Galopująca inflacja, bieda i globalne kryzysy gospodarcze – tak wyglądało dwudziestolecie międzywojenne nie tylko w Polsce. Byli jednak tacy, którzy w takich warunkach zbijali fortuny, które stawały się z kolei siłą napędową gospodarki całego kraju.
Antoni Jaroszewicz
Niezależnie od zasobności swojego portfela Antoni Jaroszewicz był postacią barwną, osobliwą i ekscentryczną. Zupełnie też nie przystawał do tradycyjnego wizerunku wybitnego finansisty i biznesmana czasów międzywojennych. Z tego choćby powodu, że bardziej niż zarabiać kolejne miliony, wolał… śpiewać.
Niewykluczone, iż wynikało to z tego, że robienie milionów nie wymagało od niego najmniejszego wysiłku. Kiedy nadeszła niepodległość, miał trzydzieści siedem lat i całkiem już spore aktywa. Z wykształcenia był farmaceutą i z tego zapewne powodu swoje pierwsze sto tysięcy rubli zarobił, pośrednicząc w handlu lekarstwami dla wojska. Łatwo się domyślić, że zyski z tego interesu zwielokrotniły się po wybuchu I wojny światowej, która niosła z sobą nie tylko konieczność leczenia niezliczonych ran postrzałowych, ale też epidemii tyfusu, duru brzusznego, malarii, a na koniec hiszpanki. W czasie gdy wszystko to się działo, Jaroszewicz pędził życie playboya w modnych kurortach, organizował seanse jasnowidzów, niewątpliwie śledził także uważnie życie kulturalne, które mimo toczących się walk nie zanikło.
Kiedy po 11 listopada 1918 r. jego interesy ruszyły z impetem, otworzył Warszawski Bank Stołeczny z filią w Gdańsku (miał 60 proc. udziałów), następnie Bank Zjednoczonych Przemysłowców, w którym wraz ze wspólnikiem posiadali 100 proc. udziałów. Później zainwestował Jaroszewicz w przemysł metalurgiczny, przewidując, że rodząca się armia, nad którą wisiała groźba starcia z bolszewikami, będzie potrzebować dużo drutu kolczastego, gwoździ, podków dla koni… etc. Wszystko to zapewniły fabryki: Zakłady Metalurgiczne A. Jaroszewicz i M. Malinowski Sp. Ak. „Tozamet”, Zakłady Metalurgiczne „Sarmata” oraz Sp. Ak. „Stomatol” – produkująca również dla wojska, z tym że wyroby drewniane. Ale to nie wszystko.
W Wilnie założył Towarzystwo Handlu i Przemysłu A. Jaroszewicz i M. Malinowski, które handlowało solą, cukrem i naftą, oraz kilka tartaków i fabrykę, znane jako Towarzystwo Eksploatacji Lasów Augustowskich. Powiązana z tym Fabryka Zabawek „Krasnoludek” eksportowała swoje produkty nawet do USA. Do tego można dodać Towarzystwo Budowy Dróg „Greco”, inwestycje w przemysł tkacki oraz w farby drukarskie, i skala interesów Antoniego Jaroszewicza będzie już mniej więcej kompletna.
Chyba że interesem nazwać także Druskieniki – do niego co prawda dopłacano, ale czerpano zyski innego rodzaju: początkowo poprawne, sympatyczne wręcz, stosunki z Józefem Piłsudskim uległy rozluźnieniu w skutek plotki – wspólnik Jaroszewicza miał podobno powiedzieć, że rodzina Marszałka zużywa w czasie wakacji w Druskienikach za dużo mleka, na co ten się obraził. Jaroszewicz rozumiejąc, że zdanie Piłsudskiego w sprawie dostępu do korzystnych interesów może być kluczowe, zareagował po swojemu i zainwestował krociowe sumy w remont miasteczka i jego słynnych kąpielisk.
Ale choć tak rozległe interesy z pewnością wymagały poświęcenia im czasu, Jaroszewicz przede wszystkim chciał śpiewać. Dysponował nie najgorszym tenorem i nieograniczonym zasobem finansowym – teoretycznie nic nie stało więc na przeszkodzie, by zrealizować marzenia. Założył więc w 1931 r. Towarzystwo Polsko-Francuskie „Aurora Film” i pod tym szyldem otworzył w Warszawie tzw. Music-Hall-Kino „Alhambra” (wkrótce przemianowane na Teatr Rex), mieszczące w sobie teatr kameralny, kino i scenę kabaretową. Dyrektorem był tam Andrzej Włast, a występowały takie gwiazdy jak Eugeniusz Bodo czy Adolf Dymsza. Ten ostatni odegrał kluczową rolę w realizacji marzeń Antoniego Jaroszewicza. Jak wspominał:
„Dymsza wmówił we mnie jednak, nie pamiętam już w jaki sposób, że teatr odzyska równowagę finansową i stanie na nogi, jeśli ja sam zgodzę się wystąpić na naszej scenie, i to w masce. Dymsza zaproponował nawet zakład, że jego przewidywania okażą się trafne. Po wielu namowach przyznaję – uległem i zakład przyjąłem”.
Majątek Jaroszewicza prysł wraz z wybuchem II wojny światowej, a gwoździem do trumny były powojenne rządy komunistyczne. Finansista podobno nie stracił jednak humoru, tym bardziej że resztki bogactwa pozwoliły mu spokojnie dożyć późnej starości w willi w podwarszawskich Włochach. Zmarł w 1970 r.
Jan Wedel
„Już w tym pierwszym zakładzie dały o sobie znać przedsiębiorczość i talenty handlowe przyszłego potentata w dziedzinie cukrownictwa. W ładnie urządzonym lokalu przy wytwórni sprzedawał swojego wyrobu ciastka, torty, cukierki, a także zaczątek późniejszej chluby – czekoladę. Była to głównie czekolada do picia, chyba dobra, skoro wypijano jej czterysta do pięciuset filiżanek dziennie”. To opinia ówczesnego krytyka kulinarnego, Wojciecha Herbaczyńskiego. Dotyczy ona lokalu założonego w Warszawie przy ul. Miodowej przez Karola Ernesta Wedla, niemieckiego cukiernika, który po praktykach m.in. w Paryżu i Londynie postanowił osiąść w Królestwie Polskim. Jego syn przeniósł zakład na ul. Szpitalną w 1872 r. i znacznie bardziej skupił się już na produkcji czekolady oraz czekoladowych smakołyków. Kiedy w roku 1908 jego syn Jan Wedel przejmował interes, był on już mocno wrośnięty w krajobraz Warszawy przełomu wieków.
Pierwotnie Jan Wedel właściwie nie zajmował się firmą. Wiele lat poświęcił na studia w Berlinie, Fryburgu i Charlottenburgu, uzyskał tytuł doktora chemii i te właśnie kwestie pochłaniały go przede wszystkim. Dopiero po śmierci obojga rodziców w 1923 r. zaczął osobiście zarządzać interesem. A zbliżał się już wówczas do pięćdziesiątki. Jak zauważała jedna z jego biografek, Maria Barbasiewicz, zainteresował się tematem w bardzo nowoczesny sposób. Wiele podróżował, obserwując pracę zagranicznych fabryk o podobnym profilu, studiował stosowane tam metody zarządzania i handlu. Wszelkie nadwyżki finansowe inwestował w modernizację urządzeń. Ale nie tylko.
Jeśli coś poważnie kulało w Polsce lat dwudziestych XX wieku, to był to transport – w dużej mierze wciąż konny. Wedel zainwestował zatem poważne sumy w pojazdy. Jak wspominał Olgierd Budrewicz: „Samochody dostarczał szwagier Jana, Żochowski, przedstawiciel firm francuskich Delage i Delachaise. Sprowadzano podwozia, a karoserie i szoferki produkowane były w kraju […] wszystko to z napisami +E. Wedel+ i charakterystyczną tabliczką czekolady”. To ostatnie, nawiasem mówiąc, także wiele mówi o bardzo nowoczesnym nastawieniu do biznesu. Jan Wedel jako jeden z pierwszych w kraju wiedział, jak sprzedać markę. Na drogach, którymi jeździły głównie konne fury, takie auta musiały robić wrażenie jak z filmu „Charlie i fabryka czekolady”. Jeśli dodać do tego, że Jan Wedel kupił również samolot i wykorzystywał go do lotów reklamowych nad Warszawą, podczas których zrzucał swoje wyroby lub przynajmniej atrapy czekolady, obraz tego biznesowego wizjonera stanie się zupełnie jasny.
Jan zawsze był człowiekiem zamożnym, po rozkręceniu rodzinnego biznesu stał się jednak bajecznie bogaty. Mimo to nie szastał pieniędzmi. Inwestował przede wszystkim w nieruchomości na terenie Warszawy, których miał kilkanaście, nie wspominając o podmiejskich willach w Świdrze i Konstancinie.
W czasie II wojny światowej fabryka Wedla pracowała na potrzeby okupanta, co jednak pozwalało uchronić przed wywózką do Rzeszy wszystkich pracowników, a niekiedy też osoby zatrudnione na lewo. Wysyłano także liczne paczki do oflagów. Co ciekawe, marka E. Wedel była tak rozpoznawalna i tak cenna, że nawet po nacjonalizacji w 1948 r. komunistyczne władze zdecydowały się w dalszym ciągu z niej korzystać. Początkowo co prawda zmieniły ją na „22 lipca”, ale był to ruch marketingowo chybiony i już po kilku latach logo „E. Wedel” wróciło na tabliczki. Ze szkodą dla komunistów – Jan Wedel zaskarżył to do Trybunału Handlowego w Hadze, proces wygrał, a odszkodowanie pozwoliło mu żyć dostatnio i spokojnie. Zmarł w 1960 r.
Wacław Wolski
W czasach Ignacego Łukasiewicza Galicja stała się centrum wydobycia i obróbki ropy naftowej, przy czym było to wydobycie chaotyczne. Atmosfera miała coś z klimatu gorączki złota – odwierty robiono na niewielkich działkach, a komu udało się zarobić, skupował kolejne roponośne grunty. Wacław Wolski pochodził z tamtych terenów. Urodził się w Brzeżanach w dość zamożnej rodzinie prawniczej. Na tyle zamożnej, by wysłać syna na naukę do Wiednia, gdzie ostatecznie na wydziale budowy maszyn ukończył politechnikę. Po studiach zaczął pracować w przedsiębiorstwie naftowym w Schodnicy w obwodzie lwowskim, zdobywając tam praktykę od prostego robotnika do dyrektora zarządzającego.
Nie był jednak urodzonym menedżerem, nie wykazywał też przesadnej pazerności na pieniądze. Wolski był przede wszystkim inżynierem. W rafinerii bardziej niż cokolwiek innego zajmowało go wprowadzanie kolejnych ulepszeń technicznych – jego wynalazków w tym zakresie było co najmniej kilkanaście, w tym rewolucyjny wówczas tzw. taran wiertniczy. To dzięki temu urządzeniu zdołano przeprowadzić głębsze odwierty: do 1000 m (do tej pory ok. 400 m), co sprawiło, że na przestrzeni jednego roku całe wydobycie galicyjskiej ropy zwiększyło się dwukrotnie. Niezwykłość wynalazku była tak duża, że przedsiębiorcy naftowi wykupili wszystkie patenty i ukryli je w szafach pancernych. Podobną metodę przy odwiertach zaczęto stosować dopiero dwie dekady później.
Warto wspomnieć, że być może pierwszy na świecie rozpoczął Wacław Wolski eksperymenty ze skraplaniem gazu ziemnego – wydobywającego się i bezpowrotnie ulatniającego podczas odwiertów.
Wszystko to przynosiło mu dochody na tyle znaczne, że wkrótce założył własne przedsiębiorstwo naftowe, a w jego rękach znalazło się kilka kopalni naftowych w Rumunii oraz w Galicji. W pierwszych latach niepodległości Wolski był jednym z zamożniejszych ludzi w regionie, ale też niezwykle cenionym naukowcem i technikiem. Publikował w czasopiśmie „Nafta”, był wiceprezesem Krajowego Towarzystwa Naftowego we Lwowie, prezesem Krajowego Związku Producentów Ropy, a także prezesem Izby Handlowej we Lwowie. Nieustannie uczestniczył w międzynarodowych konferencjach nafciarzy – z wystąpieniami nie miał problemu; był przystojny, naturalnie charyzmatyczny i władał kilkoma językami.
Zmarł nagle w 1922 r. Dwa lata wcześniej jego syn Ludwik zginął podczas obrony Lwowa. W trakcie mszy poświęconej jego pamięci Wolski przeziębił się, pojawiły się komplikacje i 27 lipca nastąpił zgon. I choć przeżył zaledwie cztery lata w niepodległej Polsce, powszechnie klasyfikuje się go jako biznesmana dwudziestolecia – to, co stworzył, odcisnęło swoje piętno na tej właśnie epoce.
Marian Dąbrowski
Był człowiekiem, który wiedział, czego chce. Miał też dość energii, by to osiągnąć. A chciał mieć wpływ na politykę, choć jednocześnie ani myślał zostawać politykiem. Jak to zrobić? Odpowiedź była prosta – zostać dziennikarzem.
Marian Dąbrowski nie ukończył studiów, uznał bowiem, że w niczym mu nie pomogą. Za to zaczął współpracować z krakowskimi gazetami, „Przeglądem Gimnastycznym” i „Ilustracją Polską”. Zauważył jednak, że wpływ pojedynczego dziennikarza na bieg wydarzeń jest jednak zbyt mały – został więc wydawcą pisma „Głos Narodu”. W tym czuł się już bardziej zrealizowany, choć wciąż nie zaspokajało to wszystkich jego ambicji. Był bystrym obserwatorem. Miał świadomość, że lwia część społeczeństwa polskiego to analfabeci, a spory odsetek tych, którzy potrafili czytać, chciał czytać rzeczy lekkie, plotkarskie, niewymagające przesadnego zaangażowania. Dąbrowski wymyślił zatem tabloid.
W 1910 r. założył własny dziennik „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, powszechnie zwany Ikacem, który z drobnej krakowskiej gazety stał się wkrótce najpopularniejszym pismem międzywojennej Polski i pozostał nim do wybuchu II wojny światowej. Mówiąc o tabloidzie, trzeba brać poprawkę na standardy tamtych czasów – wówczas jednak informacje podawano sprawdzone i prawdziwe. „Tabloidowością” były wtedy po prostu lekki styl pisania i duży nacisk położony na ilustracje. Na ówczesnym rynku wydawniczym była to rewolucja.
Przekształcenie wydawnictwa w największy w Polsce koncern prasowy ruszyło po odzyskaniu niepodległości. Oprócz Ikaca – mającego wiele lokalnych mutacji, niekiedy znacznie różniących się od oryginału – z czasem rozpoczęto wydawanie magazynów „Światowid” i „Na Szerokim Świecie”, a także satyrycznych „Wróbli na Dachu” i „Expressu Humorystycznego”. Sportowcy i fani sportu mogli się zaś zaczytywać w „Raz, Dwa, Trzy”, a wyższe sfery – w „Asie”. Sporą popularnością cieszyły się kryminalny „Tajny Detektyw” oraz dziennik wieczorny „Tempo Dnia”.
Wszystko to sprawiło, że Marian Dąbrowski stał się człowiekiem bardzo zamożnym, przede wszystkim jednak wpływowym. Na tyle, że był w stanie realizować swoje ambicje, i robił to brutalnie. Kiedy starał się uzyskać mandat posła z listy Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast” i nie udało mu się to – był drugi na liście po Franciszku Bardlu – Ikac uruchomił serię publikacji mocno atakujących zarówno partię, jak i samego Bardla. Wygrał. Wincenty Witos zaoferował mu mandat z Krakowa, a nawet dorzucił bonus: zapowiedział zamknięcie konkurencyjnego tytułu – „Gońca Krakowskiego”. Tym sposobem Dąbrowski przez kolejne trzynaście lat, do 1935 r., był posłem na Sejm.
Nie był jednak lojalny. Po zamachu majowym wydawane przez niego pisma praktycznie stały się organami sanacji, co zagwarantowało im minimalną ingerencję cenzury i rynkową nietykalność. O tym, jak skuteczna była ta gra, sporo mówią liczby. W 1932 r. wartość koncernu szacowano na 1,5 mln dolarów, a liczba pracowników sięgała 1400.
Marian Dąbrowski był królem prasy i jedną z ważniejszych postaci w kraju do września 1939 r. Tuż przed wybuchem wojny zaplanował z żoną wycieczkę do Stanów Zjednoczonych na Wystawę Światową – wypłynęli więc w rejs „Batorym”, mając przy sobie jedynie podstawowe rzeczy i nie zostawiwszy żadnych wytycznych co do działalności koncernu. Dalsze losy dziennikarza znane są wybiórczo. Wiadomo, że do USA wtedy nie dopłynął. Być może na wieść o wojnie wysiadł w Kopenhadze, a następnie dotarł do swojej willi w Nicei. Tam spieniężył wszystkie nieruchomości, które posiadał za granicami Polski, i dopiero wówczas wypłynął do Stanów, gdzie później założył hodowlę rasowych kur, ale interes upadł. Do końca życia borykał się z biedą, korzystał z zasiłków i cierpiał na depresję. W takim właśnie położeniu zastała go śmierć – w 1958 r. na Florydzie.
Jan Albin Goetz-Okocimski
Browar w galicyjskim Okocimiu powstał w połowie XIX wieku. Był to niewielki zakład z napędem parowym, ale w ciągu zaledwie dwóch dekad zamienił się w olbrzymie przedsiębiorstwo, które jego właścicielowi, Janowi Ewangeliście Goetzowi, przyniosło majątek, wstęp w szeregi arystokracji i oficjalny szlachecki przydomek Okocimski. Jego syn, Jan Albin, poszedł za ciosem.
Był człowiekiem wykształconym i kulturalnym. Studiował w Wiedniu w Wyższej Szkole Rolniczej, poza tym uczył się muzyki i była ona pasją jego życia; wykazywał ponadto talent do języków obcych, których (oprócz polskiego i niemieckiego) znał kilka. W młodości nie interesował się firmą. Dopiero choroba ojca skłoniła go do powrotu do Okocimia i, po kilku latach praktyki, stopniowego przejmowania biznesu. Kiedy po śmierci ojca w 1893 r. stał się szefem zakładów, browar okocimski był już instytucją. Rodzina Goetzów posiadała nieruchomości w Krakowie, kopalnię węgla koło Lubiąża, ich też pieniądze pozwoliły wybudować w Okocimiu dwie szkoły, kościół i szpital. Za działalność charytatywną Goetzowie otrzymali od cesarza szlachectwo i mnóstwo orderów, z czym zresztą Jan Ewangelista miał zwyczaj się obnosić. Jan Albin nie miał podobnych słabości, a wyżej niż tytuły cenił sobie działalność menedżerską i spływające dzięki niej pieniądze.
A menedżerem był istotnie zdolnym i nowoczesnym. Jednym z pierwszych jego ruchów było zlikwidowanie konkurencji. W tym celu nabył browar w pobliskim Słotwinie, tylko po to, by natychmiast go zlikwidować. Dalsza działalność miała już jednak mniej destrukcyjny charakter. Jan Albin inwestował w kolejne zakłady. Kupił browary w Krakowie i Krasiczynie, które łącznie z okocimskim dawały ponad 350 tys. hektolitrów piwa rocznie; podjął się także budowy kolejnego browaru w Krakowie, ale ta inwestycja nie wypaliła. Jednak nawet bez niej fortuna Goetza zapewniała mu poważną pozycję w regionie, z czego zresztą korzystał, wykonując wiele funkcji politycznych. Z poglądów był galicyjskim konserwatystą, tzw. stańczykiem, i jako taki był przez wiele lat posłem do Rady Państwa, a także posłem na Sejm Galicyjski, po odzyskaniu zaś przez Polskę niepodległości – posłem na Sejm Ustawodawczy; następnie, w latach 1928–1930, zasiadał w Senacie z ramienia Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem.
Nie był jednak Jan Albin urodzonym politykiem i znacznie chętniej niż w skali ogólnopolskiej działał lokalnie. Dużo inwestował w ziemię, podobnie jak ojciec był też filantropem. I patriotą. Dość wspomnieć, że w 1918 r. przekazał na cele publiczne pół miliona koron, na własny koszt wyekwipował również oddział piechoty w Brzesku.
Przede wszystkim był jednak doskonałym przedsiębiorcą. Stopniowo rozszerzał działalność. Produkował wódki i drożdże spirytusowe, prowadził rafinerię spirytusu. Jeśli zaś chodzi o samo piwo, to przed 1918 r. browar okocimski był już piątym co do wielkości w całej monarchii habsburskiej. Zakład i jego właściciel mieli zawsze dobrą prasę, co dotyczyło nie tyle jakości produktu, ile warunków, jakie panowały w fabryce. Goetz nieustannie inwestował w najnowsze technologie browarnicze, stworzył także doskonałe warunki higieniczne dla pracowników.
Kiedy zmarł w 1931 r., była to autentyczna strata dla regionu. Dla smakoszy piwa również, ponieważ właśnie wtedy na fali wielkiego kryzysu gospodarczego sprzedaż i produkcja trunku drastycznie spadła, czemu starał się przeciwdziałać jego syn i następca, Antoni Jan.
Oskar Kon
Lata młodości Oskara Kona zostały mistrzowsko opisane przez Władysława Reymonta w „Ziemi obiecanej”, można więc z grubsza mieć pojęcie, w jakiej atmosferze wychowywał się późniejszy przemysłowiec. Choć w jego przypadku dochodziły bardzo religijne wychowanie – wywodził się z rodziny chasydów – i samotniczy tryb życia.
Jego pierwszy interes, niewielki warsztat tkacki, nie wypalił. Dopiero kilka lat później (w tym czasie pracował w Widzewskiej Manufakturze Heinzla i Kunitzera) wpadł na pomysł kolejnej inwestycji – tym razem w nieruchomości. Zaczął skromnie. Na parceli powstałej po domu ojca wystawił czynszówkę z mieszkaniami o średnim standardzie dla rosnącej grupy łódzkich urzędników, majstrów… rodzącej się klasy średniej. Wkrótce miał już kilkanaście podobnych domów i zapewniony stały, poważny dochód.
Nie wyczerpywało to jednak jego ambicji. Wciąż pracując w Widzewskiej Manufakturze, awansował, stając się jednym z dyrektorów, jednocześnie inwestując na boku i snując plany przejęcia firmy. Udało mu się tego dokonać w 1922 r. – w dość tajemniczych okolicznościach, wiążących się zapewne ze sporym przekrętem ubezpieczeniowym. Wkrótce dzięki umiejętnie branym kredytom powiększył Manufakturę ponaddwudziestokrotnie, czyniąc ją największą przędzalnią ówczesnej Europy. Jego majątek był szokujący. Jak wymieniała Maria Barbasiewicz:
„W 1930 r. z okazji ogłoszenia pożyczki obligacyjnej przez Widzewską Manufakturę, eksponowano majątek firmy: oprócz budowli fabrycznych, takich jak tkalnie i przędzalnie, wymieniano też własną fabrykę maszyn przędzalniczych, odlewnię żelaza, tartak z napędem elektrycznym, elektrownię, gazownię i bocznicę kolejową. Do tego dochodziły nieruchomości: 163 domy mieszkalne dla majstrów i robotników, szpital, dwie szkoły, pięć willi dla dyrektorów i pięć posesji w centrum miasta”.
Oskar Kon był człowiekiem brutalnym, bezkompromisowym, powszechnie nielubianym, ale z pewnością dalekowzrocznym. Wcześnie przeczuwając nadchodzącą wojnę, praktycznie sprzedał firmę – dostając pod jej zastaw monstrualny kredyt w jednym z banków szwajcarskich i tam też lokując wszystkie pieniądze. Miał więc bezpieczny majątek, a jednocześnie wciąż czerpał z manufaktury bieżące zyski. Był to ruch genialny nie tylko z powodów finansowych. Gdy w 1939 r. wkroczyli Niemcy, Kona jako Żyda zdegradowano co prawda do funkcji dozorcy, lecz na chwilę. Niezadługo w asyście oficerów niemieckich odjechał do Genewy. Okazało się, że oddał Manufakturę Hermannowi Goeringowi, stawiając jednak warunek, że swoje akcje przekaże dygnitarzowi III Rzeszy wyłącznie w Szwajcarii.
Mając potężne zabezpieczenie finansowe, wyemigrował do Meksyku, gdzie robił interes na bawełnie. Wojna w niczym mu nie przeszkadzała, przeciwnie – wykorzystywał ją, handlując z wojskiem. Miał dwa pałace – w Meksyku i Egipcie – w których dożył późnej starości.
Zmarł w 1961 r., mając 91 lat i będąc niewyobrażalnie zamożnym człowiekiem.
To tylko kilka nazwisk, z dość – choć nie przesadnie – długiej listy rekinów polskiego międzywojennego biznesu. W bankowości zbili fortuny m.in. Edward Natanson i Leopold Julian Kronenberg (on również na kolei); na wódce Adam i Stefan Baczewscy, a na maszynach rolniczych Stefan Cegielski – chociaż on akurat zdołał przeżyć w wolnej Polsce zaledwie dwa lata. W dziedzinie jedwabiu prawdziwej rewolucji dokonał Henryk Witaczek, zyskując na tym wielki kapitał. Kazimierz Ludwik Schiele – którego nie należy mylić ze słynnym międzywojennym taternikiem Kazimierzem Schielem – był niezwykle skuteczny w dziedzinie browarnictwa, a pod jego zarządem marka „Haberbusch i Schiele” cieszyła się uznaniem międzynarodowym. W kategorii cukierniczej z kolei niewiele mniej niż Jan Wedel w Warszawie zdziałał w Krakowie Adam Piasecki.
Na podstawie:
Maria Barbasiewicz, „Ludzie interesu w przedwojennej Polsce”, Warszawa 2013
Olgierd Budrewicz, „Opowieść pachnąca czekoladą”, Kraków 2004
Wojciech Herbaczyński, „W dawnych cukierniach i kawiarniach warszawskich”, Warszawa 2005
Andrzej Izerski, „Widzewski królik”, Łódź 1964
Antoni Jaroszewicz, „Libretto finansisty. Wspomnienia 1881–1947”, Warszawa 1968
Zbigniew Landau, Wojciech Roszkowski, „Polityka gospodarcza II RP”, Warszawa 1995
Melchior Wańkowicz, „Sztafeta. Książka o polskim pochodzie gospodarczym”, Warszawa 1939
Jan M. Włodek, „Goetz-Okocimscy. Kronika rodzinna 1590–2000”, Kraków 2001
jiw / skp /