„Precz z pałkami, robotnicy z nami” – skandowali w marcu 1968 studenci Warszawy, Gdańska i Poznania. Wielki bunt, którego nikt się chyba nie spodziewał ogarniał właśnie wszystkie uczelnie kraju. Początkowo młodzi domagali się tylko ukarania osób odpowiedzialnych za brutalne spacyfikowanie wiecu na Uniwersytecie Warszawskim i protestowali przeciwko kłamstwom propagandy.
Wkrótce zaczęli jednak formułować dalej idące postulaty: żądali ograniczenia cenzury, respektowania konstytucyjnej wolności słowa, chcieli też, żeby władze nawiązały rozmowy z komitetami protestacyjnymi poszczególnych uczelni.
Na uniwersytetach i politechnikach zwoływano wiece i organizowano strajki. Zbuntowani studenci podejmowali wiele wysiłków, by pozyskać załogi fabryk – dominowało przekonanie, że dopiero wtedy protest nabierze impetu, niezbędnego żeby zreformować kraj. „Robotnicy, wasza sprawa jest naszą” – głosił transparent wywieszony na Politechnice Warszawskiej.
Na uniwersytetach i politechnikach zwoływano wiece i organizowano strajki. Zbuntowani studenci podejmowali wiele wysiłków, by pozyskać załogi fabryk – dominowało przekonanie, że dopiero wtedy protest nabierze impetu, niezbędnego żeby zreformować kraj. „Robotnicy, wasza sprawa jest naszą” – głosił transparent wywieszony na Politechnice Warszawskiej.
Młodzi ludzie, wykształceni w PRL-owskich szkołach, gdzie duży nacisk kładziono na historię ruchu robotniczego, sięgała po symbole tradycji socjalistycznej. Nieprzypadkowo jedną z pieśni najczęściej śpiewanych na studenckich wiecach była „Międzynarodówka”. W dodatku żywa była pamięć o wielkich manifestacjach 1956 r., kiedy to pod naciskiem robotników i młodej inteligencji dokonała się zmiana na szczytach władzy i przywódcą partii został Władysław Gomułka.
I sekretarz umiał wyciągnąć wnioski z tamtej lekcji. Zdawał sobie sprawę, jakim zagrożeniem dla władzy może być bunt robotników. Propaganda starała się wbić klin między studentów i załogi fabryczne: strajki na uniwersytetach przedstawiano jako kaprys rozwydrzonych inteligentów, którzy nigdy nie zaznali trudu fizycznej pracy. „Gówniarzom zachciało się politykowania” – tłumaczono na masówkach w fabrykach i kopalniach.
Niewątpliwie jest prawdą, że niezależnie od studenckich strajków gwałtowne demonstracje uliczne wybuchały wówczas w miastach pozbawionych ośrodków akademickich – ich uczestnikami byli także młodzi robotnicy. Z kolei w Gdańsku stoczniowcy wyszli na ulice, próbując dotrzeć na wiec na Politechnice, w Warszawie i Wrocławiu pojawiały się ulotki wspierające studentów i sygnowane przez załogi wielkich zakładów pracy (chociaż ich rzeczywistymi autorami okazywali się niekiedy sami studenci). Z drugiej strony pozostaje faktem, że robotnicy jako zbiorowość zachowali milczenie podczas marcowego protestu: nie organizowali strajków, nie formułowali postulatów, nie wyłonili własnej reprezentacji.
Chociaż część historyków skłonnych jest opisywać Marzec w kategoriach „narodowego zrywu” przeciwko komunistycznej dyktaturze, relacje świadków zdają się demaskować ten mit. Buntownicy byli osamotnieni.
W opowieściach snutych przez uczestników studenckich protestów, przewija się motyw wielkiej nadziei i wielkiego rozczarowania; pobrzmiewają insurekcyjne mity. Marzenie o sojuszu studentów i robotników było inspirowane bez wątpienia pamięcią Października 1956, ale w dalszym planie widzimy topos powstania styczniowego: sen o wspólnym zrywie szlachty i chłopów przeciwko zaborcom. Kontestatorzy mieli świadomość, że bunt uniwersytetów nie ma szans, jeśli nie dołączą do niego fabryki. I jednocześnie czuli, że przegrywają z partią walkę o robotnicze poparcie.
„Próbowali koledzy zmobilizować znów swoich ludzi – mówił Andrzej Krzesiński, jeden z przywódców strajku na Politechnice Warszawskiej - którzy mieli praktyki w zakładach różnych przemysłowych. Ale, niestety widać propaganda była tak silna - przecież jeszcze w tym czasie odbywały się wiece [w zakładach pracy], zwłaszcza po przemówieniu Gomułki, i te transparenty »syjoniści do Syjonu« - że nikt nie chciał w ogóle z tymi kolegami rozmawiać. Próbowaliśmy na różne sposoby namówić robotników, żeby też zastrajkowali. I naprawdę, proszę mi wierzyć, że oprócz tych kolegów, którzy byli na praktykach, wysyłaliśmy tam też innych ludzi, którzy mieli w rodzinach jakichś pracowników jakichś zakładów. I nikt, dosłownie nikt, nie chciał odpowiedzieć na nasz apel. Wtedy to, jak się okazuje, było jeszcze za wcześnie. Być może propaganda była wtedy jeszcze za silna [żeby było możliwe] takie współdziałanie, jakie miało miejsce później”.
O poszukiwaniu kontaktów z robotnikami wspominali kontestatorzy z całej Polski. Władysław Sidorowicz z Wrocławia opowiadał, jak produkował ulotki, wzywające robotników Pafawagu do przyjścia na robotniczy wiec – na próżno. Z kolei Tadeusz Bień, jeden z organizatorów protestu na Politechnice Gdańskiej wspominał: „Rano na siódmą, ósmą, część studentów z naszego akademika wyjeżdżała do zakładów pracy Trójmiasta, w których na zlecenie tych zakładów za pośrednictwem spółdzielni Techno-Serwis wykonywali różne prace. […] Więc naszym pomysłem było, że oni »uzbrojeni« w te ulotki, dotrą do środowisk [robotniczych] i wyjaśnią, o co nam studentom chodzi w tym wszystkim. Bo w tym czasie trwały przecież już w zakładach pracy kontrwiece takie –wiece przeciwko protestującym studentom: »Robotnicy z Partią«, »Studenci do nauki«, „Pisarze do pióra«. Więc po prostu chcieliśmy dotrzeć z ważną, jak nam się wydawało, rezolucją do środowisk robotniczych. Żeby zjednać sobie ich sympatię dla studentów. Myślę, że przecenialiśmy wtedy zawartość merytoryczną naszej rezolucji. Ona była dla, myślę, że dla przeciętnego obywatela mało znacząca. Integralność, nazywaliśmy to »eksterytorialność uczelni« – co to kogoś tam właściwie obchodziło?”
Odkrycie obojętności robotników stanowiło punkt zwrotny marcowego zrywu. Kiedy okazało się, że z fabryk nie nadchodzi odsiecz, do studentów dotarła świadomość klęski. Entuzjazm zamienił się w rozgoryczenie. „W czasie strajku klimat był taki, że no jest fajnie! – wspominał Władysław Bibrowski z Politechniki Warszawskiej - To znaczy było fajnie do momentu, kiedy zaczęło być mało fajnie i wtedy zaczął być strach. [P.O.: A kiedy zaczęło być mało fajnie?] Mało fajnie zaczęło być, kiedy żadni robotnicy nie przychodzą, nic się nie dzieje, nie ma wielkiego strajku w Warszawie. Jesteśmy sami, otoczeni coraz bardziej sukami, coraz groźniejsze pomruki. Władze uniwersyteckie, profesorowie zaczynają też nam już [perswadować], żebyśmy jednak ulegli i tak dalej i tak dalej. No to wtedy zaczyna coraz bardziej być niepokojąco”.
„Liczyliśmy, że robotnicy z Żerania zaraz przyjdą. – mówił Jacek Kleyff - Zaraz mieli przyjść. Zaraz przyjdą. Już plotki były, że już są w ogóle, wyglądaliśmy gdzie pochód idzie. I dlatego, że nie przyszli, to potem w ‘70 roku studenci się nie ruszyli.”
„Liczyliśmy, że robotnicy z Żerania zaraz przyjdą. – mówił Jacek Kleyff - Zaraz mieli przyjść. Zaraz przyjdą. Już plotki były, że już są w ogóle, wyglądaliśmy gdzie pochód idzie. I dlatego, że nie przyszli, to potem w ‘70 roku studenci się nie ruszyli.”
Bernard Bujwicki, członek komitetu protestacyjnego w Krakowie, jako absolwent szkoły górniczej miał dobre rozeznanie w nastrojach robotników. Po latach twierdzi, że ich udział w manifestacjach był nie tyle wyrazem politycznych przekonań co chęcią wyżycia się w starciach z ZOMO. „To było jednostkowe [przypadki] oczywiście – jedni brali udział, bo jak zwykle bywa wśród ludzi, [dla niektórych] to jest frajda komuś dołożyć, prawda? Nie ma żadnego znaczenia żaden podkład ideologiczny. Natomiast generalnie rzecz biorąc po prostu, [postulaty studenckie] to nie było coś, co mogłoby ich porwać. To później się stało. W ’80 roku”
Doświadczenie Marca było jednym z najważniejszych czynników kształtujących późniejszą opozycję. Pokolenie buntowników wyciągało wnioski z własnych niepowodzeń. „Pamiętam jak dziś te próby, co myśmy nie wymyślali. – opowiadał Jerzy Diatłowicki, członek komitetu strajkowego na Uniwersytecie Warszawskim - Jak tu dotrzeć do robotników, młodych robotników szczególnie. To było dramatyczne. To było dramatyczne i to miało konsekwencje w ’70 roku, dla mnie osobiście. Miałem poczucie tak całkowitego odosobnienia i niemożliwości w ogóle. Ja bym wszystko dał, żeby... To taka trauma była, że 10 lat później nie namyślałem się, tylko wsiadłem, pojechałem do Gdańska, żeby już nie przeżywać tego po raz drugi - że jak coś ma być, to ja też jestem”.
To właśnie uczestnicy i przywódcy protestów studenckich organizowali w 1976 r. Komitet Obrony Robotników. Wiedzieli już, że inteligencja nie może ograniczać się do walki o wolność słowa - że musi także umieć stanąć w obronie innych grup społecznych. W ten sposób z doświadczenia Marca narodziła się „Solidarność”.
Piotr Osęka