobaczyć od 25 września do 6 grudnia 2015 roku w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie. Patronat medialny nad wystawą sprawują Polska Agencja Prasowa i portal historyczny dzieje.pl
Szczegóły ekspozycji: „Ziemia obiecana. Miasto i nowoczesność”
ls