Lee Miller w jednym życiu przeżyła kilka. Za udział w wojnie zapłaciła bardzo wysoką cenę – mówi PAP Ellen Kuras. Z okazji polskiej premiery filmu "Lee. Na własne oczy" o amerykańskiej fotografce i modelce przypominamy rozmowę z reżyserką, która odbyła się podczas 24. festiwalu mBank Nowe Horyzonty.
PAP: Życie Lee Miller wydaje się doskonałym materiałem na fabułę: dziewczynka, która przeżyła niewyobrażalną traumę, wyrosła na prawdziwie niezależną kobietę. Obracała się w kręgu artystów, podróżowała po świecie, miała wpływowych przyjaciół. Robiła karierę jako modelka, ale pozowanie do zdjęć szybko przestało jej wystarczać. Została fotografką, a gdy wybuchła II wojna światowa – korespondentką wojenną "Vogue’a". Dlaczego dotąd nie było filmu o niej?
Ellen Kuras: To samo pytanie zadała Kate Winslet w 2014 r., gdy kupiła stół należący niegdyś do Miller. Syn Lee Antony Penrose wyznał jej wtedy, że kontaktowali się z nim różni twórcy, którzy chcieli zrealizować film o jego matce, ale odrzucał ich propozycje. Nie podobało mu się, że widzą w Lee osobę głęboko zaburzoną, a nie w pełni ukształtowaną kobietę, która pojechała na front. Kate zaproponowała, że przedstawi historię jego mamy z kobiecej perspektywy. Zaakceptował ten pomysł, więc zaczęła szukać producentów i scenarzystów. W 2018 r., gdy draft opowieści był gotowy, Kate przyszła do mnie i zaproponowała, żebym wyreżyserowała film.
PAP: Jest pani nie tylko reżyserką, lecz także doświadczoną operatorką mającą na swoim koncie współprace m.in. z Martinem Scorsese, Spike’em Lee, Rebeccą Miller. Ale wszystko zaczęło się od pomysłu na dokument o uchodźcach i marzeń o tworzeniu kina społecznie zaangażowanego. Teraz oddała pani festiwalowej publiczności film o silnej kobiecie działającej na rzecz społeczeństwa. Czuła pani z nią bliską więź?
E.K.: "Zgodę", czyli dokument o uchodźcach, udało mi się ukończyć w 2008 r. Był ważną częścią mojej trajektorii reżyserskiej – zapewnił mi nominację do Oscara i nagrodę Emmy. Jednak znacznie częściej pracowałam jako operatorka. Zrealizowałam zdjęcia do wielu interesujących dzieł, w tym "Zakochanego bez pamięci", od którego zaczęła się moja przyjaźń z Kate Winslet. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że zrealizujemy film o Lee. Pracowałam intensywnie nad scenariuszem o Emily Dickinson, której poezja mnie zafascynowała. Ale kiedy otrzymałam propozycję udziału w tym projekcie, wiedziałam, że chcę się tego podjąć. Już lata temu odkryłam w Lee Miller bratnią duszę. Była fotografką, a ja zaczynałam od fotografii. Podziwiałam ją za to, że bycie kobietą w tamtych czasach przed niczym jej nie powstrzymywało. Miała odwagę kwestionować granice. Przepełniały ją pasja i wiara w sprawiedliwość. Zawsze chciała dotrzeć do prawdy, uchwycić ją w kadrze. Szanuję wszystkie te cechy. Dla mnie Lee Miller jest prawdziwą bohaterką. I - jak każdy z nas - miała swoje słabości. Zależało nam, by ukazać ją jako wielowymiarowego człowieka.
PAP: Kate Winslet zrobiła to doskonale.
E.K.: Zgadzam się. Jest świetna w tej roli. Bardzo długo się do niej przygotowywała. Godzinami rozmawiała z Antonym o jego matce. Tak jak ja, przesiadywała w archiwum, by jak najlepiej poznać jej prace i zrozumieć tok myślenia Lee. Również Antony wykazał się ogromnym zaangażowaniem. Jego pomoc była nieoceniona.
PAP: Trudno było zdecydować, które wydarzenia z życia Miller powinny znaleźć się w filmie?
E.K.: Nawiążę jeszcze do pierwszego pytania. Jednym z powodów, dla których nie powstał wcześniej film o Lee Miller, było to, że ludzie postrzegali ją przede wszystkim jako muzę mężczyzn. My się od tego odcięliśmy. Postanowiliśmy też, że zrobimy wszystko, by uniknąć pułapki, w którą wpadają niektórzy twórcy kina biograficznego. Mam tu na myśli chronologiczne prowadzenie akcji, wyliczanie kolejnych wydarzeń z życia postaci. Wraz ze scenarzystami Johnem Collee i Liz Hannah - współautorką scenariusza do "Czwartej władzy" Spielberga - długo zastanawialiśmy się, na którym okresie powinniśmy się skupić. W końcu zapadła decyzja, że pokażemy młodą Lee z lat 30., tuż przed wybuchem wojny, a następnie przeskoczymy do lat 70., gdy jako siedemdziesięcioletnia kobieta wspomina tamten okres i swoją późniejszą obecność na froncie. Sądzę, że dzięki temu nasz film jest tak bogaty, niesie wiele różnych znaczeń.
PAP: Punktem zwrotnym w życiu Lee był koniec wojny. Nie mogła pogodzić się z tym, że brytyjski "Vogue" odmówił publikacji zdjęć jej autorstwa, zasłaniając się dbałością o komfort psychiczny czytelniczek. Na początku lat 50. napisała ostatni artykuł dla tego magazynu. Ile kosztowały Miller jej odwaga i bezkompromisowość?
E.K.: Lee w jednym życiu przeżyła kilka. Zawsze chętnie podejmowała nowe aktywności. Gdy jej działalność dziennikarska dobiegła końca, oddała się pasji kulinarnej. Za udział w wojnie zapłaciła bardzo wysoką cenę. Robiła wszystko, by jak najlepiej wywiązać się z zadań korespondentki. Wiedziała, że jeżeli ludzie nie zobaczą okrucieństwa i tragedii na własne oczy, nigdy nie uwierzą w ich skalę. Kiedy "Vogue" odmówił publikacji jej fotografii, była zdruzgotana. Nie mogła zrozumieć tej decyzji. Była przekonana, że świat musi wiedzieć, co dzieje się na froncie. Przed wojną środowisko surrealistów, do którego należała Lee, żyło w kompletnej beztrosce. Panował kult wolnej miłości, artyści czuli się nieskrępowani. Nie spodziewali się, że za chwilę dojdzie do eskalacji przemocy, Hitler stanie się dyktatorem i mordercą, a Europa zostanie wciągnięta w II wojnę światową. Nikt nie mógł sobie wyobrazić, że rzeczy potoczą się w ten sposób.
PAP: Siedzi pani naprzeciwko mnie, w klapę żakietu ma wpiętą przypinkę w barwach ukraińskiej flagi. I rzeczywiście "Lee" silnie rezonuje z tym, co dzieje się za wschodnią granicą Polski. Widziała pani w tym filmie także swego rodzaju memento?
E.K.: Tak. Uważam, że obecnie znajdujemy się w podobnym punkcie historii. W wielu miejscach na świecie następuje ostry zwrot polityczny. Tłumaczymy sobie, że określone wydarzenia się nie powtórzą, ale przecież doskonale znamy okoliczności wybuchu I i II wojny światowej. Powinniśmy spoglądać na teraźniejszość przez pryzmat przeszłości. Demokracji nie można brać za pewnik. Musimy dbać o nią każdego dnia. Warto zwrócić uwagę, że rozmawiamy w czasie, gdy wojenne pokolenie stopniowo zaczyna odchodzić. Sama niedawno straciłam mamę. Nadejdzie moment, gdy wspomnienia przestaną być przekazywane, bo nie będzie już świadków tamtych wydarzeń. Także dlatego pamięć o przeszłości jest zadaniem dla naszych pokoleń.
PAP: Wracając do Miller, wiemy, że nieprzepracowane traumy wywołały u niej zespół stresu pourazowego. Po odejściu z "Vogue’a" powkładała wojenne fotografie do pudeł i starannie ukryła na strychu. Antony odkrył je dopiero po jej śmierci. Jakie emocje towarzyszyły mu, gdy po raz pierwszy obejrzał filmową interpretację losów mamy?
E.K.: Miał poczucie jakby oglądał Lee Miller – tak przekonujący jej portret wykreowała Kate. Relacja Antony’ego z jego matką była skomplikowana, choć charakterologicznie bardzo ją przypomina. Jest niesamowicie uczciwym, honorowym, odważnym człowiekiem. Razem ze swoją córką robi wiele na rzecz popularyzacji dziedzictwa Lee - organizuje wystawy jej prac w różnych krajach, napisał wiele książek, dzięki którym świat dowiedział się o działalności jego mamy. Gdyby nie to, Lee wciąż zajmowałaby w historii miejsce w cieniu mężczyzn.
PAP: Jednym z pobocznych, acz interesujących wątków jest działalność redakcji wspomnianego "Vogue’a". Dzisiaj kojarzymy ten tytuł z eleganckimi, artystycznymi, wystudiowanymi fotografiami. Jaka była misja magazynu w czasie wojny?
E.K.: Nawet w latach 30. i 40. "Vogue" był przede wszystkim pismem o modzie. Warto jednak wspomnieć, że ówczesna redaktor naczelna brytyjskiego wydania Audrey Withers, grana przez Andreę Riseborough, dostrzegała potrzebę prezentowania na jego łamach treści dotyczących życia kobiet w tamtejszych realiach. Nie tylko tych głęboko zaangażowanych w działania wojenne, jak pilotki czy sanitariuszki, ale również mieszkanek wsi, o których najpewniej nikt by nie usłyszał. Wówczas to było coś niezwykłego, że w środku magazynu modowego można było znaleźć artykuły Lee o tej tematyce.
PAP: Z autorem zdjęć do filmu Pawłem Edelmanem znali się państwo już wcześniej?
E.K.: Nie znałam Pawła osobiście, ale wiedziałam, że jest wrażliwym artystą. Od dawna śledziłam jego prace, bo jako Polka bardzo interesuję się tutejszym kinem. Oglądałam "Pianistę" i inne filmy, które zrobił z Romanem Polańskim. Wiem, że był współpracownikiem absolutnej ikony polskiego kina – Andrzeja Wajdy. Znam kilka osób, które pracowały z Pawłem. Każda z nich opowiadała mi o jego niezwykłej życzliwości. To naprawdę ważne, ponieważ w branży filmowej często dochodzi do sytuacji, w których ktoś traktuje źle drugiego człowieka tylko dlatego, że ma nad nim władzę. Dla mnie to nie do pomyślenia. Wyznaję zasadę, że każdego należy traktować z takim samym szacunkiem – niezależnie od tego, czy jest uznanym twórcą czy serwuje nam kawę. W Pawle - poza ogromnym talentem - bardzo ujęło mnie jego wielkie serce.
PAP: Podobno Paweł Edelman chciał, by "Lee. Na własne oczy" był filmem czarno-białym, pani zaś wolała kolorowy obraz. Jak wypracowali państwo wspólną wizję?
E.K.: Zazwyczaj współpraca operatora i reżysera rozpoczyna się od tego, że ten pierwszy pyta, jak twórca wyobraża sobie film. Tak było również w tym wypadku. Paweł zadał mi pytanie, a ja roześmiałam się i stwierdziłam, że skądś to znam - jako operatorka sama wiele razy obierałam identyczną metodę. Zależało mi zwłaszcza, by ujęcia nie uprzedmiotawiały bohaterki. To prawda, Paweł myślał o czarno-białym filmie. Choć też uwielbiam takie obrazy, uparłam się na kolor i kreatywną ewolucję barw. Chciałam, by w początkowych sekwencjach - gdy akcja rozgrywa się w południowej Francji lat 30. - kadry były jaśniejsze. A później, w okresie wojny, dominowały odcienie szarości. Paweł doskonale to rozumiał. Po prostu jest romantykiem, dlatego wolał czerń i biel.
PAP: Mogę zapytać jeszcze o polskie korzenie? Skąd dokładnie wywodzi się pani rodzina?
E.K.: Dziadek ze strony ojca pochodził z okolic Rzeszowa, z kolei babcia – spod Tarnowa. Wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych w 1911 i 1912 r. Po śmierci mojego taty babcia przez osiem lat mieszkała z nami, dlatego mogę śmiało powiedzieć, że dorastałam otoczona językiem polskim. A w rodzinie mamy zawsze królowała polska kuchnia – kaszanka i gołąbki. Jej tata pochodził najprawdopodobniej ze Lwowa. Babcia ze strony mamy urodziła się w USA, ale jej rodzice byli Polakami. Niestety, dziadkowie nie rozmawiali z nami po polsku. Ale zawsze interesowały mnie dzieje naszej rodziny i dostrzegam u nas wiele typowych, polskich cech. Z moich doświadczeń wynika, że Polacy są bardzo gościnni, mają dobre serca i troszczą się o innych – my również. Poza tym obywatele tego kraju są odważni, silni. Lubię myśleć, że także mam w sobie pierwiastek tej siły.
PAP: Chętnie odwiedza pani Polskę, obserwuje zachodzące zmiany?
E.K.: Tak. Byłam tu tuż po upadku żelaznej kurtyny. Wtedy Polska wciąż wychodziła z okresu komunistycznego terroru. Później pojechałam do wioski, w której urodził się mój dziadek. Odwiedziłam groby jego przodków. Wiem, że dziadek bardzo tęsknił za Polską. Zawsze powtarzał, że chciałby do niej wrócić, ale w dobie reżimu komunistycznego nie było to możliwe. Moi rodzice nigdy nie przyjechali do Polski. Żałuję, że tego nie zrobili, bo mogliby zobaczyć, jak tu jest. Cieszy mnie, że obecnie Polska znów wraca na drogę demokracji. To dobry znak. Ten kraj dotkliwie doświadczył piekła wojen. Wielokrotnie musiał walczyć o przetrwanie. Poznawanie jego historii jest niesamowitym doświadczeniem.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
W lipcu br. "Lee. Na własne oczy" zaprezentowano w sekcji pokazów specjalnych 24. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego mBank Nowe Horyzonty we Wrocławiu. W piątek obraz trafił do polskich kin. Jego dystrybutorem jest Monolith Films. (PAP)
dap/ dki/