"Uważałam, że jeżeli jest ciężko - a przecież nie byłam w ekstrawarunkach obozowych, tylko w takich, jak większość - to trzeba się bronić. Odpychać od siebie złe odczucia psychiczne i fizyczne. W każdej sytuacji znajdować moment świadczący o tym, że jest nadzieja, że ludzie nie są tacy źli" - mówi 91-letnia Alicja Gawlikowska-Świerczyńska, która cztery lata spędziła w Ravensbrueck. Wywiad-rzeka przeprowadzony przez Dariusza Zaborka nosi tytuł "Czesałam ciepłe króliki".
Alicja Gawlikowska-Świerczyńska urodziła się w 1921 roku w Warszawie. Gdy miała dwanaście lat – umarła jej matka, jako 16-latka straciła ojca. Właśnie zdała maturę i wybierała się na studia dziennikarskie, kiedy wybuchła wojna. Dziewczyna działała w konspiracji, po wpadce trafiła na pół roku do więzienia na Pawiaku, a potem na cztery lata do obozu koncentracyjnego w Ravensbrueck.
Jej wspomnienia z obozu cechuje brak patosu, Gawlikowska nie ma skłonności do rozpamiętywania koszmarów. Mówi wręcz, że aby przeżyć, "trzeba było obóz polubić". "Są ludzie, którzy z wojny i pobytu w obozie wydobywają okropności. Łatwo im to przychodzi. A ja uważałam, że jeżeli jest ciężko - a przecież nie byłam w ekstrawarunkach obozowych, tylko w takich, jak większość - to trzeba się bronić. Odpychać od siebie złe odczucia psychiczne i fizyczne. W każdej sytuacji znajdować moment świadczący o tym, że jest nadzieja, że ludzie nie są tacy źli. (...) Nie dopuszczałam do siebie myśli, że nie wytrzymam, że zaraz tu zginę" - mówi dodając, że jej sposobem na przetrwanie było "polubić sytuację". Na pytanie Dariusza Zaborka, jak można polubić obóz koncentracyjny Gawlikowska odpowiada: "Zawsze miałam w głowie, że to, co człowiek robi, powinien polubić. Zwłaszcza, gdy sytuacja jest nie do zmiany".
Alicja Gawlikowska -Świerczyńska zapamiętała pożegnania koleżanek, które szły na śmierć. "Zawsze mówiłyśmy, że mają ładnie wyglądać. Czesałyśmy je, żeby nie pokazywały przed Niemcami, że się boją. Chodziło o to, żeby zachować twarz. Pożegnanie tych, które szły na rozstrzelanie, utkwiło mi w pamięci na całe życie. Z naszego transportu około 70 Polek. Za każdym razem czułam, że następna mogę być ja. Zwłaszcza jeśli te kobiety też trafiły za sprawę polityczną, myślałam, że to może być mój ostatni dzień" - wspomina.
Zdaniem Gawlikowskiej przeżyć obóz pomógł jej fakt, że przybyła tam stosunkowo wcześnie - na wiosnę 1941 roku, kiedy racje żywnościowe były nieco większe niż później i istniała jeszcze szansa na znalezienie stałej pracy. Najgorzej traktowane były więźniarki, które dopiero co przybyły i dla których co dzień szukano innych zadań. Ona sama także w pierwszych tygodniach pracowała przy dorywczych ciężkich robotach. Czasem było to po prostu przenoszenie cegieł z miejsca na miejsce zarządzane przez Niemców, aby dać wszystkim więźniarkom zajęcie. Była już bardzo wyczerpana, gdy dostała pierwszą znośną pracę.
"Na parę miesięcy dostałam się do hodowli królików angora. Czesałam króliki, szorowałam klatki, karmiłam. Króliki były ciepłe. Trzymałam je i mnie grzały, były piękne, miłe. Potem z mężczyznami z małego obozu jeździłam do lasu po zieleninę, kosili trawę, schła, a my jadłyśmy jagody. Wieczorem wracaliśmy, w obozie był głód, a króliki miały dobre kartofle gotowane z otrębami, a nie zgniłe, tak jak my. Można było pojeść z królikami" - wspomina Gawlikowska. Potem znalazła pracę m.in. w "warsztatach artystycznych", gdzie więźniarki produkowały sandały ze słomy, potem - w magazynach. W jej wspomnieniach Polki w obozie na tle kobiet innych narodowości wyróżniała wzajemna solidarność.
W 1941 roku, kiedy Gawlikowska trafiła do obozu, racje żywnościowe były głodowe, ale pozwalały utrzymać się przy życiu, było bardzo ciężko, ale najgorsze miało dopiero nadejść. "Trudna sytuacja zaczęła się w latach 1942-43, kiedy przyjeżdżały transporty z Auschwitz, z Majdanka, bo te kobiety przywlekły ze sobą masę chorób. Zaczął się tyfus, gruźlica (...). Najgorszą sytuację miały te, które późno przyjechały do obozu. Najbardziej współczułam tym, które przyjechały po powstaniu warszawskim, jesienią 1944 roku. To, co zastały w obozie, to była makabra: choroby i olbrzymia śmiertelność. W blokach, gdzie mieszkały, był straszny tłok i straszny brud, nie miały już koców ani innego okrycia, nawet ubrań" - wspomina.
Gawlikowska potwierdza, że w Ravensbrueck było kilka strażniczek, które czerpały przyjemność z dręczenia więźniarek, uważa jednak, że nie było to regułą. W latach 1941-1943 naczelniczką obozu była Johanna Langefeld, Niemka, która z niewyjaśnionych powodów wspierała w obozie Polki, pozwalając im zajmować stanowiska blokowych i sztubowych. To pozwoliło zorganizować życie w blokach polskich więźniarek w znośniejszy sposób. Po wojnie Langefeld trafiła do więzienia na Montelupich w Krakowie, miała proces, podczas którego broniły jej polskie więźniarki Ravensbrueck. Gdy wyszła na przepustkę te same kobiety pomogły jej w ucieczce i w znalezieniu kryjówki na Dolnym Śląsku. Do Niemiec Langefeld wróciła dopiero w 1958 roku. "Zasługiwała na pomoc" - uważa Gawlikowska.
Otwarcie opowiada o stosunkach homoseksualnych między więźniarkami. "Miały swoje piosenki wywoławcze, którymi się rozpoznawały. Początkowo nie wiedziałyśmy, o co chodzi, bo te piosenki śpiewały po niemiecku, ale pomału człowiek obserwował i zdobywał doświadczenie. Ta główna piosenka, która zachęcała do wspólnych spotkań wiadomych zaczynała się od słów +Dobrze, przyjdź, tylko przynieś mi marmoladę...+" - wspomina. W niedzielę, która w obozie była dniem wolnym od pracy, można był spotkać obozowe pary na spacerze. Te kobiety, które miały dostęp do magazynów z odzieżą, lubiły przebierać się za mężczyzn. Często dochodziło do scen zazdrości. "Jeśli chodzi o Polki, to znałam dwie pary. Ale one się nie afiszowały, starały się to robić dyskretnie. Polki zawsze były w tych sprawach delikatne i zapóźnione. (...) Niemki i Cyganki zachowywały się naturalniej - powiedziałabym - zgodnie z naturą" - mówi Gawlikowska.
Na więźniarkach Ravensbrueck przeprowadzano eksperymenty medyczne. "+Królikom+ wszczepiano na przykład bakterie do nacięć na nogach, łamano kości, wycinano mięśnie, do ran wkładano odłamki szkła, drewna, metalu, to się nie goiło. Te dziewczyny miały w nogach okropne ubytki, dziury, te, które przeżyły, były okaleczone na całe życie". Niektórym z ofiar tych eksperymentów udało się przeżyć dzięki koleżankom, które je ukrywały, na przykład pod numerami więźniarek, które zmarły wcześniej. Gawlikowska ocenia, że udało się uratować około 80 takich kobiet.
Operacjom poddawano niemal wyłącznie Polki, one także najczęściej były ofiarami rozstrzeliwań. Zdaniem Gawlikowskiej działo się tak dlatego, że tylko w Polsce była tak masowa konspiracja. Więźniarki nigdy nie doszły, wedle jakiego klucza wybierano ofiary. Gawlikowska zapamiętała pożegnania koleżanek, które szły na śmierć. "Zawsze mówiłyśmy, że mają ładnie wyglądać. Czesałyśmy je, żeby nie pokazywały przed Niemcami, że się boją. Chodziło o to, żeby zachować twarz. Pożegnanie tych, które szły na rozstrzelanie, utkwiło mi w pamięci na całe życie. Z naszego transportu około 70 Polek. Za każdym razem czułam, że następna mogę być ja. Zwłaszcza jeśli te kobiety też trafiły za sprawę polityczną, myślałam, że to może być mój ostatni dzień" - wspomina.
Udało się jej jednak przeżyć. Po wojnie Alicja Gawlikowska-Świerczyńska została lekarką: pulmonologiem i anestezjologiem. Pracuje po kilka dni w tygodniu po dziś dzień do dziś.
Książka "Czesałam ciepłe króliki" ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. (PAP)
aszw/ abe/