Wojciech Zabłocki w rozmowie z PAP wspomina igrzyska z Tokio, porównuje współczesną szermierkę z tą sprzed pół wieku i opowiada o znaczeniu edukacji. "Z kolegami rywalizowaliśmy też na wykształcenie” - zaznaczył trzykrotny medalista olimpijski w drużynie.
Polska Agencja Prasowa: Brał pan udział w uroczystych obchodach 50. rocznicy igrzysk w Tokio. Większość obecnych na nich medalistów olimpijskich z 1964 roku z wyraźnym rozrzewnieniem wspominała tamte czasy. Czy według pana zarówno w sporcie, jak i pod względem stylu życia było wówczas lepiej?
Wojciech Zabłocki: Zawsze wracając do czasów młodości i sukcesów myśli się, że tak było. Ale ja i tak jestem zadowolony z tego, co obecnie się dzieje, czy to w sporcie czy w innych sferach życia.
PAP: A zazdrości pan czasem współczesnym sportowcom, że mogą korzystać chociażby ze zdobyczy postępu technologicznego? Nie wolałby pan obecnie startować?
Wojciech Zabłocki: My trenowaliśmy w bardzo kiepskich warunkach i co z tego, skoro wygrywaliśmy. Teraz zawodnicy ćwiczą w lepszych i co z tego, skoro przegrywają? Nie ma tu reguły. Zawsze komuś wydaje się, że wszyscy naokoło mają lepiej i że gdyby on miał tak samo, to i wyniki byłyby lepsze. Wcale nie musi tak być.
Wojciech Zabłocki: U nas w drużynie panowała rywalizacja nie tylko szermiercza, ale też na to, co kto robi poza planszą. Jurek Pawłowski początkowo rzucił szkołę za namową trenera i nie zrobił matury. Jak się jednak dowiedział, że ja studiuję, to był zazdrosny. Zapisał się na kursy, zdał maturę zaocznie i dostał się na prawo. Wiele osób miało ambicję, by nie tylko trenować. Trzeba też pamiętać, że wówczas za sukcesy sportowe nie było dużych pieniędzy.
PAP: Siatkarki, które w Tokio wywalczyły brąz, podkreślały, że ich dyscyplina bardzo się zmieniła przez pół wieku. Z szermierką jest podobnie?
Wojciech Zabłocki: Tak i to z dwóch powodów. Po pierwsze, zabroniony został tzw. rzut fleszem, któremu ja zawdzięczam największe sukcesy. Poza tym wprowadzono aparat elektryczny. Wcześniej funkcjonował on już we florecie, ale w szabli jest stosunkowo od niedawna. W związku z tym zmieniła się technika i sposób rozgrywania pojedynków. Jakieś sześć lat temu Włosi zorganizowali turniej weteranów i walczyliśmy z tymi samymi zawodnikami metodą tradycyjną oraz nowoczesną. Sami sportowcy uznali, że dużo ciekawsze walki były w pierwszym przypadku, ale nikt nie wróci już do tradycyjnego sposobu rywalizacji…
PAP: Jakie wspomnienie związane z igrzyskami z 1964 roku utkwiło panu najbardziej w pamięci?
Wojciech Zabłocki: Ma ono związek z moim filmem, który wyświetlono podczas środowej uroczystości rocznicowej. Nagrałem kupioną na miejscu kamerą tradycyjny taniec w lokalu w Kioto, szkole gejsz Maiko, do której nie ma wstępu także wielu Japończyków. To bardzo elitarne miejsce. Szedłem ulicą tego miasta, z jednego zabytku do drugiego, w reprezentacyjnej marynarce z orzełkiem i zaczepił mnie Japończyk. Był nauczycielem języka angielskiego, ale miał też sklepik z akcesoriami dla gejsz. Był wielbicielem Chopina i gdy dowiedział się, że jestem Polakiem, to chciał mi okazać szacunek, więc zaprosił mnie wieczorem do tego lokalu. Byłem honorowy gościem. Nagrałem odbywające się tam występy. Dźwięk nie został zarejestrowany, ale dowiedziałem się, jaki grano wówczas utwór i kupiłem płytę z nim. Rozmowę prowadzoną przez gejsze, której dowodem jest ich ruch warg, pomogła mi odtworzyć przyjaciółka specjalizująca się w języku japońskim. Głos i muzykę do filmu podłożyłem już po powrocie do kraju.
PAP: Obecnie wielu polskich sportowców przyznaje, że podczas igrzysk bardzo ich cieszy możliwość osobistego spotykania wielkich gwiazd światowego sportu. W Tokio też tak było?
Wojciech Zabłocki: Jeśli chodzi o naszą dyscyplinę, to nie mieliśmy takiego poczucia, bo sami byliśmy wśród faworytów. Często spotykaliśmy się z innymi czołowymi nacjami m.in. na mistrzostwach świata i nie mieliśmy żadnych kompleksów. Na olimpiadzie "polowaliśmy" raczej na bardziej egzotycznych dla nas zawodników. W wiosce olimpijskiej była świetlica, gdzie spotykali się wszyscy, którzy mieli ochotę się trochę zrelaksować i pobawić. Ja raz tańczyłem m.in. z ciemnoskórą kulomiotką z USA. Nie pamiętam jej nazwiska, ale była naprawdę ogromna i wydawała się być zachwycona.
PAP: W latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych Polacy stanowili w szermierce ścisłą światową czołówkę. Pan może pochwalić się trzema medalami igrzysk zdobytymi w drużynie oraz dziewięcioma krążkami MŚ (w tym jeden wywalczony indywidualnie). W ostatnich latach jednak na próżno doszukiwać się znaczących sukcesów biało-czerwonych na najważniejszych imprezach, a już zwłaszcza ich powtarzalności…
Wojciech Zabłocki: Niestety, tak to wygląda. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Jest we mnie tęsknota, by zobaczyć rodaków na podium.
PAP: Wydaje się, że ta dyscyplina sportu nie budzi obecnie w kraju zbyt wielkiej ciekawości wśród młodych ludzi. Jak pana zdaniem można przyciągnąć ich do niej?
Wojciech Zabłocki: Trzeba dotrzeć drogą, która ich zainteresuje, czyli przez internet i gry. Trzeba też pamiętać o rodzicach, którzy przeważnie zachęcają dzieci, a nieraz wręcz decydują o tym, jaki sport ich pociecha będzie uprawiać. Warto zwrócić uwagę, że szermierkę często można pogodzić ze studiami, zawodem. Trzeba pokazać walory tej dyscypliny.
- Syn przyjaciółki jednej z moich córek, która mieszka w Stanach Zjednoczonych, jest dobry w tym sporcie. Ta kobieta tłumaczyła córce, że wydaje całkiem spore pieniądze na obozy dla niego, bo dzięki temu może się on dostać na prestiżową uczelnię i jeszcze mieć na niej stypendium. Obliczyła, że to kosztowałoby ją znacznie mniej niż gdyby miała opłacać mu edukację bez wydatków na sport. W USA kładzie się duży nacisk na wykształcenie u sportowców. Kluby często chwalą się, że wychowankowie mają sukcesy, ale też, że są studentami słynnych uniwersytetów. Nie chodzi tylko o zapewnienie sobie sportowej emerytury, jak u nas…
PAP: W wielu przypadkach słyszy się, że młodym zawodnikom zaleca się, by skoncentrowali się wyłącznie na treningach, a edukacja schodzi na dalszy plan. Pan – jako nie tylko szablista, ale i architekt, wykładowca oraz autor książek i obrazów - odszedł od tego modelu. Był pan pod tym względem wyjątkiem, czy też 50 lat temu inaczej podchodzono do tego tematu?
Wojciech Zabłocki: U nas w drużynie panowała rywalizacja nie tylko szermiercza, ale też na to, co kto robi poza planszą. Jurek Pawłowski początkowo rzucił szkołę za namową trenera i nie zrobił matury. Jak się jednak dowiedział, że ja studiuję, to był zazdrosny. Zapisał się na kursy, zdał maturę zaocznie i dostał się na prawo. Wiele osób miało ambicję, by nie tylko trenować. Trzeba też pamiętać, że wówczas za sukcesy sportowe nie było dużych pieniędzy. Za medale olimpijskie dostawało się kilkadziesiąt dolarów, a po przyjeździe aparat lub talon na samochód.
Rozmawiała: Agnieszka Niedziałek (PAP)
an/ krys/