Nie naprawiono ludzkich krzywd, nie wypłacono odszkodowań za pozostawione domy, ziemie, lasy. Ta akcja była krzywdząca, a to, jak się do niej przez lata odnoszą polskie władze pozostawia niesmak - mówi w wywiadzie dla PAP Jan Smut, przesiedlony w Akcji "Wisła", obecnie mieszkaniec Olsztyna.
Jan Smut, olsztynianin wysiedlony z rodzinnej wsi Werchrata w ramach Akcji „Wisła”
PAP: - Był Pan dzieckiem, gdy przeprowadzono Akcję „Wisła”. Co zapamiętał Pan z wysiedlenia?
Jan Smut: - Miałem wtedy 12 lat, z tamtych dni pamiętam obrazy. Pierwszy to taki, że pasłem krowy, gdy przybiegła na łąkę mama mówiąc, że mam szybko wracać do domu, bo przyszło wojsko i będą nas wysiedlać. Najpierw specjalnie się tym nie martwiłem, bo naszą wieś wysiedlano już w 1945 roku, i to dwukrotnie, na Ukrainę.
Gdy mama pokazała mi na wzgórzach uzbrojone wojsko, a było go dużo, zrozumiałem, że to poważna rzecz. Gdy wróciłem z krowami do domu pamiętam, że pakowanie trwało już na dobre, bo wojsko dało nam na to tylko dwie godziny. Kazano zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i iść na plac zbiórki do oddalonego od Werchraty o 12 km Horyńca.
Ludziom, w tym mojemu ojcu, udało się uciec z tej wywózki, więc sądziłem, że i teraz tak będzie. Jednak, gdy mama pokazała mi na wzgórzach uzbrojone wojsko, a było go dużo, zrozumiałem, że to poważna rzecz. Gdy wróciłem z krowami do domu pamiętam, że pakowanie trwało już na dobre, bo wojsko dało nam na to tylko dwie godziny. Kazano zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i iść na plac zbiórki do oddalonego od Werchraty o 12 km Horyńca.
Pamiętam, że tata jeszcze z Horyńca raz pojechał furmanką do domu po rzeczy, bo wszystkiego nie zabraliśmy od razu. W Horyńcu podstawiono wagony i kazano nam się ładować. Moja rodzina była w wagonie z dwiema innymi, zwierzęta jechały oddzielnie. Pamiętam, że gdy pociąg stawał na stacji, to ludzie wybiegali z wagonów i załatwiali gdzie popadło potrzeby fizjologiczne, a potem biegli karmić swoje krowy, czy konie. Dobrze w głowie mi utkwiła taka scena: na którejś ze stacji babuleńka weszła za potrzebą pod pociąg. Nie zdążyła na czas wyjść, skład po niej przejechał. Pamiętam, że nasz pociąg miał 96 wagonów i ciągnęły go aż dwie lokomotywy. Jechaliśmy dwa tygodnie, pociąg zatrzymał się 27 maja w Lidzbarku Warmińskim. Moja rodzina trafiła do wsi Miłogórze.
PAP: - Rodzinną Werchratę Pan pamięta?
J.S.: - To była spora miejscowość w powiecie lubaczowskim na Roztoczu. Do granicy z Ukrainą mieliśmy 3 km. Z tego powodu w 1947 roku liczyliśmy na to, że wrócą do wsi ci, których wywieziono w 1945 roku, nawet obsialiśmy im zbożem pola, posadziliśmy ziemniaki, by mieli jak wrócą. Nasze pola też zostawiliśmy obsadzone, obsiane.
Wracając do wsi, to wiem dziś, że w kulminacyjnym momencie zamieszkiwało ją 4 tys. ludzi, sama Werchrata miała kilka przysiółków. We wsi była nowa cerkiew, murowana, w tym roku przypada jubileusz 100 lat odkąd ją zbudowano, użytkują ją teraz katolicy. Przy cerkwi działał chór. Była szkoła, świetlica, sklepy, Żydzi prowadzili dwie karczmy, we wsi kwitło życie kulturalne, były teatrzyki, wystawy.
Miłogórze, gdzie trafiliśmy, było w porównaniu z Werchratą, małą wsią, o wiele mniej się tu działo. Najpierw żywiliśmy się tu sucharami, które przywieźliśmy z Werchraty, sporo pomagała nam UNRA. Pamiętam, że dostaliśmy dużo mąki kukurydzianej, mama piekła z niej chleb. Tak mi nie smakował, tak mi kukurydza wtedy zbrzydła, że do dziś nie jem niczego z kukurydzy.
PAP: - Nie kusiło Państwa, by wrócić do Werchraty?
Nie naprawiono ludzkich krzywd nie wypłacono odszkodowań za pozostawione domy, ziemie, lasy. Ta akcja była krzywdząca, a to, jak się do niej przez lata odnoszą polskie władze pozostawia niesmak. Straszny niesmak.
J.S.: - Nie było do czego wracać. Nie wiem skąd, ale wiedzieliśmy, że po naszym wyjeździe wieś spalono. Dobre domy, które zostały puste zasiedlili szybko ludzie z sąsiednich wsi. Na polu, które tata kupił niedługo przed wysiedleniem posadzono las. Zresztą do 1956 roku był zakaz dla nas jeżdżenia w rodzinne strony. Pamiętam, że jeden kolega pojechał tam do narzeczonej, której nie wywieziono, chciał się żenić. Jak się władza dowiedziała, że wrócił to natychmiast go odnaleźli, dali mu dwa dni na wyjazd. Tak z nim porozmawiali, że wyjechał zostawiając narzeczoną. Poza tym w Miłogórzu było nam dobrze, ja poszedłem do szkoły, rodzice zajęli się prowadzeniem gospodarstwa, zaczęliśmy życie od nowa.
PAP: - Jak Was traktowali traktowali?
J.S. - Dobrze, wiedzieli, że jesteśmy Ukraińcami, ale nie robili nam przykrości. Pomagaliśmy sobie wzajemnie w robocie, rodzice z czasem coraz więcej pola obsiewali, powiększali stado krów, żyło nam się coraz lepiej. Byliśmy zdani na nowych sąsiadów, bo z Werchraty w Miłogórzu osiedlono tylko dwie rodziny, reszta sąsiadów trafiła pod Bartoszyce, do wsi aż przy granicy z dzisiejszym obwodem kaliningradzkim. Długo trwało, zanim się zorientowano, kto gdzie trafił, zanim się ludzie poodnajdywali. Najwięcej informacji o sąsiadach, znajomych z rodzinnych stron zdobywało się na rynkach w Lidzbarku Warmińskim – kto kogo spotkał to wypytywał: a ty skąd?, a sąsiedzi?, a rodzina gdzie? Tak się wieści latami zdobywało.
PAP: - Jak przez pryzmat tych wspomnień ocenia Pan Akcję „Wisła”?
J.S. - Nie naprawiono ludzkich krzywd nie wypłacono odszkodowań za pozostawione domy, ziemie, lasy. Ta akcja była krzywdząca, a to, jak się do niej przez lata odnoszą polskie władze pozostawia niesmak. Straszny niesmak.
Rozmawiała Joanna Wojciechowska (PAP)
jwo/ ls/