Korespondentka niemieckiej agencji dpa Renate Marsch przyjechała do Polski w 1965 r. zaciekawiona filmami Wajdy i publicystyką Kisielewskiego. Przez 30 lat pisała o wydarzeniach kraju, który stał się jej drugą ojczyzną. Po zakończeniu kariery osiadła na Mazurach.
Absolwentka prawa na "buntowniczym" Wolnym Uniwersytecie FU w Berlinie Zachodnim została dziennikarką bardziej przez przypadek niż z powołania. Z dyplomem w kieszeni postanowiła w 1958 roku wyjechać z RFN, gdzie - jak wspomina - roiło się od byłych nazistów i nikt nie miał ochoty na rozliczenia z brunatną przeszłością.
Mekką dla postępowej zachodnioniemieckiej młodzieży był wtedy Paryż - miasto Jeana Paula Sartre'a i Simone de Beauvoir. "Pojechałam autostopem bez grosza przy duszy szukając wielkiej przygody" - mówi Marsch w rozmowie z PAP. Zgodnie z wyznawaną wtedy przez nią filozofią życiową - "pracować tylko tyle, ile trzeba, by przeżyć" spędzała większość czasu na zgłębianiu tajników egzystencjalizmu podczas nocnych dyskusji w paryskich kawiarniach.
Gdy okazało się, że nie ma pieniędzy nawet na dentystę, prekursorka hipisów z Zachodniego Berlina postanowiła poszukać pracy. Przypadek sprawił, że trafiła do biura dpa w Paryżu. Początkowo zastępowała redakcyjną sekretarkę, jednak szybko okazało się, że potrafi szybko i dobrze pisać. W 1962 roku zaczęła pracę w centrali dpa w Hamburgu, a trzy lata później została korespondentką agencji w Warszawie.
"Znałam filmy Andrzeja Wajdy i publikacje Stefana Kisielewskiego, byłam ciekawa, jak wygląda socjalizm, w którym mogą działać tak nieprzeciętni twórcy" - tłumaczy dziennikarka.
Jak mówi, Polska "jest krajem, w którym nie można się nudzić". Zaraz po przyjeździe nad Wisłę relacjonowała uroczystości milenijne, obchodzone w sytuacji ostrego konfliktu między Kościołem a władzami komunistycznymi; a następnie politykę odprężenia rządu kanclerza Willy'ego Brandta, która zaowocowała podpisaniem w grudniu 1970 roku układu między Polską a RFN.
W 1973 roku, po krótkim pobycie w hamburskiej centrali, Marsch wróciła do Polski, stając się z czasem prawdziwą instytucją w dziennikarskim światku Polski. Zarówno w czasie strajków w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku, jak i podczas stanu wojennego a potem stopniowego przechodzenia w latach 80. od konfrontacji do porozumienia, jej relacje dominowały w zachodnioniemieckiej prasie, tworząc pozytywny, choć nie pozbawiony akcentów krytycznych obraz polskiej Solidarności.
Biuro dpa na Saskiej Kępie w Warszawie pełniło funkcję salonu, gdzie spotykali się zagraniczni dziennikarze, opozycjoniści i przedstawiciele władz. Byłam zaprzyjaźniona zarówno z partyjnym publicystą Ryszardem Wojną, jak i ze Stanisławem Stommą, Jerzym Turowiczem, Tadeuszem Mazowieckim i Władysławem Bartoszewskim - mówi była korespondentka dpa.
Marsch podkreśla, że nawet w latach 60. mogła swobodnie podróżować po Polsce, co było nie do pomyślenia w NRD czy innych "demoludach". SB inwigilowała dziennikarkę, a nawet próbowała ją szantażować, ale Marsch nie dramatyzuje tych incydentów. W najgorszym razie groziło mi wydalenie z Polski - mówi. Za prawdziwych bohaterów uważa polskich współpracowników, w tym Piotra Wilczyńskiego - jej "prawą rękę" w latach 80. "Oni naprawdę ryzykowali" - podkreśla.
Okrągły Stół, powstanie rządu Mazowieckiego, zbliżenie polsko-niemieckie i wybór Lecha Wałęsy na prezydenta RP pozwoliły Marsch jeszcze raz błysnąć dziennikarskim kunsztem. Za jedną z analiz z sierpnia 1989 roku otrzymała prestiżową niemiecką nagrodę im. Theodora Wolffa. "Potem zaczęłam się nudzić, walkę o wolność zastąpiła proza życia" - tłumaczy decyzję o odejściu z agencji w 1995 roku. Zamieszkała na Mazurach, pisząc jeszcze przez pewien czas o pobliskim Królewcu.
Znajomi Marsch twierdzą, że spolonizowała się w stopniu uniemożliwiającym powrót do Niemiec. Sama dziennikarka tłumaczy, że mazurskie lasy są ładniejsze niż te w Kummersdorf pod Berlinem, gdzie się wychowywała i gdzie zginął w 1945 roku jej ojciec, miejscowy leśniczy, zastrzelony przez wkraczających Rosjan. Decyzja o pozostaniu na Mazurach to specyficzny rodzaj podroży "back to the roots" - mówi Marsch.
Warszawskie biuro dpa zawsze pełne było psów przygarniętych z ulicy. Tę tradycję dziennikarka kontynuuje w swoim domu w Kosewie na Mazurach. W pobliskim Gałkowie opiekuje się izbą pamięci poświęconej hrabiance Marion Doenhoff - zmarłej w 2002 roku byłej redaktor naczelnej tygodnika "Die Zeit", wielkiej przyjaciółce Polski pochodzącej z rosyjskiej obecnie części Prus Wschodnich.
Z Berlina Jacek Lepiarz (PAP)
lep/ kot/