Przedwojenna łódź "Rekin", która grała w debiutanckim filmie Polańskiego "Nóż w wodzie" , od 20 lat nie może doczekać się renowacji. "Wielu ją traktuje jak parę metrów sześciennych zgniłego drewna, nie jak legendę" - uważa Grzegorz Winiarczyk, właściciel jachtu.
PAP: - Z okazji przypadającej właśnie 50 rocznicy nakręcenia przez Polańskiego "Noża w wodzie" zgodził się Pan pokazać łódź, na której rozgrywa się akcja filmu. Dużo ludzi chce ją oglądać?
Grzegorz Winiarczyk, prezes zarządu Centrum Żeglarstwa i Turystyki Wodnej w Giżycku: - Nie, jest już po sezonie i niewielu chce go oglądać. Zresztą od wielu lat "Rekin", którego Roman Polański dla potrzeb filmu przemianował na "Christine" kusi jedynie takich, którzy widzą w tej łodzi wrak i chcą ją odkupić za cenę paru metrów sześciennych zgniłego, spróchniałego drewna. Czasem zjawiają się też tacy, którzy mówią, że są szkutnikami i że za 100, czy 150 tys. zł naprawią tę łódź. O tych drugich mówię, że to "szkodnicy" nie "szkutnicy" i gonię na cztery wiatry. "Rekin" nie jest stertą dębowych desek, tylko legendą i czas, by ktoś odpowiedzialny w tym kraju za kulturę zastanowił się, czy nie warto go uratować, odrestaurować.
PAP: - Ile pieniędzy potrzeba na odrestaurowanie "Rekina"?
G.W.: - Nie wiem, na pewno dużo. Pewnie kilka razy tyle, ile kosztowałoby wybudowanie nowej tego typu drewnianej łodzi. Teraz "Rekin" jest w takim stanie, że nie można go nawet transportować na pokazy czy wystawy, jest wyschnięty na wiór, popękały wręgi, odkształcił się. Wszystko przez to, że jak każda drewniana łódź ciekł. Przed 30 laty postanowiono temu zaradzić i go zalaminowano. Zrobiono to jednak bardzo niedokładnie i między laminat a deski dostała się woda i to sprawiło, że jacht zaczął gnić. Naprawić go, w zasadzie odrestaurować, potrafią trzy, może cztery osoby w Polsce. To starzy, doświadczeni szkutnicy, którzy pracowali z drewnianymi jachtami. Jest też zakład w Finlandii, który od ponad stu lat produkuje drewniane łodzie. Wysłaliśmy z bratem, moim wspólnikiem zapytanie, czy by się podjęli pracy nad "Rekinem" i za ile, ale nie dostaliśmy odpowiedzi. Osobną kwestią jest też wykonanie dokumentacji, na podstawie której trzeba by tę łódź restaurować. Nie mamy żadnych dokumentów z tym związanych; jak ta łódź wyglądała widać głównie na filmie Polańskiego.
"+Rekin+ ma duże zanurzenie, 1,3 metra, nie jest łatwo nim pływać, osoby nie znające dobrze jezior non stop siedziałby nim na mieliźnie. To jest jacht dla wytrawnych żeglarzy. No i to jest legenda, to nie jest łódka jak każda inna" - powiedział PAP Grzegorz Winiarczyk.
PAP: - Czy na to, że w czasie wojny "Rekinem" pływali hitlerowscy dostojnicy też nie ma dowodów?
G.W.: - To tylko legendy, ale bardzo prawdopodobne. Zacząć należy od tego, że "Rekin" przed wojną należał do przedsiębiorcy, właściciela tartaku w Ogonkach. Potem tego typu mienie było rekwirowane przez hitlerowców i zapewne tak się stało i z "Rekinem". Nie ma na ten temat żadnych dokumentów, to co mówię, wiem od ludzi, którzy żyli w tamtych czasach. Notable odpoczywali nad jeziorami, a że kwatera Hitlera w Gierłoży jest rzut beretem od Giżycka, a w Mamerkach stacjonowała Kwatera Główna Niemieckich Wojsk Lądowych, nie ulega wątpliwości, że były to znaczne osoby. "Rekin" był jednym z największych turystyczno-rekreacyjnych jachtów żaglowych, na Mazurach. Zatem jeśli notable pływali po jeziorach, to na czym mieli pływać, jak nie na nim?
PAP: - Jak "Rekin" trafił do Pana ośrodka?
G.W.: - Po wojnie łodzie ocalałe i te, które po zatopieniu wydobyto, trafiały do ośrodka nad Kisajnem, którym od lat zarządzam i do drugiego ośrodka nad Niegocinem. "Rekin" znalazł się u nas. Jak? Nie wiem dokładnie, jest luka w jego dziejach od zakończenia wojny do połowy lat 50. Mazury prawie zupełnie zostały odarte z rodowitych mieszkańców, ci albo wyjechali do Niemiec, albo zginęli. Po wojnie nad mazurskie jeziora trafiła ludność napływowa, głównie ze Wschodu, która o jachtach i żeglarstwie nie miała pojęcia. Nikt też nie prowadził dokumentacji fotograficznej jachtów, ludzie mieli wtedy co innego na głowie. Na początku lat 50. na Mazury zaczęli przyjeżdżać głównie z centralnej Polski studenci, zaczęli się interesować żeglowaniem, powoli zaczęły ożywać jeziora. Na takiej fali trafił tu i Roman Polański, który z ośrodka nad Kisajnem wziął "Rekina", przemalował na burcie jego nazwę na "Christine" i nakręcił "Nóż w wodzie". Przez te wszystkie lata macierzystym portem "Rekina" był nasz ośrodek i tak jest do teraz, tyle, że od lat jacht stoi w hangarze. Ponieważ dla mnie ten jacht zawsze był ważny ze względu na swoją rolę, jaką odegrał w polskiej kulturze, nie dałem go spalić, a taki los spotkał wiele starych drewnianych łodzi w innych ośrodkach. I dlatego teraz nie oddam go w ręce partaczy czy ludzi, którzy nie doceniają jego wartości, jego roli w kulturze. Czekam na lepsze czasy albo kogoś - osobę prywatną, firmę czy instytucję - która będzie chciała go odrestaurować.
PAP: - Chce Pan sprzedać "Rekina"?
G.W.: Nie, w żadnym razie! Osobie czy instytucji, która będzie mi chciała pomóc, stawiam dwa warunki: "Rekin" nie zmienia właściciela ani macierzystego portu. Reszta jest do uzgodnień. Trzeba jednak pamiętać, że ten jacht nigdy na siebie nie zarobi. To nie jest łódka, którą nawet za duże pieniądze będzie się czarterowało turystom. "Rekin" ma duże zanurzenie, 1,3 metra, nie jest łatwo nim pływać, osoby nie znające dobrze jezior non stop siedziałby nim na mieliźnie. To jest jacht dla wytrawnych żeglarzy. No i to jest legenda, to nie jest łódka jak każda inna.
PAP: - Czy Polański wie, w jak kiepskim jest stanie?
G.W.: - Parę lat temu próbowaliśmy z bratem zainteresować go "Rekinem", prawie nam się udało. Polański był w Polsce, kręcił "Pianistę" i przyjechał do mazurskiej posiadłości Lwa Rywina. Płynęli obaj do nas motorówką, ale zerwała się burza i nie dotarli, zawrócili. Losem "Rekina" zainteresowaliśmy odtwórcę roli Andrzeja z "Noża w wodzie" tj. nieżyjącego już Leona Niemczyka. Przyjechał, popatrzył, zrobił sobie zdjęcia i na tyle się przejął, że zadeklarował, że może nas wizerunkowo wesprzeć w akcję ratowania łodzi, zbierania pieniędzy na renowację itp. Nic jednak z tego nie wyszło, a z uruchamiania akcji powszechnej zbiórki zrezygnowaliśmy, gdy zobaczyliśmy, że niepowodzeniem skończyła się taka akcja w ratowaniu "Generała Zaruskiego". Uważam, że "Rekin" jest tak ważny dla polskiej kultury, że nie ma co "iść na żywioł", sprawę jego restaurowania należy potraktować serio. (PAP)
Rozmawiała Joanna Wojciechowska
jwo/ abe/