Nie było „Teleranka”, nie było Kongresu Kultury, nie było telefonów, programów radiowych, koncertów – stan wojenny przeciął codzienność mieszkańców Polski; przecinał ją w różnych miejscach i sferach, zależnie od miejsca osoby i grupy. Jawił się inaczej przeciętnym obywatelom PRL, którzy zbudzili się 13 grudnia w nieświadomości sytuacji, niż pięciu tysiącom internowanych, których nocą zabrano z domów, inaczej jeszcze pięćdziesięciu tysiącom żołnierzy, uczestniczących aktywnie we wprowadzaniu stanu wojennego. Inaczej zwolennikom „Solidarności”, inaczej stronnikom władzy.
Inaczej dzieciom, inaczej dorosłym; inaczej starszym osobom samotnym lub chorym oczekującym na domową wizytę w poniedziałek, na zabieg czy iniekcję. Inaczej mieszkańcom wsi, inaczej miast: przywoływane dziś obrazy 13 grudnia są obrazami miejskimi. Na skrzyżowaniach stoją transportery, żołnierze grzeją się przy koksownikach.
Nie było „Teleranka”, nie było Kongresu Kultury, nie było telefonów, programów radiowych, koncertów – stan wojenny przeciął codzienność mieszkańców Polski; przecinał ją w różnych miejscach i sferach, zależnie od miejsca osoby i grupy.
Pierwsze tygodnie stanu wojennego – zima, śnieg, brak większości gazet, brak telefonów, zamknięte kina, teatry, biblioteki i muzea, brak benzyny, ferie w szkołach i na uczelniach, ograniczenia w poruszaniu się po kraju – te pierwsze tygodnie uformowały sugestywny obraz przywoływany do dziś we wspomnieniach, na fotografiach, w filmach dokumentalnych. Obraz ten naznaczony jest doświadczeniem traumy, wytworzonej przez nagłość sytuacji, wojsko na ulicach, brak wiarygodnych wiadomości, zniknięcie tysięcy osób, wywiezionych w nieznane – osób znaczących, publicznych, do niedawna pokazywanych w telewizji. „Straszne wieści. Ta potworna Ch. mówi, że Mazowiecki nie żyje. Umarł z wycieńczenia lub z innego powodu. Zasnąć, zasnąć” - notował 23 grudnia 1981 r. poeta Grzegorz Musiał. Tego rodzaju pogłoski krążyły po kraju. Po miesiącu najostrzejsze rygory zaczynano znosić, wkrótce wypuszczono część internowanych; nadchodziła wiosna, zniknął śnieg, nie było już transporterów, intensywne przeżycie zmieniało się w oswajaną stopniowo codzienność.
Ocet na półkach – tak zapisał się stan wojenny w powszechnym wspomnieniu. Rzeczywiście, zwłaszcza rok 1982 był bardzo zły jeśli chodzi o zaopatrzenie sklepów. Nie było to doświadczeniem nowym. Stan wojenny spadł na kraj wymizerowany, o rozstrojonej codzienności, kraj, w którym zdarzały się marsze głodowe, a propaganda rządowa straszyła tragiczną konfrontacją. Od pięciu lat mieszkańcy Polski żyli w pogłębiającym się kryzysie, od dwóch – brakowało na co dzień podstawowych towarów. W ciągu kilkunastu miesięcy istnienia legalnej „Solidarności” winą za załamanie gospodarki władze obciążały upadłą ekipę Gierka oraz „anarchiczne” siły w NSZZ, paraliżujące kraj strajkami i protestami. Po 13 grudnia zadanie propagandowe było utrudnione: władze wziąć musiały na siebie odpowiedzialność za codzienność obywateli. Skrępowano ją rygorami stanu wojennego, ale i obiecywano odrodzenie gospodarcze oraz zapanowanie dyscypliny, której symbolem były akcje porządkowe organizowane przez wojsko oraz kontrole społeczne w sklepach. Jednocześnie internowano Edwarda Gierka i kilku innych znaczących polityków lat siedemdziesiątych, przypominając o ich winie za sytuację w kraju, a wkrótce znaleziono mocne propagandowe wyjaśnienie ciągłych trudności: nałożone przez USA sankcje gospodarcze. Jak się zdaje, reżim Jaruzelskiego pokładał autentyczne nadzieje w akcjach porządkowych i ustanowieniu militarnej dyscypliny, skłonny jednocześnie do umiarkowanych reform, mających ożywić gospodarkę (Sejm przyjął w 1982 r. ustawy nieco ją liberalizujące). Skłonność do kontroli wygrywała jednak na ogół z dążeniami reformatorskimi, co nie było niczym nowym w scentralizowanym systemie władzy i zarządzania PRL.
Niski poziom usług, zaopatrzenia, infrastruktury miast, pustynie nowych osiedli mieszkaniowych, degradacja „niczyjej” przestrzeni publicznej – wszystko to skłaniało do spędzania czasu w domu, skupiania się na jego urządzaniu, na telewizji. Zjawisko nazywano domatorstwem. Lata stanu wojennego mogły mu tylko sprzyjać. „Udomowienie” codzienności wiązało się z odstręczającym charakterem przestrzeni publicznej, zarówno w sensie politycznym, jak materialnym.
Dystrybucja i kontrola wydawała się zresztą główną metodą zapanowania nad chaosem. Brakowało bowiem niemal wszystkiego. Tłumy gromadziły się przed sklepami, gdy „rzucano” herbatę i kawę, masło i wędliny, cukier i czekoladę, proszek do prania i pastę do zębów. System kartkowy nie wystarczał, by uregulować popyt i podaż, wprowadzono więc zasadę rejestrowania kartek tylko w jednym sklepie. Nie dość wprawni w „robieniu łokciami”, nie korzystający z „dojść” i znajomości, nie posiadający walut obcych – zadowalać się musieli w najtrudniejszych miesiącach stanu wojennego masłem roślinnym, proszkiem do zębów, kawą zbożową, szarym mydłem. Wszystko to zresztą „wystane”. Były to realia przypominające wojenną i tużpowojenną mizerię utrwaloną we wspomnieniach z dzieciństwa średniego pokolenia Zachodu. Nieliczni przyjezdni z Francji czy Niemiec, pojawiający się w PRL stanu wojennego, z tym właśnie mogli porównać zgrzebną rzeczywistość, jaką zastawali. Było to zjawisko szokujące w środku Europy, żyjącej pokojowo od trzydziestu kilku lat. Wyjaśnienie rozmiarów katastrofy było trudne zarówno dla zachodnich dziennikarzy, jak szarych obywateli PRL. Co się dzieje z towarem? Czy jest rzeczywiście, jak głosiła propaganda, rozkupywany przez spekulantów? Czy, jak skłonna była wierzyć ulica, magazynowany na wypadek prawdziwej wojny, czy może wywożony za granicę? Tak czy owak, w zagranicy – w Zachodzie – pokładała nadzieje znaczna część obywateli, oczekując na żywność i odzież. Szczególnego znaczenia nabrały paczki: te przysyłane z Niemiec, rodzielane przez Kościół, te od rodzin z lepiej zaopatrzonych miast i regionów Polski, te przygotowywane w zakładach pracy na święta, te rozdawane przedszkolakom jako prezenty od dzieci z ZSRR. Tę ostatnią akcję zorganizowano w 1983 r. Dzieci dostały plastikowe zegary i matrioszki, wewnątrz których kryły się pięknie opakowane czekoladki.
Pustki na półkach sklepowych, kartki, przaśne towary, wśród których „rzucone” niskiej jakości wędliny czy nadpsute pomarańcze były rarytasami, kontrastowały z rozszerzającym się, bezwstydnie jawnym, choć ciągle „czarnym” rynkiem alternatywnym. Mimo powtarzanych i propagowanych akcji zwalczania spekulantów, mimo reportaży telewizyjnych, w których pokazywano skonfiskowane dobra i ułożone w wachlarzyki dolary czy marki zabrane czarnogiełdziarzom – alternatywna gospodarka kwitła, ukazując ogromne rozwarstwienie społeczne. Ceny na warszawskim bazarze przy Polnej, na którym „było wszystko”, powodowały skurcz u przeciętnego mieszkańca stolicy. Obrót walutami pod hotelami czy oddziałami PKO był widoczny dla każdego. Posiadacze walut czy „bonów towarowych”, zastępujących dolary, mogli zresztą robić zakupy w państwowych sklepach Pewex. Leżały tam, odgrodzone ladami i niechętnym spojrzeniem ekspedientek, najprawdziwsze czekolady, puszki słonych orzeszków, pakowa próżniowo kawa naturalna i inne używki.
Podziały społeczne przeglądały się w doświadczeniu dzieci. Wypiętrzały się hierarchie posiadania w przedszkolach i szkołach. Klocki „Lego” i miniaturowe samochodziki „Matchbox”, zwane żelaźniakami, dostępne były właśnie w Pewexach, podczas gdy zwykłe sklepy dla dzieci oferowały w latach 1982-1983 proste zabawki z drewna, plastikowe polskie klocki, które nie chciały się łączyć, a odpowiednikami „Matchboxów” były malutkie Polskie Fiaty 126 z plastiku, zawsze czerwone. Kupienie konia na biegunach, sanek, rowerka stało się ogromnym wyzwaniem. Istniały trudności o znacznie istotniejszym wymiarze egzystencjalnym, przynajmniej z perspektywy rodziców. Niekończących się zmartwień przysparzało im zaopatrzenie dzieci w odzież i obuwie. Kwitła wymiana używanych dóbr w rodzinach i wśród znajomych, nie tyle z powodu oszczędności, ile absolutnego braku w sklepach a to zimowych butów, a to kombinezonów, a to trampków. Rozwijać się musiały zdolności do robienia na drutach czapek, rękawiczek i swetrów, przerabiania płaszczyków, reperowania domowym sposobem zabawek. Gigantyczne kolejki ustawiały się po rzadko przywożone do sklepów odżywki dla dzieci i mleko w proszku. Zdobycie wózka dziecinnego było niezwykle trudne nie tylko z powodu braków rynkowych, ale i obfitości – narodzin. Przyrost naturalny skoczył w latach stanu wojennego, co wiązać należy z „udomowieniem” życia codziennego.
Także i to zjawisko nie było nowe. Socjolog Stefan Nowak sformułował w latach siedemdziesiątych diagnozę, wedle której społeczeństwo polskie cechowało się rozziewem między „familizmem”, czyli silnym skupieniem na kręgu rodziny i znajomych, a ogólnym poczuciem przynależności do wspólnoty narodowej. Brakowało struktur pośrednich – stowarzyszeniowych, regionalnych, lokalnych, tworzących „małe ojczyzny”. Niski poziom usług, zaopatrzenia, infrastruktury miast, pustynie nowych osiedli mieszkaniowych, degradacja „niczyjej” przestrzeni publicznej – wszystko to skłaniało do spędzania czasu w domu, skupiania się na jego urządzaniu, na telewizji. Zjawisko nazywano domatorstwem. Lata stanu wojennego mogły mu tylko sprzyjać. „Udomowienie” codzienności wiązało się z odstręczającym charakterem przestrzeni publicznej, zarówno w sensie politycznym, jak materialnym. „Ulica przestała istnieć. Ulica umarła. Brnę przez zeskorupiałe grudy śniegu, rzadkie lampy nie rozpraszają ciemności, mruga samotna jarzeniówka pustej wystawy. Idę, ślizgając się, główną ulicą zupełnie sam – brodaty, samotny pan w kożuchu, w czapie nasuniętej na oczy. Polska to dziś najsmutniejszy kraj samotnych, uciekających od siebie ludzi” - pisał Grzegorz Musiał w Bydgoszczy 14 stycznia 1982 r.
Mający do dyspozycji początkowo tylko jeden program TV, następnie dwa, mieszkańcy Polski – także ci najniechętniej nastawieni do reżimu – telewizję oglądali, a zjawisko manifestacyjnych spacerów w czasie dziennika wieczornego, świadczące o oporze wobec jego kłamstwa, miało charakter przejściowy. Wieczorami miasta zamieniały się w kwadraciki okien, bijących niebieskawym blaskiem. Jak w piosence „Lombardu” z 1983 r.: „Już z ogonków wycofały się / Frasobliwe kolejek madonny / Do kapliczek powracają, gdzie / Telewizor z prognozą pogody / Szklana pogoda / Szyby niebieskie od telewizorów / Szklana pogoda / Szklanka naciąga bez humoru / Szklana pogoda”.
Podziały społeczne przeglądały się w doświadczeniu dzieci. Wypiętrzały się hierarchie posiadania w przedszkolach i szkołach. Klocki „Lego” i miniaturowe samochodziki „Matchbox”, zwane żelaźniakami, dostępne były właśnie w Pewexach, podczas gdy zwykłe sklepy dla dzieci oferowały w latach 1982-1983 proste zabawki z drewna, plastikowe polskie klocki, które nie chciały się łączyć, a odpowiednikami „Matchboxów” były malutkie Polskie Fiaty 126 z plastiku, zawsze czerwone.
„Udomowienie” życia oznaczało też zwarcie szeregów w rodzinach i intensywniejsze kontakty miasta ze wsią. Wysyłanie miejskich dzieci na wakacje do dziadków czy wujków, mających gospodarstwo we wsi, zyskało nowe znaczenie. Okropnej jakości mleko i chłodnicze jaja, chude kurczaki z cuchnących sklepów mięsnych, epidemie zatruć salmonellą w miastach i na koloniach – pozwalały po stokroć docenić dobra, jakich dziecko zaznać mogło na wsi. Kilkadziesiąt lat propagandy higienistycznej, zachwalającej dobrodziejstwa urbanizacji, przetwarzanej żywności, przemysłowego karmienia – zdawało się już na nic. Pachnące nawozem gospodarstwo z jego bezpretensjonalnym podejściem do czystości, z mlekiem prosto od krowy, mięsem bez pieczątki i podbieranymi jajami triumfowało nad halami przetwórczymi, kontrolami sanepidu i maszynowym pakowaniem. Zwłaszcza, że przemysł przetwórczy, wyposażony w czasach Gierka w zachodnie maszyny, rozsypywał się z braku części zamiennych, których zadłużona PRL nie mogła sprowadzać. Plastikowe torebki, w jakie pakowano mleko, były nieszczelne, podobnie jak kefiry i jogurty, z kolei puszki wykonywane były z grubej blachy z trudem poddającej się otwieraczom. Przerwy w dostawach prądu unieruchamiały chłodziarki, co także wpływało na jakość nabiału i mięsa. Braki środków czystości powodowały szerzenie się plag prusaków i innych insektów w barach, szpitalach i prywatnych mieszkaniach, zwłaszcza na wielkich blokowiskach. Był to obraz przerażający nawet w zestawieniu z realiami wcześniejszych dekad PRL, nigdy przecież nie przodującej w Europie w zakresie wygody i higieny codziennego życia.
Wszystkie wady socjalistycznego hiperuprzemysłowenia występowały na plan pierwszy, zatruwając życie codzienne. W znaczeniu dosłownym. Podobnie jak w innych krajach „demokracji ludowej” gwałtownie pogarszał się stan naturalnego środowiska. Miasta wypełnione kopcącymi autobusami i dwusuwowymi autami osobowymi, opalane w dużej mierze węglem, otoczone fabrykami wypuszczającymi w powietrze niefiltrowane wyziewy i do rzek nieoczyszczone ścieki (Warszawa była jedyną, obok Tirany, stolicą europejską pozbawioną oczyszczalni) – stawały się obrazem ostrego kryzysu cywilizacyjnego. Wielkie uprzemysłowienie, dające od lat pięćdziesiątych szansę na masowe zatrudnienie i awans społeczny, zatruwało teraz życie także w sensie przenośnym. Warunki pracy w przemyśle były bardzo złe, wytwarzane zaś produkty na ogół niskiej jakości, nie nadające się na eksport, nie przynoszące więc i oczekiwanych dewiz, i satysfakcji wytwórcom. Dojazdy do pracy pochłaniały ogromną część dnia, zarówno między wsią i miastem, jak w obrębie miast, a stan taboru pogarszał się. Migracje wewnętrzne, będące zwykle sygnałem nadziei na odmianę losu, w zasadzie ustały. Ludzie „okopali się” w swych miejscowościach i mieszkaniach, nie widząc szansy na zmiany – był to objaw rezygnacji, zwłaszcza że rosła tylko liczba chętnych na migrację ostateczną, czyli wyjazd z Polski.
Czy w życiu codziennym stanu wojennego nie było jasnych stron? Być może jedną z nich sugeruje wspomniany już ówczesny baby-boom, nagły przyrost demograficzny (który zostawiał jednak nader często okropne wspomnienia z oddziałów położniczych). Inną dostrzegali przyjezdni z Zachodu: odkrywali oni kraj, w którym ludzie wciąż jeszcze „mają czas”. Nie mierzyli, oczywiście, czasu traconego przez mieszkańców PRL w kolejkach i zatłoczonych autobusach; jeśli natomiast dostąpili długich biesiad i „nocnych rozmów”, jeśli poznali aurę spotkań prywatnych, organizowanych często ad hoc i zabarwionych akcentami opozycji politycznej, łatwo im było ulec romantycznej wizji ówczesnej Polski. Owo zacieśnienie więzi rodzinno-przyjacielskich wspominane było także z nostagią przez wielu Polaków po 1989 r. W realiach stanu wojennego każda pomyślna wiadomość, otrzymana z zagranicy paczka, udany zakup – nabierały znaczenia nieznanego w „normalnym” świecie. Wyrazistość podziałów politycznych i wartościowań moralnych tamtego czasu okazała się także – po latach – rodzajem utraconej wartości.
Dr Błażej Brzostek