Uboczne nurty, choć silne organizacyjnie i znajdujące niemałe zaplecze społeczne, nie są ulubionym tematem ani dla pogłębionych badań naukowych, ani do popularyzowania ich w mediach. Do takich zjawisk należała „Solidarność Walcząca”, która rozwijała się niezależnie, a niekiedy wbrew dyrektywom płynącym z głównych struktur związkowych, utajnionych w stanie wojennym.
Po wprowadzeniu stanu wojennego większość środowisk solidarnościowych i około solidarnościowych szukało swojego miejsca oporu wobec decyzji PRL-owskich władz. W pierwszej kolejności domagano się przywrócenia praw związkowych i pracowniczych oraz wypuszczenia zatrzymanych, aresztowanych i internowanych. Władze zaś tłumiąc opór żonglowały, oficjalnie bądź puszczaną w obieg plotką, rozważaniem „wejdą, nie wejdą”, co miało sugerować jedyne rozsądne rozwiązanie tj. zaprowadzenie porządku własnymi siłami i opanowanie antykomunistycznej retoryki oraz antysowieckich nastrojów.
Małgorzata Bartyzel: W zmilitaryzowanym kraju znaczna część społeczeństwa zmuszona wręcz była do zachowań konspiracyjnych, zaś poważne grupy tak naukowców jak robotników uznały, że trzeba prowadzić działania imitujące polskie państwo podziemne.
W tej zradykalizowanej sytuacji krystalizowały się w odwecie bardziej radykalne grupy i nie chodziło wcale o tzw. ekstremę głównego trzonu „Solidarności”. W zmilitaryzowanym kraju znaczna część społeczeństwa zmuszona wręcz była do zachowań konspiracyjnych, zaś poważne grupy tak naukowców jak robotników uznały, że trzeba prowadzić działania imitujące polskie państwo podziemne. Budowanie struktur w tych gremiach miało już jednak inne cele. Nie wystarczało przywrócenie legalnej działalności związków zawodowych.
Chodziło tym razem o podjęcie rzeczywistej walki o niepodległe państwo polskie w całości, bez narzuconego siłą systemu komunistycznego, bez uzależnień od Związku Sowieckiego. Na zapleczu byli dawni AK-owcy, uczestnicy powstania warszawskiego i inni konspiratorzy, którzy stworzyli zwielokrotniony system zabezpieczeń przed infiltracją ze strony milicji, SB i władz centralnych. Pierwszy etap, to było budowanie struktur, informacji, druku, kolportażu, poszerzanie stref wpływów, szkolenia zachowań. Jednym z symbolicznych i za każdym razem wzruszających i mobilizujących gestów była składana przysięga, która zakładała walkę do skutku, wraz z możliwością złożenia ofiary z własnego życia. Stan wojenny był czasem, w którym zaczęli ginąć ludzie, więc Kornel Morawiecki – założyciel „Solidarności Walczącej” musiał uczciwie pokazywać kolejnym konspiratorom na co mogą być narażeni przystępując do organizacji. Sama już przysięga narzucała myślenie o walce, która nie pozostanie jedynie walką na słowa, ale w razie potrzeby lub konieczności może się także przerodzić w walkę zbrojną.
W opowieściach dziennikarskich Igora Janke „Twierdza. Solidarność Walcząca – Podziemna Armia”, nie brak stronniczości przekazu i wyraźnej sympatii autora do bohaterów tamtych wydarzeń. To rzecz naturalna, gdy książka oparta jest w większości na relacjach świadków, na więzach rodzących się podczas bezpośrednich spotkań. W czytaniu przypomina powieść sensacyjną lub kryminalną, choć w wydźwięku podszytą entuzjazmem na skutek podejmowanych akcji. Nie brak w niej powtórzeń, aż chwilami do zmęczenia, co jednak nie jest pomyłką autora, czy słabością konstrukcji. W ten sposób Igor Janke uzmysłowić ma odbiorcy jak usystematyzowane były procedury w tej spiętrzonej konspiracji i z jaką precyzją ich przestrzegano ze względów bezpieczeństwa. Izolowano drukarzy od kolporterów, redaktorów od dowodzących polityków, przywódców rozparcelowano tak, by jakaś nieszczęśliwa wpadka nie hamowała żadnych działań czy wydawnictw.
Małgorzata Bartyzel: W książce nie brak powtórzeń, aż chwilami do zmęczenia, co jednak nie jest pomyłką autora, czy słabością konstrukcji. W ten sposób Igor Janke uzmysłowić ma odbiorcy jak usystematyzowane były procedury w tej spiętrzonej konspiracji i z jaką precyzją ich przestrzegano ze względów bezpieczeństwa.
Najważniejszą twierdzą był Wrocław, w którym z jednej strony ukrywał się i prowadził działania podziemnej „Solidarności” Władysław Frasyniuk, z drugiej z ukrycia kierował wydawnictwami i rozmaitego rodzaju akcjami dywersyjnymi głęboko zakonspirowany Kornel Morawiecki. Obaj przywódcy spotkali się kilkakrotnie konspiracyjnie, ale nie doszli do porozumienia.
„Solidarność Walcząca” miała w swym zapleczu wielu profesorów i naukowców, którzy nie tylko akceptowali jej działania, ale włączali się do zadań czynnie, poczynając od pisania tekstów, zabezpieczania ludzi, poprzez wykorzystywanie wiedzy i kontaktów międzynarodowych na rzecz organizacji, która się rozwijała oraz przyłączała coraz to nowe grupy z Wrocławia i innych miast Polski. Tu także kwestia bezpieczeństwa była kluczowa, dlatego SB nie umiało skutecznie podstawić do grupy własnych agentów. Ściągano posiłki z Warszawy, ale i te zabiegi nie odnosiły skutku. Drobne wpadki pojedynczych kolporterów, czy innych współpracowników też odnosiły niewielki skutek dla SB, z punktu widzenia rozpracowania całej organizacji, likwidacji choćby jednego tytułu czy grupy kierowniczej.
Ta hermetyczność w bezpieczeństwie, przy jednoczesnej widocznej akcji zewnętrznej, wynikała również z powodów zabezpieczeń, nie tylko antypodsłuchowych, nie tylko weryfikacji współpracowników, ale też zastosowaniu nowoczesnych - na owe czasy - technologii umożliwiających podsłuchiwanie i rozpracowanie przeciwnika, umiejętności rozkodowywania meldunków SB itd.
Problemem mogło być użycie przez SB siły na szerszą skalę. Pojedyncze ciężkie pobicia i zgony zdarzały się w latach 80-tych. Postanowiono więc stworzyć własne uzbrojenie (była gotowa ekipa do produkcji broni; przygotowano prototyp). Gorzej powiodła się próba rozbrojenia milicjanta w Warszawie – zginął od przypadkowego wystrzału. Późniejsze akcje miały na celu pokazać, że każde użycie siły, każda śmierć, ciężkie pobicie, zaginięcie i inne nie pozostaną bez odpowiedzi. Tak namierzono m.in. szefa wrocławskiej bezpieki i jego domek letniskowy, który w odwecie miał spłonąć. Podobnie było z akcją zamachu bombowego na komendę milicji w Gdyni, z precyzją, by nikomu nic się nie stało, ale by sygnał, że jest możliwe tam dotrzeć i podłożyć ładunki był czytelny.
W książce wiele nazwisk znanych i nieznanych, trochę pseudonimów, pod którymi kryją się ci, którzy do dziś się nie ujawnili.
Bez wątpienia ten fragment polski walczącej w stanie wojennym i do schyłku PRL-u, jest mało znany. Zwyciężyła wszak opcja podejmowania rozmów z komunistami i rozdziału stref wpływów. Warto uzupełnić tę historyczną lukę i przeczytać.
Igor Janke, „Twierdza. Solidarność Walcząca – Podziemna Armia”, Warszawa 2014
Małgorzata Bartyzel
Źródło: Muzeum Historii Polski