Prof. Borejsza otaczał się młodzieżą, a młodzież naukowa do niego lgnęła, bo wiedziała, że może się wiele nauczyć, tak o przeszłości, jak i o współczesności - pisze historyk prof. Mariusz Wołos. 28 lipca 2019 r. w wieku 83 lat zmarł prof. Jerzy Wojciech Borejsza - badacz totalitaryzmów, emigracji, XIX wieku i Powstania Styczniowego.
Przed oczami stają mi obrazy. Mniej lub bardziej odległe w czasie. Zawsze zadziwiająco plastyczne. Ten pierwszy – późna jesień 1995 roku. Paryż, Stacja Polskiej Akademii Nauk przy ul. Lauriston 74 w pobliżu Łuku Triumfalnego. Piękny budynek z równie piękną polską tradycją. Profesor prowadzi w sali konferencyjnej spotkanie z udziałem uczonych z kilku krajów. Nienaganna francuszczyzna, nienaganne maniery. Od czterech lat jest dyrektorem tej Stacji. Wyjedzie z niej rok później z Krzyżem Oficerskim francuskiej Legii Honorowej, na który w pełni zasłużył, czego nie przeoczyli gospodarze. Nie mam natomiast pewności czy jego zasługi nad Sekwaną, Loarą i Rodanem zauważyli Polacy.
Kierowany przez Profesora okręt płynie po naukowych falach współpracy polsko-francuskiej szybko, sprawnie i we właściwym kierunku. Stacja żyje. Jest miejscem spotkań nie tylko uczonych, ludzi kultury, przedstawicieli Polonii, ale i wcale pokaźnego grona interesujących się Polską Francuzów. Jest ważnym ośrodkiem tego, co dziś tak chętnie określa się mianem „polityki historycznej” w najlepszym wydaniu i w najlepszym rozumieniu tego niezbyt szczęśliwego określenia i z korzyścią dla Polski.
Obraz ostatni – ledwie kilka miesięcy temu, wiosna 2019 roku. Instytut Historii PAN w Warszawie. Siedzimy przy stole, czekając na rozpoczęcie seminarium, podczas którego ma być omawiana książka Profesora pod wymownym tytułem „Ostaniec, czyli ostatni świadek”. Żartujemy. Czasami nieco prześmiewczo, zawsze jednak życzliwie. Po raz pierwszy – i jak się ma okazać po raz ostatni – widzę Profesora z laską w ręku. Ma problemy z chodzeniem. Przypomina mi się żart o starych kawalerzystach. Jeden z nich pyta drugiego – o lasce – „to z potrzeby czy dla fasonu”. Zadaję to samo pytanie Profesorowi. Odpowiada – „dla fasonu”. Ten sam ogień w oczach, ten sam młodzieńczy zapał. Rozmowa dotyczy, a jakże, naukowych planów na przyszłość. Obok stoi dr Piotr Głuszkowski, jeden z uczniów Profesora, którego traktował jak syna. Zawsze Borejsza otaczał się młodzieżą, a młodzież naukowa do niego lgnęła, bo wiedziała, że może się wiele nauczyć, tak o przeszłości, jak i o współczesności.
Między pierwszym obrazem a tym ostatnim zachowałem w pamięci wiele innych: Paryż, Rennes, Coëtquidan, Moskwa, Toruń, Kraków, Warszawa, uroczy domek w Borach Tucholskich… O każdym można byłoby sporo napisać, każdy bowiem zapadł głęboko w pamięć. Zbyt jeszcze wcześnie na podsumowania, zbyt wcześnie na gruntowne wspomnienia.
Chciałbym skupić się tylko na jednym wątku, tematu bynajmniej nie wyczerpując, a ledwie sygnalizując – Jerzy Wojciech Borejsza w Rosji. Może to zabrzmieć dziwnie, ale Profesor miał do tego kraju stosunek emocjonalny, co wcale nie znaczy, że wyłącznie pozytywny lub wyłącznie negatywny. I nie chodzi w tym wypadku o płytkie pojmowanie istoty sprawy, no bo przecież komunizm, ojciec i stryj Profesor … Nie w tym rzecz. Do komunizmu Jerzy Wojciech Borejsza miał stosunek krytyczny, powściągliwy, zdystansowany. Jako wyśmienity badacz dziejów totalitaryzmu dobrze wiedział czym był komunizm w sowieckim wydaniu. Związek Sowiecki z czasów późnego Stalina znał z autopsji. O swoim ojcu mówił nie tak często, o stryju nigdy. Ja w każdym razie nie słyszałem przez tak wiele lat znajomości. O jednym zaś z badaczy powiedział kiedyś jakże trafnie, choć nie bez ironii – „to stalinista, on każdej władzy służy…”.
Po śmierci Jerzego Borejszy-ojca zebrał się w Warszawie areopag złożony z reprezentantów partyjnej wierchuszki. Zastanawiano się co zrobić z młodym Borejszą. Postanowiono wysłać go na studia historyczne do Związku Sowieckiego. Zapewne chciano w ten sposób przyłożyć rękę do indoktrynacji młodego człowieka, spodziewając się, że w jakiejś mierze pójdzie w ślady ojca. Jeśli takie były rzeczywiście zamiary partyjnych towarzyszy, to zupełnie się nie powiodły. Był rok 1952, a Jerzy Wojciech miał zaledwie 17 lat. Nierzadko młodych Polaków kierowano w pierwszym etapie studiów z dala od Moskwy – do ośrodków prowincjonalnych. Dopiero później trafiali na stołeczne uczelnie.
Student Borejsza został wysłany do Uniwersytetu Kazańskiego, cieszącego się w pełni zasłużoną renomą jako jedna z najstarszych uczelni rosyjskich założonych w pierwszych latach panowania Aleksandra I. Spędził tam zaledwie jeden rok akademicki. Kazań, stolica autonomicznego Tatarstanu, miasto malownicze, pięknie położone przy ujściu Kazanki do ogromnej Wołgi zapadło mu w pamięć i w serce na zawsze. Miałem okazję usłyszeć to wielokrotnie z ust Profesora. Między innymi dzięki staraniom naszej Stacji pojechał tam po raz pierwszy od zakończenia studiów w 2009 roku.
Niedługo potem był jednym z pomysłodawców zorganizowania wraz z Kazańskim (Nadwołżańskim) Uniwersytetem Federalnym – uczelnią, w której studiował – konferencji historycznej na temat obecności Polaków w Kazaniu i na obszarze nazywanym Idel-Ural lub Wołgo-Ural. Było o czym mówić. Ślady Polaków były bowiem wszędzie, zwłaszcza zaś w samym Uniwersytecie, gdzie pracowały w XIX i jeszcze na początku XX wieku całe dynastie polskich uczonych.
Profesor poczuł się w murach Uniwersytetu jak u siebie. Ku naszemu żalowi na samą konferencję jednak nie pojechał, bo jej kilkakrotnie przekładany przez Rosjan termin nałożył się na wcześniej zaplanowany wyjazd do Europy Zachodniej. Stratę tę powetował sobie kilka miesięcy później, jesienią 2011 roku. Tym razem pretekstem było odsłonięcie tablicy poświęconej Janowi Niecisławowi Baudouin de Courtenay, twórcy kazańskiej szkoły językoznawstwa. Nie bez trudu udało się to zamierzenie zrealizować i Borejsza miał w tym swój niemały udział. Na uroczystość do Kazania pojechał w charakterze członka polskiej delegacji z ówczesnym ambasadorem Rzeczypospolitej w Federacji Rosyjskiej Wojciechem Zajączkowskim na czele. Borejsza spotkał się i rozmawiał z tamtejszą profesurą, wygłosił referat. Nie było wśród gospodarzy nikogo kto pamiętałby młodego polskiego studenta z lat 1952/1953. Zbyt wiele wody upłynęło w Wołdze. Traktowano go jednak jak swego. Po ulicach Kazania poruszał się jak po sznurku. Miasto pamiętał dobrze. Opowiadał o swoich nauczycielach i kolegach ze studiów. Wspominał o panoszącym się w tamtych latach w Kazaniu, pomimo stalinowskiej dyktatury, bandytyzmie. Obydwa pobyty nad Wołgą sprawiły Profesorowi ogromną przyjemność. Na krótko powrócił do czasów młodości.
W Moskwie Profesor bywał w ostatnich latach kilkakrotnie. Pamiętam go w moskiewskim metrze w futrzanej czapce w środku zimy. Wyglądał nieco zabawnie, ale dobrze wpasowywał się w otaczający nas tłum. Nie były to bynajmniej wyjazdy turystyczne. Za każdym razem wygłaszał referaty na konferencjach czy seminariach – a to w budynku Prezydium Rosyjskiej Akademii Nauk przy Lenińskim Prospekcie, który Rosjanie prześmiewczo nazywają „złotymi mózgami”, a to w centrum Moskwy w zabytkowych pomieszczeniach Instytutu Historyczno-Archiwalnego Rosyjskiego Państwowego Uniwersytetu Humanistycznego (RGGU) przy ulicy Nikolskiej między Placem Czerwonym a Łubianką. Chyba jednak najlepiej czuł się w archiwach. Pracował w nich wytrwale, zbierając materiały do interesujących go tematów, w tym relacji polsko-włoskich, dziejów Kominternu, represji wymierzonych w polskich komunistów. Namawiał mnie wielokrotnie abyśmy podjęli się większym zespołem opracowania dziejów Polskiej Sekcji III Międzynarodówki. Wskazywał polskich i rosyjskich uczonych, którzy mogliby ten projekt realizować. Przestrzegał, że szansa może się nie powtórzyć, bo istnienie tych materiałów kiedyś może mieć swój kres, bynajmniej nie z powodu pożaru czy potopu, ale ze względu na ich ciągle niebezpieczną moc. Zawsze brakowało mi na to czasu. Zapewne kiedyś będę zaprzepaszczonej szansy żałował, choć wiem, że Profesor zebrał mnóstwo materiałów i przechował je w domowym archiwum.
Kilka moskiewskich obrazów
Profesor opowiadał mi o swoim pobycie w Związku Sowieckim w czasach genseka Leonida Breżniewa. Borejsza był wówczas młodym, ale już uznanym badaczem przeszłości. W Moskwie poproszono go o wykład na temat włoskiego faszyzmu, nad którym prowadził wówczas głębokie studia. Sala wypełniona. Borejsza szybko zorientował się, że publiczność reaguje na jego słowa niezwyczajnie. Co jakiś czas wybuchały na sali salwy śmiechu, choć przecież temat był jak najbardziej poważny, a poruszane zagadnienia dalekie od radosnych. Szybko okazało się, że słuchacze naukowy referat o rządach Benita Mussoliniego potraktowali jako ironię na znane im dobrze z autopsji rządy Breżniewa i porządki panujące wówczas w Związku Sowieckim. Analogie jak widać same pchały im się do głowy. Bynajmniej nie było to zamiarem Borejszy. Profesor był reakcją publiczności zaskoczony. Nawet niezamierzonej ironii władza sowiecka tolerować nie mogła. Skutek wystąpienia był taki, że prelegent otrzymał zakaz wjazdu do Związku Sowieckiego. Blokada została zdjęta dopiero po upadku sowieckiego mocarstwa. Odżyły wówczas u Borejszy nadzieje na solidne badania archiwalne w Moskwie.
Inny obraz. Na prośbę Profesora wystąpiłem we wrześniu 2009 roku do dyrektora jednego z rosyjskich archiwów o umożliwienie nam obu i jeszcze kilku innym osobom dostępu do papierów Komunistycznej Partii Polski i Polskiej Sekcji Kominternu. Zamierzaliśmy wydać drukiem tom dokumentów dotyczących Polaków w III Międzynarodówce. Temat ten jest słabo zbadany i tylko z pozoru nieciekawy. Na odpowiedź czekałem dość długo. Zacząłem się już niepokoić, że coś jest nie tak. Po jakimś czasie odwiedziła mnie znajoma uczona z Rosyjskiej Akademii Nauk i przyniosła kopię dokumentu, którego treść wprawiła mnie w osłupienie. Dyrektor tegoż archiwum zwracał się o opinię do jednego ze znanych i bardzo wpływowych akademików rosyjskich, co ma zrobić z podaniem Wołosa, który nie tylko w imieniu swoim, ale i Borejszy zwraca się o dostęp do archiwaliów. Po pierwsze tematykę, którą zamierzaliśmy badać nazwał „politycznie niejednoznaczną” (sic!). Po wtóre, przypomniał, że jego prośba o opinię wynika z „pamiętnej postawy prof. Borejszy w sprawie Katynia” i dalej zacytował słowa tegoż ostatniego: „dla zbadania zbrodni katyńskiej, która nie wzbudza żadnych wątpliwości, należałoby powołać komisję z udziałem prawników w celu postawienia Rosji przed sądem za dokonanie zbrodni przeciwko ludzkości”. Rzecz jasna, pokazałem przy najbliższej nadarzającej się okazji Profesorowi to pismo i zapytałem czy słowa takie kiedykolwiek wypowiedział lub napisał. Przez chwilę szukał w pamięci. Okazało się, że tak. Było to jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych. Jak widać mimo upływu niemal dwóch dziesięcioleci Rosjanie nie zapomnieli.
Jeszcze jeden obraz. Tym razem pracownia Archiwum Polityki Zagranicznej Federacji Rosyjskiej w Moskwie na Starym Arbacie przy ulicy Płotnikow Pierieułok. Jest to resortowa placówka archiwalna MSZ, do której dostęp zawsze był i nadal jest dość ściśle reglamentowany. Siedzimy z Profesorem ramię w ramię. Pracujemy intensywnie świadomi, że korzystamy z nie lada okazji, która nieszybko może się powtórzyć. Może nie powtórzy się nigdy z powodu politycznych turbulencji, zawsze wpływających na dostęp do archiwów przechowujących dokumenty do najnowszej historii. Czytam źródła do dziejów relacji sowiecko-francuskich w międzywojniu. Profesor przegląda materiały do stosunków sowiecko-włoskich w tej samej epoce. Tematyka niekiedy się zazębia i dlatego czasami wymieniamy się ukradkiem teczkami.
Musi tak być, bo Rosjanie ściśle przestrzegają, aby każdy z czytelników otrzymał tylko i wyłącznie dokumenty do swojego tematu i ani kroku dalej. Każdy czytelnik skazany jest na łaskę i niełaskę tzw. fondochranitiela (archiwisty odpowiedzialnego za konkretne fondy, czyli po polsku zespoły dokumentów), który decyduje jaką teczkę udostępnić. Inwentarze nie są do wglądu dla badawczy. Wielce to wymowne. Wyczuwam w pewnym momencie, że Profesor jest podenerwowany. Dokumenty przerzuca w pośpiechu. Wstaje i podchodzi do pań dozorujących pracownię. Słyszę jego głos: „Dajecie mi śmieci, wycinki z prasy, nic ciekawego. A musicie panie wiedzieć, że ostatni przedwojenny ambasador sowiecki w Rzymie [mowa o Borisie Szteinie – M.W.] był jednym z moich profesorów w Moskwie. Na wykładach mówił o stosunkach Związku Sowieckiego z Mussolinim więcej niż jest w tych dokumentach”. Poskutkowało. Fondochranitiel przyniósł po dłuższej chwili ciekawsze dokumenty, w tym niepublikowane raporty słane z Rzymu przez wspomnianego ambasadora.
Podczas jednego z pobytów w Moskwie Profesor mnie zaskoczył. Powiedział bowiem, że jest kojarzony jako badacz „pięknego” wieku XIX i znawca systemów totalitarnych ze wskazaniem na faszyzm we Włoszech i hitleryzm w Niemczech. Zresztą słusznie. Nie to było jednak jego naukowym marzeniem. Chciał badać totalitaryzm sowiecki. Nie miał na to szans do 1991 roku. Potem starał się nadrobić niezawinione zaległości. Udać się to mogło tylko częściowo, bo solidne badania archiwalne we współczesnej Rosji łatwe nie były i wciąż nie są, zwłaszcza jeśli chodzi o historię najnowszą, bezwzględnie ciążącą nad współczesnością. Resztę pozostawił nam – swoim uczniom i współpracownikom. Nieraz o tym w szerszym czy węższym gronie przypominał, chętnie dzieląc się zebranymi przez siebie materiałami, książkami, a także nadzwyczajną wiedzą. To część jego spuścizny. Dla nas zaś niemałe zobowiązanie na przyszłość.
„Ostaniec”? Na pewno tak, ale i jeden z ostatnich wielkich w naszym historycznym cechu. We wdzięcznej zachowam go pamięci, żałując tych rozmów, których nie było dane nam dokończyć. Jednak jeszcze bardziej żałując tych, których nigdy już nie będzie nam dane rozpocząć.
Autor: Mariusz Wołos