Pod koniec lat osiemdziesiątych komuniści wschodnioeuropejscy – od Moskwy do Warszawy – uwierzyli, że gospodarki ich krajów może uratować tylko wolny rynek. Niektórzy z nich zapragnęli zostać kapitalistami i próbowali ukraść pierwszy milion.
Michaił Gorbaczow, ostatni przywódca Związku Sowieckiego, podejmował desperackie próby ratowania imperium. Do historii przeszedł jako reformator polityczny, lecz mało kto pamięta, że snuł on także ambitne plany przebudowy gospodarki. Gorbaczow wraz ze swoimi doradcami starał się przeszczepić na grunt sowiecki elementy rynkowe. Inspirował się przy tym między innymi Nową Polityką Ekonomiczną, realizowaną kiedyś przez Lenina.
W latach dziewięćdziesiątych Rosja zmieniła się w kleptokrację, ale początkowo jednym z głównych beneficjentów reform Gorbaczowa stała się nomenklatura partyjna. Jegor Gajdar, określany czasem – na wyrost – rosyjskim Balcerowiczem, tłumaczył, że w latach osiemdziesiątych zaszły zmiany w świadomości dyrektorów, ministrów i urzędników wysokiego szczebla. Ludzie, którzy do tej pory zarządzali majątkiem państwowym, „poczuli się na tyle pewnie, by wykonać gigantyczny krok, jakim było przejście z roli zarządcy [majątku] do pozycji prawdziwego właściciela. Do prywatyzacji nomenklatury było jeszcze daleko, ale osławione »poczucie bycia szefem« już się pojawiło”.
Procesy takie zachodziły pod koniec lat osiemdziesiątych nie tylko w Związku Sowieckim. Państwa socjalistyczne zaczęły coraz śmielej eksperymentować z różnymi formami prywatnej przedsiębiorczości i własności – było to widoczne zwłaszcza na Węgrzech. W Polsce dalekosiężne reformy wprowadzał rząd Mieczysława Rakowskiego.
Jednym ze sztandarowych projektów jego gabinetu była ustawa o działalności gospodarczej, która zapewniała daleko idącą wolność dla przedsiębiorczości. Poseł Jerzy Modrzejewski z PZPR zachwalał takie rozwiązania: „Jest to pierwsza ustawa w bloku wschodnim, która łamie ustrój. Nie przemiany w sferze politycznej prowadzą bowiem do zmiany ustroju, lecz zmiana stosunku do własności państwowej”.
W lutym 1989 r. uchwalono ustawę, dzięki której możliwe było prowadzenie działalności gospodarczej, opartej na majątku państwowym. Położono podwaliny pod utworzenie systemu mieszanego, w którym część gospodarki funkcjonowałaby według zasad rynkowych. Miał to być zastrzyk energii dla ledwo dychającej gospodarki. W praktyce umożliwiał jednak także łupieżczą eksploatację majątku państwowego przez spółki nomenklaturowe.
Rzodkiewki
Lech Wałęsa powiedział kiedyś o kierownictwie PZPR, że są jak rzodkiewki: czerwoni tylko z zewnątrz. Pod koniec lat osiemdziesiątych partia liczyła blisko 2 mln członków. Ze świecą można było szukać wśród nich zadeklarowanych, ideologicznych komunistów. Członkostwo w PZPR ułatwiało jednak karierę. Wiele kluczowych stanowisk można było objąć dopiero po uzyskaniu akceptacji ze strony odpowiedniej instancji partyjnej. To właśnie był system nomenklaturowy. Pod koniec lat osiemdziesiątych obejmował on około 270 tys. stanowisk, w tym funkcje kierownicze w gospodarce. To właśnie ta grupa korzystała z możliwości stworzonych przez rząd Rakowskiego.
Badania socjologiczne wskazują, że średni szczebel sektora gospodarczego był największym beneficjantem przemian ustrojowych. Dysponował on sieciami społecznymi, doświadczeniem oraz pozycją, która umożliwiała czerpanie zysku z zachodnich inwestycji w Polsce. Anthony Levitas i Piotr Strzałkowski, którzy zajmowali się analizą tego zjawiska, wskazywali, że w okresie transformacji występowały dwa modele działania członków nomenklatury.
„Pierwszym typem jest biurokrata/menedżer, który dostrzegając, że jego pozycja jest zagrożona w obliczu społecznej rewolucji, wykorzystuje zgromadzone przez lata zasoby (pieniądze oraz wiedzę) do założenia lub przyłączenia się do legalnego biznesu. Drugim typem jest biurokrata/menedżer, którego aktualna pozycja polityczna pozwala na użycie lub pozyskanie państwowego majątku bez żadnego wkładu”.
Pracownicy przedsiębiorstwa, oczywiście z reguły jego kierownictwo, zakładali spółkę, której jedynym zadaniem był zakup od przedsiębiorstwa całej jego produkcji oraz jej późniejszy zbyt [...] grupa ludzi, tylko ze względu na swoje usytuowanie w systemie, za pomocą fikcyjnych pieniędzy uzyskiwała całkiem niefikcyjne dochody, kupując tanio, a drogo sprzedając produkty danego przedsiębiorstwa
Pierwszy typ to przyszły biznesmen. Drugi to właściciel spółki nomenklaturowej. Typowa spółka nomenklaturowa pasożytowała na przedsiębiorstwie państwowym. Jej udziałowcami byli członkowie kadry kierowniczej danego zakładu produkcyjnego oraz członkowie aparatu partyjnego i państwowego (bądź też członkowie ich rodzin). Faktycznym celem jej utworzenia i funkcjonowania było wykorzystanie przez nomenklaturę własnej uprzywilejowanej pozycji do czerpania osobistych korzyści kosztem przedsiębiorstw.
Lech Kaczyński, kierujący w latach 1992–1995 Najwyższą Izbą Kontroli, tłumaczył mechanizm tego działania w wywiadzie prasowym: „Pracownicy przedsiębiorstwa, oczywiście z reguły jego kierownictwo, zakładali spółkę, której jedynym zadaniem był zakup od przedsiębiorstwa całej jego produkcji oraz jej późniejszy zbyt [...] grupa ludzi, tylko ze względu na swoje usytuowanie w systemie, za pomocą fikcyjnych pieniędzy uzyskiwała całkiem niefikcyjne dochody, kupując tanio, a drogo sprzedając produkty danego przedsiębiorstwa”.
W skrajnych przypadkach spółka przejmowała za bezcen majątek przedsiębiorstwa, które drenowała. Skala tego zjawiska nie jest znana. W 1989 r. Prokuratura Generalna zleciła szeroko zakrojoną kontrolę, obejmującą prawie 1600 spółek. Odkryto, że w ich działalność zaangażowanych było: 700 dyrektorów i wicedyrektorów, 300 kierowników zakładów i głównych księgowych, 580 prezesów spółdzielni, związków spółdzielczych i członków zarządu, 66 pracowników administracji państwowej (w tym 9 wojewodów, 57 prezydentów, naczelników oraz naczelników miast i gmin) oraz około 80 przedstawicieli organizacji politycznych, społecznych i zawodowych. Trudno powiedzieć, jaka część z tych ludzi próbowała ożywiać biznes, a ilu pasożytowało na mieniu państwowym.
To jest mafia!
Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, Biuro Polityczne KC PZPR było zaniepokojone pojawieniem się spółek nomenklaturowych. W czerwcu 1989 r. sekretarz KC Marian Stępień alarmował: „tworzą się układy mafijne, występuje sprzedaż akcji po cichu i za bezcen dyrektorom, urzędnikom państwowym”. Popierał go Władysław Baka, ekonomista i członek Biura Politycznego.
W lipcu 1989 r. gen. Wojciech Jaruzelski na zamkniętym spotkaniu zapewniał parlamentarzystów „Solidarności”: „jestem zdecydowanie przeciwny, aby miały mieć miejsce jakieś próby przywłaszczania sobie tej własności, jak to państwo nazywają, uwłaszczanie nomenklatury”. Czesław Kiszczak przekonywał, że „resort spraw wewnętrznych powinien reagować tam, gdzie nie jest przestrzegane prawo lub gdzie się go nadużywa dla przekształceń stosunków własnościowych. Odnosi się to m.in. do spółek, które nic nie produkują, ale tylko przechwytują ogromne sumy pieniędzy”.
Funkcjonariusze państwowi zatrudnieni w urzędach i instytucjach państwowych lub zwolnieni z tych urzędów i instytucji, [działają] w różnego rodzaju prywatnych lub prywatno-państwowych przedsiębiorstwach i spółkach, w ich zarządach, radach nadzorczych lub innych organach. Pokrewnym problemem jest zatrudnianie na tego rodzaju funkcjach członków bliskiej rodziny funkcjonariuszy państwowych
Można zastanawiać się, czy zapewnienia generałów były szczere. Z ich punktu widzenia uwłaszczenie nomenklatury nie było zapewne zjawiskiem pozytywnym. Po pierwsze, destabilizowało gospodarkę i wypaczało sens reform. Po drugiej, stanowiło problem polityczny – jaką władzę nad partią miało Biuro Polityczne, jeżeli jej członkowie stawali się niezależni finansowo i skupiali głównie na interesach? Po trzecie, pojawianie się spółek nomenklaturowych oburzało dużą część społeczeństwa.
Kiszczak wiedział, co mówi, kiedy wspominał o spółkach. Służba Bezpieczeństwa już od dłuższego czasu monitorowała tę patologię. Jeszcze w 1988 r. rozpoczęto kontrolę ogólnopolską, na której celowniku znalazła się nomenklatura. Wnioski były alarmujące: „Funkcjonariusze państwowi zatrudnieni w urzędach i instytucjach państwowych lub zwolnieni z tych urzędów i instytucji, [działają] w różnego rodzaju prywatnych lub prywatno-państwowych przedsiębiorstwach i spółkach, w ich zarządach, radach nadzorczych lub innych organach. Pokrewnym problemem jest zatrudnianie na tego rodzaju funkcjach członków bliskiej rodziny funkcjonariuszy państwowych”.
Jeżeli tyle osób było zaniepokojonych pojawieniem się spółek nomenklaturowych, to dlaczego nie przystąpiono do ich aktywnego zwalczania? Czy było to celowe działanie?
Neofici
Problem polegał na tym, że w elitach komunistycznych równie wielu ludzi było przekonanych o tym, że istnienie spółek nomenklaturowych jest nieuniknionym kosztem reformowania gospodarki. Głównym zwolennikiem tego podejścia był Mieczysław Rakowski.
Premier Rakowski zasłynął stwierdzeniem, jak wiele zawdzięcza socjalizmowi, dzięki któremu odniósł sukces, a nie jedynie „pasie krowy”. Jednak w 1989 r. wypowiadał się jak neoliberał. W rozmowie z delegacją polityków amerykańskich narzekał na niewdzięczność społeczeństwa polskiego: „Ludzie, którzy dotychczas krytykowali rząd za nieumiejętne gospodarowanie i apelowali o przejście na mechanizm rynkowy, obecnie głośno protestują przeciwko wyprzedawaniu własności państwowej, tolerowaniu bogacenia się nielicznych. Stąd m.in. opozycja przeciwko szybkiej prywatyzacji, które z czasem winna objąć około połowę przedsiębiorstw państwowych”.
Ireneusz Sekuła: „jest trochę patologii, są spółki dla spółek […] nie możemy napuścić policji finansowej czy innej kontroli, bo oni uduszą wszystkich i dobrych, i złych, a resztę wystraszą”.
Takie stwierdzenia nie były rzucane na pokaz – premier to samo powtarzał w czasie spotkań zamkniętych: „Tylko przy najlepszej policji skarbowej świata uniknie się procesu nadmiernego bogacenia w warunkach tak olbrzymich niedoborów […] jest to niestety taki etap, przez który musimy przejść, albo [inaczej] udusimy sektor prywatny”. Ze wszystkich sił wspierał go jego zastępca, wicepremier Ireneusz Sekuła: „jest trochę patologii, są spółki dla spółek […] nie możemy napuścić policji finansowej czy innej kontroli, bo oni uduszą wszystkich i dobrych, i złych, a resztę wystraszą”.
Niestety, takie myślenie przetrwało rząd Rakowskiego – także wśród ministrów solidarnościowych znalazło się wielu ludzi prezentujących podobne poglądy. Przy okazji jednej z dyskusji Aleksander Bentkowski, minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, zwrócił uwagę na złodziejskie praktyki niektórych spółek. Minister przemysłu Tadeusz Syryjczyk przyznał, że takie zjawisko występuje, ale tłumaczył, że sytuację musi wyklarować niewidzialna ręka rynku: „Nie możemy zakazywać, ingerować, koncesjonować”.
Jacek Kuroń, solidarnościowy minister pracy i polityki socjalnej, stwierdził, że nie można stosować metod policyjnych w gospodarce. Konsekwentnie prezentował stanowisko, zgodnie z którym w nowej Polsce musi znaleźć się miejsce dla reprezentantów dawnej nomenklatury
Jeszcze wiosną 1990 r. Jacek Michalski, przedstawiciel Biura Pełnomocnika Rządu do spraw Przekształceń Własnościowych, przekonywał: „Spółki nomenklaturowe należałoby traktować raczej jako zło konieczne niż jako cele do zniszczenia. Jedynym bowiem kryterium dla oceny takich spółek powinna być ich efektywność ekonomiczna. Gospodarka rynkowa najlepiej i najszybciej zweryfikuje działania gospodarcze. Spółki utworzone przez osoby niekompetentne, jedynie dla łatwego i szybkiego wzbogacenia się, po prostu upadną”.
Wielu liderów obozu solidarnościowego było przekonanych, że gwałtowna ingerencja zaszkodzi gospodarce. Paradoksalnie, przyjmowali oni tę samą perspektywę, którą w poprzednim – komunistycznym – rządzie prezentowali technokraci, będący zwolennikami rozwiązań rynkowych. Byli oni przekonani, że w procesie dynamicznej – do pewnego stopnia niekontrolowanej – transformacji gospodarki pojawianie się patologii jest nieuniknione.
Jacek Kuroń, solidarnościowy minister pracy i polityki socjalnej, stwierdził, że nie można stosować metod policyjnych w gospodarce. Konsekwentnie prezentował stanowisko, zgodnie z którym w nowej Polsce musi znaleźć się miejsce dla reprezentantów dawnej nomenklatury, zwłaszcza jej części uzdolnionej, politycznie niezaangażowanej, mającej doświadczenie w zarządzaniu. Jednocześnie zastrzegał: „nie jestem zwolennikiem pomysłu, żeby ich uwłaszczyć, żeby dostali władzę nad środkami produkcji, a wtedy będą kapitalistami i wszystko dobrze się stanie”. Problem polega na tym, że w momencie historycznego przełomu i faktycznej atrofii państwa wielu członków nomenklatury starało się wykorzystać chaos dla odniesienia osobistych korzyści.
Ustawę skierowaną przeciwko spółkom nomenklaturowym uchwalono dopiero latem 1990 r. Patologii nie wyeliminowano do końca, jednak sytuacja gospodarcza się zmieniła. O partyjnych spółkach zapomniano, kiedy u progu lat dziewięćdziesiątych w kraju rozpleniły się nowe, o wiele groźniejsze zjawiska: afery gospodarcze, przemyt, korupcja oraz przestępczość zorganizowana.
Przy pisaniu tekstu korzystałem z T. Kozłowski, Appropriation Mechanisms: the Functioning of „Nomenklatura Companies” in the Period of Economic Transformation, „Pamięć i Sprawiedliwość” 2020, nr 2 (36), s. 509–529.
Tomasz Kozłowski
Źródłó: Muzeum Historii Polski
szuk/