05.04.2010. Kielce (PAP) - Jeśli ktoś wspominał czasem, że kiedyś musi być jakaś sprawiedliwość za zbrodnię katyńską, odszkodowania, to mąż mówił, że za krew nie ma ceny. Nigdy nie zgodziłby się na odszkodowanie za śmierć swojego ojca - powiedziała w rozmowie z PAP Lidia Leydo z Kielc, której teść Władysław Leydo zginał w Katyniu wiosną 1940 r.
Władysław Leydo (ur. w 1899 r.) pochodził z Zawady w łomżyńskiem. W Łomży skończył polskie gimnazjum i po maturze w 1918 r. rozpoczął studia medyczne na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego. W 1920 r., po wybuchu wojny polsko-bolszewickiej wstąpił do 36 Warszawskiego Pułku Akademickiego. Ciężko ranny w walkach pod Małkinią, przez pół roku leżał w szpitalu, w śpiączce, rodzina nie wiedziała co się z nim dzieje. Wrócił do domu dopiero na święta Bożego Narodzenia.
Na początku następnego roku akademickiego Leydo wznowił studia. Otrzymał dyplom w 1924 r., a swoją pierwszą pracę rozpoczął w Kielcach, w Szpitalu Miejskim św. Aleksandra.
W 1928 r. ożenił się z kielczanką, Janiną Rudnicką. Od swojego teścia kupił działkę w centrum miasta i zbudował dom. Wkrótce na świat przyszły dzieci: Ryszard (ur. w 1930 r.), Władysław (ur. w 1932 r.) i Zofia (ur. w 1938 r.)
W nowym domu Leydo urządził prywatną praktykę. Był lekarzem chorób wewnętrznych, specjalizował się w leczeniu chorób płuc - głównie gruźlicy.
"Teść bardzo dużo pracował, był też czynnym społecznikiem. Z jego inicjatywy powstał budynek oddziału zakaźnego szpitala. Był przewodniczącym Związku Inwalidów Wojennych, który skupiał kombatantów wojny 1920 roku. Prowadził także kursy PCK dla kobiet" - wspominała pani Lidia.
Teściowie pani Lidii byli bardzo dobrym małżeństwem. "Mój mąż zawsze wspominał ten okres jako czas bardzo szczęśliwy, pogodny. Ojciec szalenie kochał swoje dzieci, był opiekuńczy. Potrafił zajmować się dziećmi, zabierał je ze sobą do sanatorium do Krynicy - przynajmniej raz w roku tam jeździł dla podratowanie zdrowia, bo rana wojenna dawała co jakiś czas znać o sobie. Tego ostatniego lata w 1939 roku teść był ze swoim synem, a moim mężem w Rabce" - mówiła synowa Władysława.
W sierpniu 1939 r. Władysław Leydo, podporucznik rezerwy, został zmobilizowany jako komendant szpitala polowego, do organizacji szpitala w okolicach Lwowa. Gdy wyjeżdżał jego córeczka miała zaledwie 16 miesięcy.
Jeszcze we Lwowie Leydo spotkał się ze swoim bratem Kazimierzem, który został zmobilizowany także w pobliżu Lwowa. "Rozmawiali o sytuacji politycznej. Wujek Kazik skłaniał się bardziej ku temu, aby uciekać na Zachód, a Władysław uważał, że na Wschód - bo Rosjanie, to jednak Słowianie, taki +bratni naród+. Wtedy jeszcze nikt przecież nie wiedział, że wkroczą do Polski" - wspominała pani Lidia.
Brat był ostatnią osobą z rodziny, która miała kontakt z Władysławem. Po 17 września i internowaniu przez Rosjan, Leydo został wysłany do obozu w Kozielsku.
Z Kozielska Janinia Leydo otrzymała dwie kartki. "Jej mąż pisał, że żyje, że jest w obozie w Kozielskiu, zdawkowe krótkie zdania. Ale to było wielkie szczęście, była jakaś wiadomość" - mówiła Lidia Leydo.
W Kielcach znajome Janiny, których mężowie także zostali internowani prze Rosjan, kontaktowały się ze sobą, rozmawiały o tym, co wiedzą o bliskich. Potem okazało się, że troje bliskich osób z tego grona także były w Kozielsku.
W kwietniu 1940 r. przestały przychodzić wiadomości od internowanych. O zamordowaniu męża Janina dowiedziała się z list zidentyfikowanych ofiar, jakie Niemcy opublikowali w prasie po odkryciu grobów w 1943 r. Władysław został zidentyfikowany dzięki wizytówkom i legitymacji oficerskiej.
"Wtedy jeszcze wszyscy próbowali wątpić w to co się wydarzyło. Mówiono, że to może nieprawda. Nie wiadomo było kto to zrobił, bo Niemcom było na rękę, aby tą sprawę ujawnić jako mord Stalina" - podkreślała pani Lidia. Dla rodzin wszystko stało się jasne gdy w komisji badającej groby znaleźli się przedstawiciele Polskiego Czerwonego Krzyża - nie było wątpliwości, że mordu na polskich oficerach dokonali Rosjanie.
"Jeszcze jak poznałam swojego męża, w latach 50. to trafiali się ludzie, którzy - nie wiem czy w dobrych intencjach - mówili, że gdzieś kogoś z listy katyńskiej spotkali. Mimo konkretnych wiadomości rodzina cały czas się łudziła, że może Władysław jeszcze gdzieś żyje, może jest na Syberii, przy wyrębie lasu, że może jeszcze wróci" - wspominała pani Lidia.
Janina Leydo została wdową, dzieci - półsierotami. "Teściowa była bardzo dzielną osobą, całą trójkę dzieci wychowała sama. To wcale nie było łatwe, bo rodziny, których bliscy zginęli w Katyniu, były szykanowane" - podkreśliła rozmówczyni.
Pierwszym wyzwaniem dla wdowy było odzyskanie domu, z którego w 1940 r. rodzinę wysiedlili Niemcy. "Zachowało się jeszcze pismo wydane przez urząd meldunkowy po 1945 roku, w którym zezwala się na zameldowanie Janiny Leydo, we własnym przecież domu. Dostała przydział na pokój z kuchnią" - mówiła pani Lidia.
Z czasem jej teściowa odzyskiwała cały parter budynku. Kierowano do niego ludzi z kwaterunku. Janina Leydo zabiegała, aby lokowano tu znajome osoby.
Problemy z dostaniem się na studia mieli obaj jej synowie. Starszy, Ryszard po maturze postanowił zdawać na medycynę. Pomimo tego, iż bardzo dobrze się uczył nie dostał się - ze względu na opinię którą wydawał o nim Związek Młodzieży Polskiej. "To była wielka rozpacz, teściowa i wujek Kazik, który czuł się w obowiązku ojcować bratankom zabiegali o to, by brat męża mógł studiować. W końcu udało im się załatwić, że od grudnia przyjęto go na Akademię Medyczną w Łodzi" - opowiada pani Janina.
Po studiach Ryszard rozpoczął pracę w tym samym kieleckim szpitalu, co ojciec. Chciał specjalizować się w chirurgii. Wkrótce jednak dostał powołanie na roczne przeszkolenie wojskowe w Łodzi. Po zakończeniu szkolenia nie pozwolono mu wrócić do Kielc, tylko wysłano go do pracy w Osowcu k. Białegostoku, do jednostki wojskowej. Przez rok był lekarzem pułkowym, nie miał możliwości robienia specjalizacji. Udało mu się potem przenieść do Ząbkowic Śląskich, wtedy mógł już jeździć do Wrocławia na Akademię Medyczną i robić specjalizację w chirurgii.
Pani Janina podkreślała, że bratu męża udało się zrobić specjalizację wielkim wysiłkiem. Praca w Osowcu utrudniła mu dalszą karierę zawodową. Stracił dużo więcej czasu, niż jego koledzy.
Podobne problemy z dostaniem się na studia miał mąż pani Janiny. Po maturze Władysław chciał studiować na Politechnice Łódzkiej. Zdał egzamin, ale uczelnia poinformowała go, że nie został przyjęty z powodu braku miejsc. "Znowu ciągnęła się za nim negatywna opinia zmp-owska. A na chłopaka który w tamtych czasach nie dostał się na studia, czekała trzyletnia służba wojskowa. Po trzech latach braku kontaktu z nauką ciężko znowu rozpocząć szkołę. To groziło złamaniem całej kariery" - podkreślała Leydo.
Władysław bez powodzenia starał się jeszcze o studia na innych uczelniach. Ominął go pobór jesienny, poszedł do pracy - pracował jako mechanik. Już wówczas znał swoją przyszłą żonę. Pani Lidia zdała maturę rok po Władysławie, w 1952 r.
Oboje postanowili razem dostać się na leśnictwo na warszawską SGGW. "Zdaliśmy, ale nie dostaliśmy się. Ja dlatego, że mam rodowód AK-owski, mój ojciec był w Armii Krajowej" - wspominała Leydo.
Uczelnia przysłała zawiadomienie, że powstaje nowy wydział - technologii drewna - i robią na niego nabór. "Pojechaliśmy na rozmowę i nas przyjęli. Nie patrzyliśmy już, co to za kierunek, byle tylko zacząć studiować. Po studiach pobraliśmy się" - mówiła Leydo.
Pani Lidia podkreślała niezłomną postawę męża, który nigdy nie zapisał się do PZPR. Gdy miał 16-17 lat pasjonował się lotnictwem i szybownictwem. Działał w aeroklubie przy lotnisku w podkieleckim Masłowie. Na jednym z klubowych zebrań wręczono mu deklarację członkowską ZMP. Zapisanie się do organizacji stało się warunkiem pozostania w klubie.
"Władysław wyszedł z zebrania, podarł deklarację i powiedział mamie, że nie będzie już latał i należał do aeroklubu. Teściowa wtedy miała wątpliwości. Mówiła mu: +Ojca już nie wskrzesisz, a życie toczy się dalej. To jest twoją pasją. Nie wiem czy dobrze zrobiłeś, ale to jest twoja decyzja, jesteś już odpowiedzialnym człowiekiem+" - opowiadała pani Lidia. Jej późniejszy mąż ze względu na pamięć ojca nie zapisał się do stalinowskiej organizacji, zerwał z lotnictwem.
Władysław i Lidia na studiach nie zapisali się ani do PZPR, ani ZMP. Także w pracy zawodowej, w różnych kieleckich instytucjach mąż pani Lidii nie uległ namowom kolegów, którzy mówili, że bez partyjnej legitymacji nie awansuje.
"Mówił: +Mnie ojca zamordowali i ja do tej bandy należał nie będę. Trudno, będę żył tak jak żyję, nie będę awansował, to trudno+" - wspominała rozmówczyni.
Pani Lidia mówiąc o problemach męża i szwagra z dostaniem się na studia, o kłopotach z odzyskaniem majątku przez rodzinę podkreślała, że wszyscy odbierali to jako represje w stosunku do rodzin katyńskich, podobnie jak AK-owskich. Jej zdaniem te działania były chęcią wyniszczenia pokolenia, które walczyło, i budowało niepodległą Polskę, "żeby nie został z niego żaden ślad". "Te rodziny przeżywały bardzo ciężkie chwile. Za próby mówienia o tym co nas spotyka, płaciło się nieraz bardzo dużą cenę więc się o tym nie mówiło, ale uporem człowiek przeżył" - mówiła pani Lidia.
W PRL-u bliskie znajome teściowej, których mężowie również zginęli, spotykały się towarzysko i do końca życia przyjaźniły się. "Oficjalnych rozmów nie było, bano się osób wkoło, które mogłyby coś donieść do władz i byłyby szykany. Wszyscy potem wiedzieli, że mord w Katyniu popełnili Rosjanie, tylko ani nie wolno było o tym mówić, ani wyrażać swoich opinii, bo to się mogło źle skończyć" - dodała.
Pani Lidia przypomniała też postawę swojej teściowej - Janina Leydo zmarła w 1970 r. "Po tym, co przeszła, przeżyła, powinna odwrócić się od świata, ale nie odwróciła się i nie miała pretensji" - podkreślała rozmówczyni. Zapamiętała teściową jako energiczną, pozytywnie nastawioną do świata osobę.
Wśród rodzinnych pamiątek po zamordowanym w Katyniu Władysławie Leydo są ostatnie zdjęcia zrobione tuż przed jego wyjazdem do Lwowa, po mobilizacji, latem 1939 r. Widać na nich szczęśliwą rodzinę - przystojnego mężczyznę w mundurze, jego dwóch synów i uśmiechniętą żonę trzymającą na ręku malutką córkę. Jest słoneczny dzień, wszyscy stoją w ogródku, z tyłu wybudowanego kilka lat wcześniej domu.
Pocztówki, które Władysław wysłał z Kozielska zostały zabrane rodzinie po wojnie przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.
Pani Lidia odwiedziła Katyń w 2001 r., bardzo spodobała się jej koncepcja architektoniczna polskiego cmentarza wojennego, szczególnie ściana kurhanu z imiennymi tabliczkami wszystkich ofiar. "Tabliczki są odlane w żeliwie, które rdzewieje, czerwienieje. To staje się symboliczne" - zauważyła Leydo.
Lidia Leydo jedzie do Katynia także w tym roku. Ma zamiar zostawić na cmentarzu zdjęcie swojego teścia. (PAP)
ban/ ls/