Moja mama była normalną osobą, nie żyła jak gwiazda. Lubiła gotować i potrafiła sprawić, że wszyscy czuli się, jak w domu - powiedział PAP syn Audrey Hepburn, Luca Dotti. 3 marca ukazuje się jego książka „Audrey w domu. Wspomnienia o mojej mamie”.
PAP: Co zainspirowało cię do napisania „biografii przy kuchennym stole”?
Luca Dotti: Kiedy udzielałem wywiadów, ludzie interesowali się prywatnymi aspektami życia mojej mamy. Chcieli usłyszeć wyjątkowe opowieści, których nie miałem. Starałam się im wytłumaczyć, że mieliśmy bardzo normalne życie i oni zawsze byli bardzo zaskoczeni, że moja mama lubiła gotować i przebywać w domu. Po latach odnalazłem też przepisy kucharskie mojej matki i doszedłem do wniosku, że może to dobry pretekst do rozmowy o prywatnej części życia mojej mamy. Nie chciałem być jej biografem - od tego są profesjonaliści.
Uświadomiłem sobie jednak, że spojrzenie na życie mojej mamy przez pryzmat kuchennego stołu, z którym wszyscy byliśmy związani, będzie interesujące nie tylko dla publiczności, ale i dla mnie.
PAP: Czyli uporządkowanie tych wszystkich informacji miało szczególne znaczenie również dla ciebie?
L.D.: Na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ta książka to projekt robiony z myślą o fundacji im. Audrey Hepburn, która pomaga dzieciom na całym świecie i wszystkie pieniądze, jakie z niej uzyskamy, zostaną przekazane na działalność charytatywną. Ale bardzo szybko pisanie stało się moją osobistą sprawą. Zrozumiałem też, że to ważne dla wielu ludzi, którzy uczestniczyli w tworzeniu książki – przyjaciół mojej matki, osób, które pracowały u nas w domu, nawet dla sąsiadów w Rzymie i Szwajcarii. Wszystkie ich historie i wspomnienia skupiały się na domu.
Ludzie oczekują gwiazdy filmowej, ikony mody, ale to nie była Audrey, jaką znaliśmy. Ci, którzy ją znali podkreślali, że nasz dom, nasz ogród, nasz stół, nawet nasze przepisy komponowały się z osobowością mojej mamy. Ta jej normalność była dla wielu niespodzianką, ponieważ ona potrafiła sprawić, że ludzie czuli się, jak w domu, czuli się mile widziani i zrelaksowani.
PAP: Podczas "zimy głodu" 1944/1945 niemieccy okupanci głodzili ponad cztery miliony ludzi w Holandii w odwecie za pomoc udzieloną aliantom. Twoja mama cudem przeżyła wojnę. Jak to doświadczenie wpłynęło na jej późniejsze życie? Czy przez to, że cierpiała głód miała szczególny stosunek do jedzenia?
L.D.: Absolutnie tak. Myślę, że dla wszystkich, którzy przeżyli wojnę było to wyjątkowe i tragiczne doświadczenie, które wpływa na człowieka pod wieloma aspektami - emocjonalnie i praktycznie. Moja mama posiadała pewną cechę - widziała piękno nawet w wojnie. Miała w sobie pewien żal, ale jednocześnie podkreślała, że istnieje coś silniejszego od wojny, coś ważniejszego niż nienawiść - wszyscy uczestniczymy w globalnej wojnie przeciwko złu - nawet uśmiechem, czy małymi uprzejmościami możemy z nim walczyć. Ale żeby tego dokonać, szczególnie dzieci, potrzebują pomocnej ręki. Wszystko sprowadza się do dawania nadziei. Mama przez całe życie czuła odpowiedzialność w okazywaniu miłości i uważała, że dawanie nadziei to inwestycja w przyszłe pokolenia.
PAP: Napisałeś w książce, że twoja mama przez całe życie nosiła w sobie wojnę. Co masz na myśli?
L.D.: Tak, napisałem również coś, co jest dla mnie bardzo ważne, że z jakiegoś powodu, wojna pojawia się w najmniej spodziewanym momencie. Mama nie mówiła nieustanie o wojnie czy o swojej przeszłości. Rzadko podnosiła głos albo była przygnębiona. O wiele bardziej niż przeszłość interesowała ją nasza szkoła albo kariera lekarska mojego ojca. Z drugiej strony w małych rzeczach, związanych np. z jedzeniem, mogłabyś dostrzec w niej małą dziewczynkę, która doświadczyła wojny i wiele wspomnień z tym związanych było w jej życiu stale obecnych. To był postępujący proces.
Mama nie wyszła zwycięsko z wojny 5 maja 1945 roku, to zajęło jej o wiele więcej czasu. Czuła więź z Anną Frank - obydwie urodziły się w 1929 roku, nie znały się, dzieliła je spora odległość, ale moja mama powiedziała jedno piękne zdanie: "Różniło nas to, że ja mogłam wychodzić, a ona nie". Sens przetrwania zawsze sprowadza się do faktu, że wszyscy powinniśmy mieć na nie szansę. Wspomnienie wojny, doświadczenie śmierci, deportacja Żydów spowodowały u mojej mamy koszmary, które miała przez całe życie. Ona nie czytała o tych rzeczach, ale była ich świadkiem.
PAP: Myślisz, że udało jej się uporać z uczuciami związanymi z wojną?
L.D.: Myślę, że nie da rady tego przezwyciężyć i zapomnieć. Jedyne, co możesz uczynić w takiej sytuacji, to zmienić swoje nastawienie do tego. Możesz chować w sobie urazę albo spróbować wybaczyć i zrozumieć rzeczy, które są istotniejsze. To też ważny aspekt w działalności humanitarnej mojej matki - ona wierzyła, że nie chodzi tylko o przetrwanie, leki, czy doraźną pomoc - chodzi przede wszystkim o dawanie nadziei. Pokazywanie, że nam na kimś zależy i że się staramy, żeby zbudować coś pozytywnego.
PAP: Twoja mama była bardzo chuda i niektórzy zarzucali jej, że cierpi na anoreksję. Ty natomiast piszesz, że potrafiła zabrać w podróż walizkę suchego makaronu, a jej największą miłością była ciemna czekolada. Jak to wyjaśnisz?
L.D.: Anoreksja była jedną z tych rzeczy, które co jakiś czas przypisywano mojej mamie. Czytałem kiedyś taki artykuł, w którym dziennikarz pisał, że owszem Audrey Hepburn cierpiała na zaburzenie odżywienia, ale to zaburzenie nazywało się II wojna światowa (Audrey w chwili wyzwolenia miała 16 lat, niecałe metr pięćdziesiąt wzrostu, ważyła 40 kg. Cierpiała na astmę, żółtaczkę i inne choroby spowodowane niedożywieniem - red.).
My obecnie przejmujemy się jakością naszego jedzenia, martwimy się o dietę, o zdrowe odżywianie. Moja mama natomiast pochodziła z pokolenia, które miało inny problem: jeść albo nie jeść. To była ich główna troska, uważali, że jeśli masz coś do jedzenia, to jest to piękny dzień. Nie powiedziałbym, że mama stosowała jakąś specjalną dietę. Nie tyła od makaronu - mogła zjeść dwa dania z klusek i nie miała z tym żadnego problemu.
PAP: Ciężko w to uwierzyć.
L.D.: Nie uważam, że to coś niewiarygodnego. Niektóre rzeczy działają na naszą korzyść, inne nie. Nie chodzi tylko o czytanie książek o diecie, ale także słuchanie tego, czego potrzebuje nasz organizm. Mama generalnie prowadziła bardzo zdrowy tryb życia. Piła dużo wody, posiadała własny ogródek, więc mieliśmy dużo świeżych owoców i warzyw. Ale w tym wszystkim chodzi o równowagę – ona nigdy nie miała określonej diety, paliła papierosy, czasem też piła alkohol i uwielbiała czekoladę, ale jednocześnie była umiarkowaną osobą. Nie lubiła nadmiaru i nie potrzebowała nadmiaru.
PAP: Napisałeś także, że twoja mama nigdy nie postrzegała siebie, jako ikony albo gwiazdy. Nie potrafiła nawet zrozumieć, czemu ludzie postrzegają ją, jako piękną.
L.D.: Kiedy żyła, na pewno nie czuła się ikoną, to były inne czasy. Ikoną możesz się stać po śmierci, albo jeżeli tragicznie umrzesz tak jak James Dean albo Marlin Monroe. Życie mojej mamy było dostępne dla innych, wszyscy wiedzieli gdzie mieszka. Nie miała samochodu wszędzie chodziła na piechotę. Znała wszystkich na ulicach i witała się z innymi.
PAP: Twoja mama nie miała prawa jazdy?
L.D.: Potrafiła jeździć, ale nie lubiła tego. Właściwie to bała się jeździć.
PAP: Dlaczego?
L.D.: Miała bardzo złe doświadczenie ze swojej pierwszej jazdy samochodem. Kiedy mieszkała w Los Angeles ze swoim pierwszym mężem Melem Ferrerem, miała prawko i samochód. W pierwszym czy drugim dniu po zrobieniu prawa jazdy miała wypadek, w który była zaangażowana inna osoba. Moja mama była w szoku. Później okazało się, że ta druga osoba spowodowała ten wypadek, żeby wyciągnąć pieniądze od mojej mamy. Wszystko działo się praktycznie tak jak w filmie.
Ta poszkodowana osoba twierdziła, że przez wypadek nie zostanie tancerką baletową i nie będzie mogła trenować. Potem detektyw, który prowadził tę sprawę odkrył, że ta rzekoma ofiara wypadku normalnie ćwiczy. Od tego momentu moja mama stwierdziła, że kierowanie samochodem nie jest dla niej.
PAP: Dlaczego dziwiła się, że ludzie uważają ją za piękną?
L.D.: To skomplikowane. Po pierwsze taka była jej natura. Po drugie nie była klasyczną pięknością, jak na tamte standardy. Podczas kręcenia "Rzymskich wakacji", głównym projektantem dla Paramount była Edith Head. Edith w swoich notach do kostiumów miała uwagi, że musi poprawić sukienkę, żeby zatuszować mankamenty mojej mamy, ponieważ czegoś jest za dużo, a czegoś za mało. Wiadomo, że taka krytyka wpływa na człowieka.
Mama nigdy nie prosiła się o to, żeby być gwiazdą filmową, stała się nią. Ale w tym samym momencie słyszała - jesteś gwiazdą, ale nie jesteś piękną kobietą, musisz poprawić pewne rzeczy. Przezwyciężyła to na przestrzeni lat, ale jej głównym oparciem była ciężka praca. Kiedy pracowała, jako aktorka myślała: "pewnego dnia ktoś przyjdzie i zauważy swój błąd i odeśle mnie do domu", wtedy na jej korzyść przemawiałaby jeszcze praca. Jednocześnie zawsze powtarzała, że wszystko sprowadza się do tego, żeby być szczęśliwym.
PAP: Co twoja mama myślała o starzeniu się? Przejmowała się tym w jakikolwiek sposób?
L.D.: Pamiętam, że kiedy była już starsza upinała swoje włosy do góry i zapytałem ją kiedyś, czemu ich nie rozpuści, na co ona odpowiedziała, że to dobre dla młodych kobiet, a dla tych w jej wieku lepsze jest upinanie włosów. Starzenie się spowodowało również, że mniej od niej oczekiwano - nie była już zobligowana do noszenia eleganckich ubrań, mogła być w jeansach, ze swoimi psami, dużo bardziej zrelaksowana. Jedyne czego żałuję i ona też by żałowała, że nie zdążyła zostać babcią. Wiem, że byłaby w tej roli fantastyczna. Dla mojej mamy nie było ważne zachowanie wiecznie młodości, ale oczywiście chciałaby mieć możliwość bycia starszą kobietą przez dłuższy czas.
PAP: W swojej biografii skupiasz się na pozytywnych cechach swojej mamy. Piszesz jedynie o tym, że paliła papierosy i uwielbiała makaron. Czy miała jakieś inne wady?
L.D.: Wiele osób mówiło, że moja mama była aniołem, a ona odpowiadała: "Nie jestem. Jestem normalną osobą. Mam wiele wad i defektów. Może nie jestem z nich dumna, ale one są częścią mnie". Moja mama cierpiała na brak pewności siebie. Czymś co powodowało u niej największą niepewność była strata ojca w młodym wieku.
PAP: Czy kontaktowała się z nim później?
L.D.: Mel Ferrer, próbował go namierzyć za pomocą Czerwonego Krzyża i udało mu się go zlokalizować. Mój dziadek tak naprawdę nie zniknął, to było bardziej skomplikowane i wiązało się z jego zaangażowaniem w faszystowski ruch w Wielkiej Brytanii. Moja mama nie wiedziała jednak tego wszystkiego, a mojej babci łatwiej było powiedzieć, że jej tata ich zostawił. Mój dziadek nie kontaktował się z moją mamą, bo nie chciał, żeby jego polityczna przeszłość zaszkodziła jej karierze filmowej. W tym samym czasie mama bardzo pragnęła zobaczyć ojca. To spowodowało u niej brak pewności siebie. Ona zawsze czuła pewien rodzaj niepewności w stosunku do mężczyzn, ponieważ straciła ważną osobę w swoim życiu.
PAP: Jakbyś opisał swoje dzieciństwo? Miałeś świadomość tego, że mieszkasz z gwiazdą?
L.D.: Oczywiście. Nie żyłem na jakieś innej planecie i wiedziałem, że moja mama jest aktorką, wiedziałem, że wygrała jakieś nagrody. Na początku nie rozumiałem jednak, jak bardzo była podziwiana i wyjątkowa dla innych, ponieważ sama nie uważała się za wyjątkową. Oglądaliśmy wiele starych filmów, w których występowali inni aktorzy, a dla mnie moja mama była tylko jedną z nich. Kiedy jesteś nastolatkiem, nie interesujesz się stylem, modą i pięknem. Masz inne problemy, oglądasz inne filmy – Star Wars, Agent 007, a nie „Rzymskie wakacje”, „Śniadanie u Tiffaniego” czy „Sabrinę”. Moja mama nie żyła jak gwiazda. Gwiazdy, dla wszystkich z nas są kimś innym i wyjątkowym – skandale, drogie samochody, dramaty. To do niej nie pasowało.
PAP: W późniejszym czasie twoja mama skupiła się bardziej na pomocy humanitarnej, niż na karierze filmowe. Pod koniec lat 80. została ambasadorem dobrej woli UNICEF-u. Jak sądzisz było to spowodowane jej dzieciństwem w cieniu wojny, czy chodziło o coś więcej?
L.D.: To było coś zupełnie innego. Moja mama czytała wiele gazet, ale też uwielbiała oglądać telewizję. Rozumiała, że telewizja daje nie tylko rozrywkę, ale także informację. Kiedy media zwróciły uwagę na kryzys humanitarny w Biafrze, po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć na własne oczy, co się dzieje. Nie tylko poznać liczby, ale zobaczyć umierających ludzi. Mama doszła do wniosku, że jako osoba publiczna może wykorzystać swój wizerunek i popularność, by pomagać. W innych wypadkach ona nie wykorzystywała swojej popularności. Pamiętam taką sytuacją, kiedy ludzie na lotnisku podchodzili do niej i mówili: "Pani Hepburn podwieziemy panią samochodem elektronicznym" na co ona odpowiadała: "Nie, dziękuję. To będzie przydatne, jak będę stara. Teraz mogę sama iść".
Zawsze była też zdziwiona, kiedy proponowano jej pierwszą klasę w samolocie, ona zawsze latała ekonomiczną. Moja mama pochodziła z pokolenia, które uważa, że za dobre rzeczy, trzeba być wdzięcznym, a nie, że to nasz przywilej.
PAP: Jaki jest twój ulubiony przepis mamy?
L.D.: Mój ulubiony przepis to związek z jedzeniem i ludźmi, którzy za tym stoją, ponieważ bardzo często chodząc na targ czy do supermarketu zapominamy, że ktoś to wszystko przygotowuje. Kiedy kupujemy pomidora i wiemy skąd pochodzi, samemu go wybieramy, nasze spaghetti al pomodoro (ulubiony przepis Audrey - red.) staje się czymś wyjątkowym dla nas.
Książka "Audrey w domu. Wspomnienia o mojej mamie" ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego.
Luca Dotti - to syn Audrey Hupbern z drugiego małżeństwa z włoskim psychiatrą, prof. Adreą Dottim. Z wykształcenia jest grafikiem, projektantem. Obecnie prowadzi pomagającą dzieciom na całym świecie Fundację im. Audrey Hepburn, stworzoną przez rodzinę aktorki już po jej śmierci, w 1994 roku. Mieszka w Rzymie z żoną i trojgiem dzieci. (PAP)
Rozmawiała Katarzyna Krzykowska (PAP)
ksi/ agz/