„I to jest właśnie istota mitu: mit pamięta. Ale mit pamięta co innego niż historia. Pamięta to, co jest osobistym ulubieniem i osobistą zgrozą, co wypływa z natury człowieka. Nie pamięta dokumentów, wyraża raczej sen niż jawę, postać rzeczy idealną, zarówno w złym, jak w dobrym, wyraża los nieprzetłumaczalny na żaden język historyczny, niezmienny los śmiertelników skazanych na wyżywanie się w walce ze śmiercią” – zapisała Maria Kuncewiczowa.
1 sierpnia 1944 roku na rozkaz Komendanta Głównego AK gen. Tadeusza Komorowskiego „Bora” w Warszawie wybucha powstanie. Przez 63 dni powstańcy prowadzą z wojskami niemieckimi heroiczną i osamotnioną walkę, której celem jest niepodległa Polska, wolna od niemieckiej okupacji i dominacji sowieckiej.
„Dzienniki z Powstania Warszawskiego” ukazują jednak niecodzienną perspektywę, z której pisze się o powstaniu. W zapiskach bowiem niewiele jest heroizmu dziewcząt i chłopców, którzy tak ofiarnie walczyli i ginęli za wolność Polski. Autorzy tej książki to pisarze często starzy i chorzy albo tragicznie już doświadczeni, którzy chcieli przede wszystkim przetrwać. Nie wszystkim zresztą było to dane. Dwoje najstarszych zmarło w miesiąc po upadku Powstania: Karol Irzykowski w szpitalu, ranny w nogę, a Maria Rodziewiczówna na skutek przejść w Warszawie i ogólnego wyczerpania. Pisarze ci w większości przebywali w Śródmieściu lub na Żoliborzu. Siedzieli jednak w piwnicach lub w głębi mieszkania, rzadko je opuszczając. Ich świat gwałtownie się skurczył. Z tej perspektywy powstanie zatem bardziej słyszeli niż widzieli.
Autorzy prezentują różne postawy. Z jednej strony demonstrowana przez Marię Rodziewiczównę bardzo romantyczna i bogoojczyźniana. Jej dzienniki to w rzeczywistości krótkie zapisy na końcu kalendarzyka. „Deszcz od rana – ruch minimalny. Wybuch powstania o 6 po poł. AK wystąpiła do boju” – zapisała 1 sierpnia. Piętnaście dni później, w święto Wniebowstąpienia NMP, Rodziewiczówna pisze: „Cudu nie było”. W jej wspomnieniach widać gehennę ludności pozbawionej wody i jedzenia. „Męka i miasto bez wody – między dwoma szachrajami Warszawa dogorywa skazana na śmierć. Zgroza i hańba, potępienie interwentów dozgonne” – czytamy pod datą 21 września.
Po przeciwległej stronie postaw plasuje się Leopold Buczkowski – trzeźwy i zbuntowany, widzący jasno i ostro nie tylko zbrodnie niemieckie, ale także wielkość i małość natury ludzkiej. 2 sierpnia zapisał: „Niemcy rozbili artylerią ten szpital, resztka niedobitych rannych uciekła do piwnic. Co tam się stało z nimi potem? Czy wymordowali wszystko, jak na Wolskiej? Przerywam pisanie, bo właśnie biją teraz w tej chwili sprzężone moździerze 40 mm, biją na Stare Miasto itd. Niemieckie lotnictwo jest nad Warszawą kilkanaście razy dziennie, bombardują bez przeszkód, pożary szaleją! Ave Maryja!”
Buczkowski widzi także, jak narody „nabierane” są przez tzw. wielką politykę, nie liczącą się w swoich kalkulacjach i rozgrywkach z cierpieniem ludzi, a piękne hasła, tradycja, mity i literatura są najczęściej podporządkowane tym politycznym manipulacjom. To głębokie przerażenie pisarza nabiera tragicznych wymiarów.
Z kolei o 1 sierpnia w dziennikach Marii Dąbrowskiej przeczytamy: „Całą noc deszcz taki, jakby z nieba wiadrami wodę lał. Spokój. Wyspaliśmy się tej nocy. Rano zupełna cisza. Armat z frontu nie słychać. O dziesiątej dziwne syreny fabryczne na odwołanie alarmu. O pierwszej był p. Stępczyński [?]. O czwartej słyszałam przez okno w mieście daleką strzelaninę i detonacje. O piątej zaczęła się strzelanina koło nas. Zeszliśmy do piwnicy, ale zorientowawszy się, że to walki uliczne, wróciliśmy na górę. W nocy ostre strzelanie z przerwą tylko między pierwszą i czwartą”.
Również i Dąbrowska pisze o braku wody. 15 sierpnia zapisała: „Dziś jest pierwszy dzień bez wody. To pogłębia grozę sytuacji. Tragedia zapada w obrzydliwość. Pod naszymi oknami w ogródku pani Kowalczewskiej kopią olbrzymi dół kloaczny. Dziś w nocy miałam dyżur od pierwszej w nocy do piątej rano, w czasie którego były desanty. Dziś o czwartej i pół pocisk z tanku zawadził o nasz dom, tak że wszędzie posypały się tynki i cegły. W moim mieszkaniu ofiarą wstrząsu padł talerz z osiołkiem z Sorrento, który spadł ze ściany i rozbił się na cztery kawałki. Mój posępny nastrój wieczorem wywołuje gniew Anny. Na kolacji bezdomna”.
A jak zapamiętał 1 sierpnia Karol Irzykowski? W jego dzienniku przeczytamy: „W tej chwili na mojej ulicy, pod moimi oknami niemal, o 5 po południu zaczęła się dawno już zapowiadana ruchawka. Wciąż strzelanina. Wielkie huki bomb i granatów, mniejsze pukania pistoletów i osobnych karabinów, sypiący się gruchot kulomiotów i karabinów maszynowych. Ponieważ nie wychodzimy, nawet nie wychylamy się z okna, pozostają nam tylko wrażenia akustyczne: rozróżnia się instrumenty orkiestry i wysuwa się z tego wnioski dramatyczne”.
Z kolei w dzienniku Stefanii Podhorskiej-Okołów tak przeczytany o tym dniu: „Punktualnie o 5 zaczyna się strzelanina na Marszałkowskiej. Przedtem z +trójki+, którą jechałam, zauważono dwa czołgi zajeżdżające[?] przed wylot ul. Szucha. Ludzie uciekają w stronę placu Zbawiciela. Jedziemy na wprost ognia, ale jedziemy. Przy Hożej tramwaj staje. Wszyscy w popłochu wysypują się na ulicę i wsiąkają momentalnie w bramy i w bocznice. Mam zamiar położyć się i jechać dalej, aż do skutku (róg Siennej) w nadziei, że tamtędy dostanę się jeszcze na […]. Daremna nadzieja. Kiedy motorniczy opuszcza wagon, wysiadam i ja, chyłkiem, z duszą na ramieniu przemykam się za kioskiem z gazetami do najbliższej bramy zatłoczonej ludźmi. Zewsząd pękają wystrzały broni rozmaitego kalibru. Na schodach […] pełno ludzi. Wchodzę na I piętro. Widzę znajome nazwisko […], fizyczny. Dzwonię – nikt nie nadchodzi. Schodzę na półpiętro. Stoję w […] ale lawina[?] wzmaga się. Dwaj panowie, którzy palą papierosy, siedzą na stopniach. W pewnym momencie robi się ciszej. Schodzimy do bramy. Tramwaj odjechał. Słyszę opowiadanie: jakiś cywil zabrał motorniczego i kazał mu jechać. +„Może chłopcy czekają za Żelazną Bramą+. Ten tramwaj podobno dojechał do Złotej. W jakiś czas później nieśmiałe[?] błaganie: +Nie wysuwaj się pan, narażasz pan siebie i nas+. Jestem znowu na schodach. Krzyk: Zabity! Zabity! – To motorniczy z następnego tramwaju, ten co się wychylał, padł ugodzony kulą, nie wiadomo swoich czy niemiecką. Jeszcze człowiek jeden zabity leży pod domem. Pochowano ich później metodą 39 roku na trawniku na ul. Skorupki. Jedna kobieta z dzieckiem kołacze do mieszkania na I p. Otwierają nam, pozwalają kilkunastu osobom rozgościć się w przedpokoju. Około 8 przechodzę do mieszkania p. Heleny. Ma ponadto koło 12 osób. Pół godziny leżę u niej na kanapce we frontowym pokoju. Ucisza się”.
W publikacji znalazły się również dzienniki Larysy Zajączkowskiej-Mitznerowej. Prowadzi je z perspektywy osoby będącej po drugiej strony Wisły – na Pradze. 1 sierpnia zapisała: „Dziś się rozpoczęło. Przyszło to, o czym się marzyło – zbrojne Powstanie Warszawy przeciwko Niemcom. Choć już szaleją od kilku dni w oczekiwaniu na atak sowiecki i dosłownie wszyscy, począwszy od gubernatora, a kończąc na najmniejszym Volksdeutschu siedzą na spakowanych walizkach (albo już zwiali do Vaterlandu) – jeżeli nawet coś wiedzieli, to rozmachu Powstania nie brali zbyt poważnie. Z rana nic nie zapowiadało jeszcze wybuchu”.
„Rozeszła się wiadomość o kapitulacji Niemców w Warszawie. Cieszymy się, ale nie wiemy, czy to prawda. Wprawdzie od dwóch dni nie słychać żadnej strzelaniny. Już parę dni temu mówiono, że Rosjanie otoczyli Warszawę od strony Pruszkowa, gdzie uwolnili obóz. Po obiedzie poszłyśmy z mamą do pani D., żeby umówić się z nią na wyprawę do naszego domu na Kępie. Pada deszcz, pachnie jesienią, wilgotną ziemią i wiatrem – jak na wsi. Żółkną drzewa i pełno suchych liści. Melancholia” – zanotowała z kolei 2 października.
„Dzienniki z Powstania Warszawskiego” ukazały się nakładem wydawnictwa LTW.
Anna Kruszyńska (PAP)
akr/