Prezydent Stanów Zjednoczonych wybierany jest w skomplikowanym, dwustopniowym systemie, stworzonym ponad 200 lat temu w początkach państwa amerykańskiego. Chociaż jest on często krytykowany jako anachronizm, na razie nie zanosi się na zmianę.
Formalnie prezydenta wybierają elektorzy. Według uchwalonej w 1787 r. konstytucji każdy stan powołuje tylu elektorów, ilu miał przedstawicieli w Izbie Reprezentantów i Senacie. O sposobie ich wybierania decydują legislatury stanowe. Instytucja elektorów została stworzona przez autorów konstytucji jako kompromis między zwolennikami wyłaniania prezydenta w głosowaniu powszechnym i zwolennikami wyłaniania go przez Kongres. Ci ostatni uważali, że bezpośrednie wybory głowy państwa nie gwarantują wskazania najlepszego kandydata.
Obecny, pośredni system ukonstytuował się w XIX i na początku XX wieku wraz z rozszerzaniem czynnych praw wyborczych – początkowo przysługujących tylko białym mężczyznom posiadającym ziemię (którzy pod koniec XVIII wieku stanowili 6 proc. społeczeństwa) - i dołączania kolejnych stanów do unii. Elektorów wybierają dziś partie polityczne, zwykle na przedwyborczych konwencjach. Może nim być każdy z wyjątkiem członków Kongresu lub pracowników administracji federalnej; w praktyce są to najczęściej lokalni politycy i działacze w stanach. Elektorów, tworzących Kolegium Elektorskie, jest 538, a ich liczba w poszczególnych stanach zależy od wielkości stanowej delegacji do Kongresu - ma ich być tylu, ilu kongresmanów stan wysyła do Izby Reprezentantów, plus dwóch, tj. tylu, ilu w każdym stanie jest senatorów.
W praktyce oznacza to, że liczba elektorów w stanie zależy do liczby jego ludności, ponieważ w jednomandatowej ordynacji w USA liczbę okręgów wyborczych w stanie ustala się według wielkości jego populacji. Największy pod tym względem stan Kalifornia ma zatem aż 55 elektorów, natomiast małe lub rzadko zaludnione stany takie jak Delaware, Maine i Alaska – tylko po trzech.
W niemal wszystkich stanach zwycięzca wyborów w głosowaniu powszechnym otrzymuje wszystkie głosy elektorskie danego stanu. Wyjątkami są tylko Nebraska i Maine, gdzie zwycięzcy przypadają dwa głosy odpowiadające liczbie ich senatorów, ale pozostałe głosy – obliczane na podstawie liczebności delegacji do Izby Reprezentantów – przydzielane są według wyników wyborów bezpośrednich w poszczególnych okręgach. Chodzi jednak o dwa dość małe (ludnościowo) stany, rezultaty te nie wpływają więc zwykle na rozkład głosów elektorskich w całym kraju.
Zasada „zwycięzca bierze wszystko”, według której rozdzielane są głosy elektorskie niezależnie od skali jego wygranej w danym stanie, sprawia, że może dojść do sytuacji, gdy jeden z kandydatów zdobędzie więcej głosów bezpośrednich, ale mniej elektorskich, i w efekcie przegra wybory. W historii USA zdarzyło się to trzy razy - ostatnio w 2000 r., gdy demokratyczny wiceprezydent Al Gore otrzymał o pół miliona głosów bezpośrednich więcej niż kandydat Republikanów George W. Bush, ale mniej głosów elektorskich. O liczbie tych ostatnich rozstrzygnął zresztą dopiero Sąd Najwyższy, gdyż Demokraci zakwestionowali początkowe obliczenia głosów na Florydzie.
Kolegium Elektorskie zbiera się 17 grudnia i wybiera prezydenta zgodnie z wynikami wyborów w poszczególnych stanach (elektorzy nie spotykają się fizycznie w jednym miejscu, tylko w swoich stanach). Elektorzy są zobowiązani do głosowania na zwycięzcę w danym stanie. Składają w tej sprawie przysięgę, której złamanie grozi w niektórych stanach karami. Od 1900 r. tylko dziewięcioro elektorów nie wypełniło tego zobowiązania, głosując na innych kandydatów, ale nigdy nie miało to wpływu na ostateczny rezultat wyborów (i tzw. nielojalni elektorzy nie zostali ukarani). 6 stycznia Kongres zbiera się i dopełnia formalności, obliczając głosy elektorskie i ogłaszając wynik – znany de facto już od dnia wyborów.
Nie wiadomo, czy w tegorocznych wyborach niektórzy elektorzy zobowiązani do głosowania na zwycięzcę w swoim stanie nie złamią przysięgi i zagłosują na jego oponenta. Prawdopodobieństwo takiego scenariusza wydaje się większe wskutek rosnącej polaryzacji politycznej w USA i negatywnych ocen obojga kandydatów, którzy w oczach wielu Amerykanów nie mają odpowiednich kwalifikacji na prezydenta (Donald Trump), albo popełnili przestępstwo (Hillary Clinton).
Gdyby głosy w Kolegium Elektorskim rozłożyły się po równo, po 269 na każdego z kandydatów, o wyborze prezydenta zadecyduje w głosowaniu Izba Reprezentantów, a wiceprezydenta – Senat. W obecnym Kongresie większość w obu izbach mają Republikanie.
Amerykański system wyborów pośrednich jest coraz częściej krytykowany. Jego przeciwnicy twierdzą, że zniekształca prawdziwy rozkład preferencji wyborców. Sondaże wskazują, że większość Amerykanów opowiada się za zniesieniem Kolegium Elektorskiego i wyborem prezydenta jedynie na podstawie wyników powszechnego głosowania. Wymagałoby to jednak zmiany konstytucji.
Przez ponad 200 lat w Kongresie zgłoszono, w formie poprawek do konstytucji, przeszło 700 propozycji zniesienia Kolegium Elektorskiego i żadna nie została przyjęta. Każda poprawka do konstytucji musi być uchwalona większością co najmniej dwóch trzecich głosów w obu izbach Kongresu, a następnie zatwierdzona przez minimum trzy czwarte stanów. Trudno więc liczyć na rychłą radykalną zmianę systemu wyborczego.
Z Waszyngtonu Tomasz Zalewski (PAP)
tzal/ akl/ ala/