W okresie solidarnościowej rewolucji partia komunistyczna w Polsce nie była monolitem. Rozrywające ją wewnętrzne konflikty nie na żarty groziły jej rozpadem. Wielkim poparciem Kremla cieszyli się zwłaszcza ci działacze, dla których stalinizm był wzorem do naśladowania, a „Solidarność” – kontrrewolucją, którą należało zniszczyć. Za wszelką cenę i bez oglądania się na liczbę ofiar.
Przyjęło się uważać, że w ostatniej dekadzie PRL w zasadzie nie było już „wierzących komunistów”. Partią rządzili pragmatycy, dla których marksistowska ideologia stanowiła jedynie fasadę, za którą kryła się chęć zrobienia kariery politycznej za wszelką cenę. Książka Przemysława Gasztolda pokazuje, że było inaczej. W latach 1980-1981 wewnątrz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej wzrosło znaczenie pryncypialnych marksistów dla których gierkowskie reformy były zdradą komunistycznej doktryny, a zgoda na funkcjonowanie „Solidarności” stanowiła nie tyle dowód słabości partii, co wręcz plamę na jej honorze.
Wtedy właśnie w życiu politycznym PRL zaczęły funkcjonować rozmaite grupy, dziś w znakomitej większości zupełnie zapomniane. Warto wspomnieć chociażby Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald”, Kluby „Rzeczywistości” czy Poznańskie Forum Komunistów. Zrzeszały ludzi z dumą określających się mianem komunistów, którzy myśli Marksa i Engelsa wciąż uważali za drogowskaz działalności politycznej. Był to prawdziwie wybuchowy koktajl ideowy, łączący dogmatyczny komunizm z elementami myśli nacjonalistycznej, nierzadko także antysemityzmem i bałwochwalczą wiernością wobec ZSRS. Nic zatem dziwnego, że komunistyczni dogmatycy, cieszyli się tak ogromnym sowieckim poparciem. W latach 1980-1981 stali się oni liczącą siłą w wewnętrznych walkach o władzę w PZPR.
Albin Siwak, Stefan Olszowski, Andrzeja Żabiński czy Tadeusz Grabski – te postacie są dziś niemal zupełnie zapomniane. Natomiast w latach 1980-1981 byli to ludzie z pierwszych stron gazet, wchodzący w skład najwyższych kręgów władzy. Niektórzy z nich mieli, niebezpodstawnie, ambicje by z namaszczenia Moskwy stanąć na czele polskiej partii. To właśnie oni są głównymi bohaterami książki Przemysława Gasztolda analizującej wewnętrzne podziały istniejące w PZPR w latach osiemdziesiątych. Autor z ogromną wprawą odkrywa przed czytelnikiem wiele sekretów rządzącej Polską „ludową” partii. Z pozoru jednolita i oficjalnie demokratyczna, opierała się w gruncie rzeczy na „demokratycznym centralizmie” wykluczającym indywidualizm jej członków. Gdy po podpisaniu porozumień sierpniowych w 1980 r. władza komunistyczna nad Wisłą się zachwiała, PZPR stała się areną niezwykle zaciętej walki frakcyjnej.
Na pozór nic w tym wyjątkowego, wszak historia komunizmu pełna jest wewnętrznych walk o władzę i krwawych sporów osadzonych na gruncie walki o czystość doktryny. To co u Gasztolda niezwykłe, to przede wszystkim moment historyczny w którym toczy się wewnątrzpartyjne walka na śmierć i życie. Wolnościowa rewolucja „Solidarności” była dla komunistycznych dogmatyków śmiertelnym wrogiem, którego gotowi oni byli utopić we krwi. Dzięki „Towarzyszom z betonu” poznajemy wiele inicjatyw i ludzi zaangażowanych w ten nurt polityczny.
Autor książki z dużą werwą i ogromnym znawstwem odmalował ówczesne spory toczone na partyjnych nasiadówkach. To niemała sztuka, bo autor musiał skorzystać z tysięcy stron dokumentów napisanych partyjną nowomową w której działacze czuli się jak ryby w wodzie, a która dziś pozostaje coraz bardziej niezrozumiałym żargonem. W swym rewolucyjnym i antysolidarnościowym zapale dogmatycy za wszelką cenę walczyli o „czystość”. Świadczy o tym nie tylko mistrzowsko analizowany przez Gasztolda język, ale przede wszystkim ich poglądy na społeczeństwo. Opiewanie swojskości, połączone z iście hunwejbińskim zapałem do krytyki wszelkich zapożyczeń z Zachodu. „Jak wytłumaczyć, że przyjaciele zamiast zaprosić się na wódkę, proszą na »drinka«? Nie chciejmy udawać Europy za wszelką cenę” – perorował w 1982 r. jeden z generałów-dogmatyków.
Choć tytuł obiecuje co innego, autor skupił się przede wszystkim na wydarzeniach z lat 1980-1981. Aż osiem z dziesięciu rozdziałów dotyczy tego okresu. I nic dziwnego, bo rzeczywiście był to czas dla dogmatyków najważniejszy. W połowie 1981 r. poczuli się na tyle mocni, by przeprowadzić – ostatecznie nieudaną – próbę odsunięcia Stanisława Kani z funkcji I sekretarza. Gasztold krok po kroku opisuje tę operację a także odkrywa silne i słabe karty dogmatyków. Właściwie już wówczas tajemnicą poliszynela było to, że czuli się oni mocni przede wszystkim poparciem sowieckim. Niewiele słabsze poparcie otrzymali także od komunistów wschodnioniemieckich i czechosłowackich, a także od służb specjalnych NRD i CSRS. Nic tak bardzo jak strach przed „polską zarazą” nie zachęcał Pragi i Berlina Wschodniego do wsparcia polskich twardogłowych.
Kilkanaście miesięcy poprzedzających stan wojenny zostało odtworzonych z prawdziwie zegarmistrzowską precyzją i dbałością o nawet najdrobniejsze szczegóły. Trudno jednak uciec od myśli, że książka Gasztolda byłaby zdecydowanie lepsza gdyby odchudzić ją do najważniejszych wątków związanych ze „zdrowym nurtem” w PZPR. Momentami czytelnik odniesie wrażenie, że w „Towarzyszach z betonu” informacji jest po prostu zbyt wiele, nie brakuje też powtórzeń. Z drugiej strony, książka stanowi prawdziwą kopalnię ciekawostek i nieznanych szerzej faktów. Sęk w tym, że wiele z nich nic nie wnosi do głównego tematu książki. Informacje o wietnamskiej prasie opisującej „Solidarność” jako rezydenturę CIA czy wątki dotykające światowego terroryzmu – same w sobie prawdziwie fascynujące – powinny chyba znaleźć się w innych publikacjach.
Autorowi nie brak pisarskiej fantazji. Owszem, przydaje to lekturze kolorytu, lecz są też momenty, gdy używany język będzie drażnił bardziej wymagającego czytelnika. Nieścisłe jest choćby twierdzenie autora, że Czesław Kiszczak zyskiwał zaufanie sowieckich towarzyszy dzięki wspólnym libacjom alkoholowym, co w wojsku stanowiło stały punkt na partyjnej drodze kariery. W rzeczywistości bowiem Kiszczak znany był z niechęci do spożywania alkoholu, a od lata 1981 r, jako szef MSW zwalczał go w resorcie. Są jednak miejsca powodujące większe wątpliwości interpretacyjne niż stan zaopatrzenia barku Kiszczaka. Gasztold ma rację gdy opisuje, że w dogmatycznych inicjatywach często odnajdowali się emerytowani funkcjonariusze stalinowskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Dla nich zmiany 1956 r. były nieszczęściem, zachowali także pryncypialny stosunek do doktryny komunistycznej. Jednak wpisywanie całej MSW z czasów ministrowania Milewskiego czy Kiszczaka jako struktury dogmatycznej budzi duże wątpliwości.
Za rządów Kiszczaka esbecy wykazywali się przede wszystkim pragmatyzmem, nie zaś dogmatyzmem. Nie byli – jak ich starsi towarzysze z MBP – owładnięci ideologią komunistyczną. Dla nich służba w MSW była raczej świadomie wybraną drogą kariery zawodowej, a nie chęcią „zbrojnej” walki o marksizm-leninizm. Pod koniec ostatniej dekady PRL głównymi problemami dla funkcjonariuszy MSW były sprawy socjalne, niskie pensje, inflacja czy spadek stopy życiowej, ale nie niski „pryncypializm ideologiczny”. Służba Bezpieczeństwa, czyli „tarcza i miecz” komunistycznej partii, stała się zbiorem pragmatyków nie widzących nic gorszącego w wolnorynkowych reformach. Być może dlatego właśnie w okresie przełomu nie było szansy na polską wersję puczu Janajewa.
Gasztold odkrył przed czytelnikiem niejeden paradoks. Jednym z najbardziej dojmujących jest chyba ten, że nurt dogmatyczny został skutecznie rozbity i zmarginalizowany już po wprowadzeniu stanu wojennego, a stał za tym nie kto inny, ale gen. Wojciech Jaruzelski. Twórca stanu wojennego zdecydował się na lżejszą, bardziej pragmatyczną wersję komunizmu. Nie było w niej miejsca na powrót stalinowskiej utopii ze ściśle przestrzeganym centralnym sterowaniem gospodarką, masowymi represjami politycznymi i hołdami wobec „wielkiego brata” ze wschodu. U schyłku lat osiemdziesiątych PZPR wciąż posiadała ponad dwa miliony członków i pełną kontrolę nad resortami siłowymi. Gdy jednak przyszedł czas wolnorynkowych reform, za partię i komunistyczne ideały nie chciał już umierać nikt, włącznie ze skutecznie zmarginalizowanymi w PZPR dogmatykami.
Gasztold badając „partyjny beton” ostatniej dekady PRL stworzył potężną pracę, liczącą ponad osiemset stron. Pomimo budzącej respekt objętości, jest ona warta lektury. Pozwala nie tylko uzupełnić naszą wiedzę o szesnastu miesiącach legalnej działalności „Solidarności”, ale też znacznie lepiej zrozumieć schyłek PRL. Śledząc razem z autorem zakulisowe walki o władzę w teoretycznie monolitycznej partii komunistycznej, zbliżymy się do odpowiedzi o to dlaczego rok 1989 w Polsce wyglądał tak jak wyglądał. Dowiemy się dlaczego możliwy był Okrągły Stół, dlaczego przemiany w naszym kraju były bezkrwawe i gdzie podziali się ostatni prawdziwi polscy komuniści.
Grzegorz Wołk
Źródło: MHP