W dniu wybuchu wojny prezydent Ukrainy podpisał rozporządzenie o wprowadzeniu stanu nadzwyczajnego, co oznaczało, że chyba będziemy musieli odwołać spektakle. Ale Jewhen Swynow, który pełni obowiązki dyrektora sceny, powiedział, że 24 lutego spotykamy się w teatrze i pracujemy. Niestety, o godz. 5 rano obudził mnie huk eksplozji – wspomina w rozmowie z PAP Oksana Prybisz, kierownik działu literackiego Teatru na Podoli, który właśnie rozpoczął sezon, wyprzedając wszystkie bilety.
Prybisz mówi, że rano 24 lutego zadzwoniła do dyrektora, pytając, czy jest sens jechać do teatru. "Dyrektor zdecydował, że tego dnia do teatru przyjadą wyłącznie specjaliści z działów technicznych, z którymi zabezpieczył pomieszczenie. Przez te wszystkie miesiące w teatrze zawsze ktoś był. Nierzadko dyrektor osobiście pełnił w nim dyżur i zostawał na noc" - mówi Oksana.
Pracownicy Teatru na Podoli po raz kolejny spotkali się dopiero 20 marca, gdy dyrektorowi udało się zdobyć piasek i worki, które były wówczas w Kijowie na wagę złota, a były konieczne do zabezpieczenia budynku.
"Gdzieś na początku kwietnia zaczęliśmy rozważać, czy i kiedy udałoby się nam wznowić działalność. Właśnie wtedy na naszych portalach społecznościowych zaczęły się pojawiać pytania dotyczące otwarcia teatru. Zrozumieliśmy, że ludziom to jest potrzebne i na początku czerwca spróbowaliśmy ogłosić pierwsze spektakle. W ciągu dwóch dni wszystkie bilety na pierwszy spektakl zostały wyprzedane i to naprawdę było dla nas świętem, bo budżet teatru został zmniejszony i oszczędzamy dosłownie na wszystkim" - wyjaśnia Oksana.
"Przy pierwszym spotkaniu po tak długiej przerwie czas minął nam na dzieleniu się wojennymi historiami. Każdy starał się jakoś dołożyć do zwycięstwa – jedni fizycznie, inni finansowo. Nasi aktorzy w różnych częściach Ukrainy organizowali przedstawienia, nawet na dworcach. Nasi rzemieślnicy od razu zgłosili się pomagać przy szyciu niezbędnych dla wojska rzeczy" - mówi PAP Prybisz i dodaje, że niektóre historie jej kolegów były bardzo dramatyczne.
"Sama przeżyłam gehennę. Moi rodzice mieszkali w Buczy. Długo nie udawało mi się namówić ich na wyjazd. Nie wyjechali, gdy rosyjscy żołnierze zburzyli wszystkie sklepy spożywcze w okolicy. Nawet nie dali się namówić po kilku nocach spędzonych w piwnicy u sąsiadów i w zimowym ubraniu na korytarzu naszego domu rodzinnego pod ciągłymi ostrzałami. Dopiero, gdy sąsiednie budynki zaczęły płonąć trafione rosyjskimi pociskami, rodzice postanowili uciec" - wspomina.
"Czwartego marca rano wzięli kota, ciepłe ubrania - myśleli, że będą musieli przespać się w lesie - i ruszyli do Irpienia, do czego przekonał ich mój kolega z oddziału obrony terytorialnej, mówiąc, że stamtąd, tego dnia odbędzie się ewakuacja. Pieszo pokonali dziesięć kilometrów, w niektórych miejscach musieli biec, w niektórych się czołgać. Nasz kot ciągle miauczał, rodzice się bali, że okupanci ich zatrzymają. Na szczęście, nie zatrzymali. Droga do Irpienia zajęła im prawie trzy godziny" - opisuje wzruszona Oksana.
"W Irpieniu na chwilę włączyli komórkę - wcześniej wyłączoną z obawy przed namierzeniem przez Rosjan - i przeczytali wysłanego przeze mnie smsa o zmianie miejsca ewakuacji. Dworzec, do którego zmierzali został ostrzelany przez wojska rosyjskie. Poszli pod słynny zburzony most, zdjęcia którego obiegły cały świat" - kontynuuje Oksana, chwaląc przy okazji mera Irpienia, który cały czas szedł z przodu kolumny ewakuujących się mieszkańców i osobiście doprowadził ich do miejsca, gdzie czekały autobusy.
Tego dnia jej rodzice dotarli do Kijowa, a następnego spotkali się z nią w Boryspolu.
"Rodzice myśleli, że wrócą do domu i nie zabrali ze sobą ani dokumentów, ani oszczędności – wszystko zostawili w domu. Niestety, nie mają gdzie wracać – 18 marca nasz dom spłonął, ostrzelany przez rosyjskich żołnierzy. Ogień oszczędził stodołę. Gdy rodzice mieli możliwość przyjechać do Buczy, zobaczyli spalony dom, nietkniętą stodołę i kwitnące żonkile".
Z Kijowa Tatiana Artuszewska (PAP)
ta/ tebe/