90 lat temu, 15 sierpnia 1929 r., urodziła się Anna Walentynowicz – jedna z kluczowych i symbolicznych postaci rodzącej się na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych „Solidarności”. To z jej powodu wybuchł słynny strajk w Stoczni Gdańskiej.
W 1978 r. bezpieka otworzyła sprawę o kryptonimie „Suwnicowa”. Funkcjonariusze wykazali się przy tym pośpiechem. Bohaterka tej sprawy dopiero od bardzo niedawna była formalnie zaangażowana w działalność opozycyjną, a poza udostępnieniem swojego mieszkania na miejsce spotkań członków Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i niepospolitą energią, z jaką angażowała się w kwestie socjalne pracowników Stoczni Gdańskiej, tak naprawdę niczego „antypaństwowego” jeszcze nie dokonała. A jednak Anna Walentynowicz nie była już wówczas postacią anonimową. Jak sama wspominała swoje pierwsze doświadczenia z ludźmi opozycji:
„Na tym pierwszym spotkaniu poznałam Joannę i Andrzeja Gwiazdów, Alinę Pieńkowską, Edwina Myszka. Oczywiście był i Bogdan Borusewicz, i chyba Krzysztof Wyszkowski. Byłam oszołomiona. Prawie wszystkich znałam już z widzenia, słyszałam o ich konspiracyjnej działalności, a teraz byłam tu, z nimi. Podałam pieniądze Borusewiczowi, on przekazał je Myszkowi, który był skarbnikiem. Alinka Pieńkowska podała mi karteczkę z informacją o miejscu i terminie następnego spotkania. Nie zadawali mi pytań. Oni wiedzieli, kim jestem. Moje +użeranie się+ w stoczni nie było dla nich tajemnicą”.
„Użeranie się”, o którym mówiła, to właściwie nieprzerwany, trwający mniej więcej od 1951 r., ciąg zaangażowań w sprawy pracownicze – czasem zupełnie przyziemne, czasem też bardzo poważne, jak choćby żądanie wyjaśnienia defraudacji przez dyrekcję pieniędzy z funduszu zapomogowego. Jak ujął to biograf Anny Walentynowicz, Sławomir Cenckiewicz, zanim przystąpiła otwarcie do walki opozycyjnej, przez cały czas walczyła w pojedynkę.
Droga do suwnicy
Anna Walentynowicz urodziła się 15 sierpnia 1929 r. w wiosce Sienne (dziś Sadowe) na Wołyniu. Wychowywała się w ubogiej, wielodzietnej rodzinie – z obu małżeństw obojga rodziców (jej matka już wcześniej była wdową, gdy zaś zmarła w 1937 r., ojciec ożenił się po raz drugi) narodziło się dziesięcioro dzieci. Mimo trudnych warunków materialnych Annie Walentynowicz udało się ukończyć cztery klasy szkoły powszechnej, co jak na tamte czasy i chłopskie pochodzenie było i tak dużym sukcesem. Edukację musiała jednak przerwać z przyczyn niezależnych od siebie – po pierwsze, w czasie wojny szkoła w Siennem została zamknięta, po drugie zaś – po stracie rodziców dziesięcioletnia wówczas dziewczyna została przygarnięta przez polską rodzinę ziemiańską, dzięki czemu co prawda przeżyła wojnę, ale o dalszej nauce nie mogło być już mowy. Mowa tu o „stracie”, nie zaś śmierci rodziców, bo istnieją w tej kwestii kontrowersje. Według niektórych źródeł rodzice Anny nie zmarli, lecz oddali córkę do pracy – co nie było wówczas czymś niespotykanym, przeciwnie, dość częstym w biednych, wielodzietnych rodzinach chłopskich. Nie znamy szczegółów tego etapu jej życia, ale, jak wynika z jej własnych wspomnień, nie był on sielski:
„Byłam poniewierana przez moich opiekunów, a nie miałam rodziców. Wiadomo, jak wygląda sieroce życie. Musiałam w końcu odejść od nich. Pracowałam u lekarza, opiekowałam się dzieckiem, chodziłam sprzątać do ludzi i tak się utrzymywałam. Potem przez pół roku pracowałam w zakładach tłuszczowych, w +Amadzie+, przy produkcji margaryny”.
Zanim jednak w wieku szesnastu lat uciekła od opiekunów, dwukrotnie wraz z nimi zmieniała miejsce zamieszkania. Początkowo przeprowadzili się oni w okolice Warszawy, później zaś, już po wojnie, do Rudników – dziś dzielnicy Gdańska. Wspominała o opiece nad dzieckiem. Zdaniem Sławomira Cenckiewicza i Adama Chmieleckiego był to jeden z momentów, które ukształtowały charakter dziewczyny. Jak pisali:
„Przełomem był dla niej krótki pobyt i praca w inteligenckiej rodzinie państwa Gładkowskich. Jako opiekunka ich trzyletniej córki była traktowana nie jak służąca, ale członek rodziny. Jak sama wspominała, to wówczas ukształtowało się w niej poczucie godności, przynależnej tak samo jej, jak i każdemu człowiekowi. Od tego momentu ta wartość determinowała większość życiowych wyborów przyszłej bohaterki Sierpnia’80. Dzięki państwu Gładkowskim Anna Lubczyk [nazwisko po ojcu –przyp. red.] zyskała również bytowe fundamenty do dalszego życia – po ich przeprowadzce do Torunia odziedziczyła po nich pokój w suterenie”.
Miała szesnaście lat, kiedy skończyła się wojna – dla niej oznaczało to dodatkowo jeszcze jeden koniec: „Już nie jestem służącą, jestem robotnicą! Taką, jak te uśmiechnięte dziewczyny z plakatów – z piłą, młotkiem, na traktorze” – mówiła, gdy podjęła pracę w fabryce margaryny. Dla młodej sieroty o dość smutnej przeszłości nowa rzeczywistość powojennej Polski zapowiadała się całkiem barwnie, i przyjęła ją entuzjastycznie.
„Anna Walentynowicz poczuła się obywatelką ludowej ojczyzny. Pracowała ze wszystkich sił, aby odwdzięczyć się za szczęśliwą odmianę losu. Została przodownicą pracy, dostała mieszkanie, pojechała na festiwal młodzieży do Berlina” – pisała Joanna Gwiazda.
W „Amadzie” Walentynowicz pracowała dość krótko, bo pół roku. Jak wspominała, spotkała tu dziewczyny ze szkoły mechanicznej, które przyjechały, by odbyć praktykę. One, a podobno także jej kierownik z fabryki, skłoniły Annę do podjęcia nauki zawodu – rzecz jasna, stosownego do czasów –spawacza. Po ukończeniu kursu, jesienią 1950 r., podjęła pracę w Stoczni Gdańskiej.
Stocznia obłudy
Była doskonałym pracownikiem. Potrafiła podobno wykonać nawet 270 proc. normy, i być może właśnie to uchroniło ją przed zwolnieniem. Dość szybko bowiem dojrzała zgrzyty między oficjalną propagandą socjalistycznego raju a twardą rzeczywistością. Jak pisała:
„W czasie mojej pracy w stoczni widziałam wywieszone wszędzie hasła i plakaty. Głównym ich tematem była troska o rodzinę. Wiedziałam, że to był blef. Haseł tych nikt nigdy nie wprowadził w życie, a ja chciałam to zrobić. Na każdej naradzie, a co miesiąc odbywała się narada produkcyjna, omawiane były plany miesięczne w ramach planów pięcioletnich, które musieliśmy realizować. Tam zaczęłam domagać się szacunku dla człowieka i należytej zapłaty za ciężką pracę. Występowałam zgodnie z wywieszonymi wszędzie hasłami. Okazało się, że jestem niewygodna”.
Możliwe, że nikt nie przejąłby się poważniej nadaktywną społecznie robotnicą, gdyby za jej słowami nie szły konkretne działania. Tymczasem Walentynowicz miała swój udział w wykryciu sporego przekrętu finansowego – dyrektor na koszt stoczni postawił sobie willę w Sopocie, prawdopodobnie do samej budowy wykorzystywał też pracowników. Kilka lat później ujawniła podobną aferę – przewodniczący rady zakładowej defraudował pieniądze pochodzące z funduszu zakładowego na zapomogi dla pracowników chorych, biednych i potrzebujących. Wszystko to wystarczyło, by Walentynowicz była jednocześnie uwielbiana przez pracowników i znienawidzona przez kierownictwo stoczni.
Początkowo niewiele mogli z tym zrobić, bo pracowała wciąż doskonale – od 1966 r. już na nowym stanowisku – suwnicowej. Była na tyle dobra, że decyzją Rady Państwa przyznano jej dwa brązowe, jeden srebrny i jeden złoty Krzyż Zasługi za długoletnią i nienaganną pracę w działach produkcyjnych Stoczni Gdańskiej. Zwolnienie takiej osoby, nawet w tamtych czasach, nie było łatwe. Można było jednak ją przenieść. I istotnie – mimo protestu jej kolegów i koleżanek – została w 1968 r. przeniesiona na inny wydział stoczni, co w założeniu miało ją odseparować od dotychczasowego środowiska. Nie zauważono jednak, że wtedy już świadomość robotników bardzo się zmieniła.
„W grudniu 1970 r. wzięła udział w największych po wojnie protestach robotniczych w PRL, które skoncentrowały się głównie na Pomorzu Gdańskim i Pomorzu Zachodnim. Przygotowywała posiłki dla strajkujących w Gdańsku. Grudniowy protest wywołany drakońskimi podwyżkami cen żywności, a dotykający w swej istocie godności ludzi pracy, zakończył się komunistyczną zbrodnią – od kul milicjantów i żołnierzy +ludowego+ Wojska Polskiego zginęło ponad 40 osób, a ponad tysiąc zostało rannych” – pisali Cenckiewicz i Chmielecki, a sama Walentynowicz wspominała to wydarzenie następująco:
„Pamiętam rozbite szyby w tym ponurym gmachu partii, palące się kawałki opon, butelki z benzyną i… białą flagę. Wracam do stoczni, żeby opowiedzieć, co się dzieje. Mijam hotel +Monopol+. Jakiś człowiek w skórzanej kurtce wybija szyby. Nie, to nie mógł być stoczniowiec. I znowu kuchnia, gotowanie gorących posiłków i wielki niepokój o syna [Janusza, miał wówczas osiemnaście lat – przyp. red.]. Jakąś przechodzącą kobietę poprosiłam, żeby zadzwoniła do mojej sąsiadki i przekazała je polecenie dla syna: nie wychodź z domu. Posłuchał. Tyle tylko mogłam zrobić, by go uchronić przed najgorszym. Czołgi na ulicach, odgłosy strzałów, wycie karetek pogotowia i milicyjnych syren. Nie wiem, jak wyglądałoby moje życie, gdyby wówczas… Myślę często o nieznanych mi matkach – o tej, której dziewiętnastoletniego syna zastrzelił milicjant, o tej, której syn zginął pod kołami milicyjnego gazika… Bezpośredni mordercy zostali ukarani na miejscu. Jeden – zlinczowany przez tłum zdesperowanych ludzi, drugi – rozebrany do bielizny, przegoniony kopniakami schronił się w Domu Partii. A inni? Ci, co wydawali rozkazy, i ci, którzy je wykonywali? Ci, co użyli helikoptera do ostrzeliwania stoczniowców stojących w kolejce po gorącą zupę?”.
Rok 1970 był przełomem. Podobnie jak spora część społeczeństwa po grudniowych wydarzeniach Walentynowicz całkowicie zmieniła swoje nastawienie do komunistycznych władz i całego systemu. Po nieudanych i cokolwiek naiwnych próbach jego ulepszenia teraz nadszedł czas jego rozmontowywania. Dla Walentynowicz zbiegło się to z osobistą tragedią – śmiercią męża, Kazimierza Walentynowicza; a także z fatalną diagnozą, jaką sama usłyszała na oddziale onkologicznym.
„W 1971 r. umarł mój mąż i odtąd całkowicie poświęciłam się pracy społeczno-politycznej. Nawet nie nazywałabym tego pracą polityczną, tylko społeczną. Chciałam służyć, chciałam pomagać innym ludziom. Tym bardziej że wiedziałam, iż żyję na kredyt Pana Boga, bo po kuracji onkologicznej lekarze dawali mi najwyżej pięć lat życia. Chciałam te pięć lat wykorzystać. Coś zrobić, coś po sobie zostawić, jakieś chociaż dobre wspomnienie. Dlatego bez reszty się poświęciłam. W 1976 r. powstał KOR. W 1976 r. zamordowano Pyjasa, studenta w Krakowie. Zaczęłam interesować się życiem społecznym nie tylko w swojej rodzinie, nie tylko w Stoczni, nie tylko w Gdańsku, ale tym, co się dzieje w kraju” – opowiadała. I dlatego w 1978 r. bezpieka otworzyła sprawę o kryptonimie „Suwnicowa”.
Karnawał i wojna
Kiedy w kwietniu 1978 r. powstały Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża, praktycznie natychmiast Walentynowicz nawiązała z ich członkami kontakt i stała się jedną z aktywniejszych ich działaczek.
„Wtedy to, w 1978 r., po raz pierwszy zostałam aresztowana na 48 godzin. Kazali mi rozebrać się do naga. Wszystko nadzorowała kobieta. Robili rewizję. To było upadlające”. Dodała też, że w zasadzie od razu rozpoczęły się represje: nagany, potrącenia pensji, przeniesienia. Postanowiła jednak działać legalnie. Od każdej z podobnych decyzji składała odwołania – zazwyczaj zresztą wygrywając. Po niespełna dwóch latach takiej aktywności stała się zarówno dla dyrekcji Stoczni Gdańskiej, jak i całego systemu na tyle uciążliwa, że zdecydowano się zwolnić ją z pracy. Co gorsza, nastąpiło to dosłownie kilka miesięcy przed osiągnięciem przez nią wieku emerytalnego.
Był to jeden z poważniejszych błędów chylącej się ku upadkowi komuny. Zwolnienie Walentynowicz nastąpiło 7 sierpnia 1980 r., a już tydzień później członkowie WZZ rozdawali ulotki z apelem o przywrócenie jej do pracy. Konsekwencje tego wkrótce odczuła cała Polska.
„Wybuchł strajk, a jego pierwszym postulatem był powrót do pracy suwnicowej. Jeszcze tego samego dnia strajkujący wymusili na dyrekcji Stoczni, by wysłano samochód po Walentynowicz i przywieziono ją do zakładu. Stała się zatem +matką+ strajku, który miał przejść do historii Polski i świata” – pisali Cenckiewicz i Chmielecki. Dwa dni później, w nocy z 16 na 17 sierpnia, powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, który ogłosił historyczną dziś listę 21 postulatów. Kolejny tydzień później, 31 08, podpisano tzw. Porozumienia Sierpniowe – w czym uczestniczyła również Walentynowicz. Podobnie jak w wyewoluowanym z MKS Niezależnym Samorządnym Związku Zawodowym „Solidarność”. Nie na długo jednak.
„Wałęsa, mimo że publicznie bronił ją, faktycznie chciał się jej pozbyć z MKZ” – zanotowano w kwietniu 1981 r., w cytowanym przez Cenckiewicza dokumencie Departamentu III „A” MSW. Nie wnikając w kwestie przyczyn, z pewnością konflikt między nimi wyraźnie narastał, a Walentynowicz była tym bardziej odsuwana od kierownictwa „Solidarności”, im bardziej jego twarzą stawał się Lech Wałęsa. Jak pisał dalej historyk:
„Podróże i spotkania w tym czasie były dla Walentynowicz praktycznie jedyną możliwością realizowania się w działalności związkowej i prezentowania swego zdania na szerszym forum. Niemal od początku września 1980 r. była sekowana i wyrzucana z kolejnych struktur +Solidarności+ na skutek konfliktu z Lechem Wałęsą, który zarzucał jej zbytnie +przeszkadzanie+ i +mieszanie się+. Wiosną 1981 r. zdominowana przez zwolenników Wałęsy komisja zakładowa +Solidarności+ w Stoczni Gdańskiej odwołała ją z prezydium MKZ, chociaż formalnie nie było takiej możliwości. Mimo że specjalna komisja powołana do zbadania tej sprawy stwierdziła +prawną bezskuteczność+ decyzji stoczniowej +Solidarności+, Walentynowicz nie wróciła do składu Prezydium MKZ. Wyrugowano ją także z władz komisji zakładowej macierzystego zakładu. Nie została wybrana delegatem ani na regionalny, ani krajowy zjazd NSZZ +Solidarność+”.
Mimo to po wprowadzeniu stanu wojennego i ona znalazła się na liście działaczy przeznaczonych do internowania. Aresztowano ją 18 grudnia 1981 r., po czym zamknięto najpierw w Bydgoszczy, a następnie w Gołdapi.
„Tu w pięknym budynku mieścił się Ośrodek dla internowanych kobiet. Tam powstał bunt. Chciałyśmy wyrwać się i stanąć do walki. Planowałyśmy ucieczkę z tej Gołdapi i uzgadniałyśmy to z żołnierzami, którzy nas pilnowali. W wyniku tej rozmowy założyli nam potem zasieki przeciw piechocie naokoło budynku. Ale żołnierze pouczyli nas, jak pokonać te zasieki: rzucić koc, żeby się nie zaplątać. I przez koc można przez te zasieki przedostać się i uciekać” – wspominała, ostatecznie jednak nie uciekła. Siedziała tam do lipca 1982 r., ale zaledwie miesiąc po zwolnieniu aresztowano ją ponownie. Jej proces odbył się 30 marca 1983 r. Wyrok był raczej symboliczny – otrzymała rok i trzy miesiące w zawieszeniu. Co jednak ciekawe, jego uzasadnienie jest niezłym, bo obiektywnym, źródłem potwierdzającym stopniowe marginalizowanie roli Walentynowicz w strukturach opozycji. Czytamy tam m.in.:
„W związku z kryzysem społeczno-gospodarczym w kraju w 1980 r., w sierpniu 1980 r. doszło do strajku w Stoczni Gdańskiej. Oskarżona stała się wówczas jednym z przywódców strajku i cieszyła się szczególną popularnością w Stoczni i w środowisku gdańskim. Po powstaniu Zw. Zaw. +NSZZ Solidarność+ stała się ona etatowym pracownikiem tegoż związku, pełniąc kolejno szereg funkcji związkowych. Z kolei od połowy lipca 1981 została odsunięta od pracy związkowej, przestając być zarazem etatowym pracownikiem Związku Zawodowego. Po wykorzystaniu urlopu wypoczynkowego, powróciła do swej pracy zawodowej na terenie Stoczni. Nie brała też udziału i nie została wybrana delegatem na zjazd w Oliwie i w Gdyni. W grudniu 1980 oskarżona nie pełniła już żadnych funkcji związkowych na terenie Stoczni Gdańskiej”.
Aktywność na bocznym torze
Gdy zapadał wyrok, Anna Walentynowicz miała 54 lata. Była osobą schorowaną, co jednak nie ograniczyło jej energii. Początkowo zaangażowała się w upamiętnienie ofiar brutalnej pacyfikacji kopalni „Wujek” w Katowicach w grudniu 1981 r., za co, nawiasem mówiąc, znów trafiła do aresztu, a przed poważniejszym wyrokiem ocalił ją tylko zły stan zdrowia. Nie przeszkodził jej on wziąć 19 lutego 1985 r. udziału w głodówce w Bieżanowie, mającej na celu uczczenie pamięci zamordowanego ks. Jerzego Popiełuszki – z którym Walentynowicz była zaprzyjaźniona.
„Jakże bliski był mi ten młody człowiek w sutannie, szczupły, delikatny, nieprzywiązujący żadnej wagi do stanu swojego zdrowia, mężny i silny wiarą w to, co robił. A ileż było w nim ciepła i życzliwości dla ludzi. Odwiedził mnie w warszawskim szpitalu – przyszedł z wielką gałęzią, pełną dojrzałych czereśni! – Jeszcze nie możesz pójść do ogrodu, więc ogród przyszedł do ciebie. A teraz będziesz mogła chodzić nie tylko do ogrodu – powiedział to tak radośnie i z takim przekonaniem, że uwierzyłam w swój powrót do zdrowia. Z więzienia w Lublincu napisałam do niego list. Wzruszyłam się bardzo, kiedy dowiedziałam się, że w jednej ze swoich homilii przytoczył jego fragment […] Jego śmierć odczułam jako stratę kogoś bardzo bliskiego. Do Suchowoli, rodzinnej miejscowości księdza Jerzego, zorganizowałam pielgrzymkę z Gdańska. Chciałam poznać jego rodziców i rodzeństwo, dzielić ich ból i rozpacz” – opowiadała.
W życiu politycznym nie funkcjonowała zupełnie: ani bezpośrednio przed rokiem 1989, ani wiele lat po upadku komunizmu. Na początku lat dziewięćdziesiątych powróciła na krótko do pracy w stoczni, ale tylko po to, by powiększyć bardzo dotąd skromną emeryturę. Później zaś jej aktywność ograniczała się w zasadzie do organizowania seminariów pod hasłem „W trosce o Dom Ojczysty”.
Pamięć o dokonaniach Anny Walentynowicz zaczęła powracać dopiero mniej więcej po roku 2005. Dopiero wtedy uhonorowano ją najwyższymi odznaczeniami państwowymi, w tym Orderem Orła Białego (2006) i przyznawaną przez Rzecznika Praw Obywatelskich Nagrodą im. Pawła Włodkowica (2009) – „za odwagę w występowaniu w obronie podstawowych wartości i prawd nawet wbrew zdaniu i poglądom większości”.
Anna Walentynowicz zginęła tragicznie 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej.
Na podstawie:
A. Walentynowicz, „Moja Solidarność”, Wrocław 2007
A. Walentynowicz, A. Baszanowska, „Cień przeszłości”, Kraków 2005
S. Cenckiewicz, „Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki”, Poznań 2010
S. Cenckiewicz, A. Chmielecki, „Anna Walentynowicz 1929–2010”, Warszawa 2017
Wojciech Wysocki (PAP)
wjk / skp /