Festiwal miał swoje „wzloty i niższe loty”. Teraz musiał zmienić format, aby odzyskać dawną rangę – mówi PAP Mariusz Adamiak, szef Międzynarodowego Festiwalu Jazz Jamboree, który trwa właśnie w Warszawie.
PAP: Czy złote lata Jazz Jamboree, czasy, kiedy na festiwal przybywała publiczność z Wiednia, Pragi Berlina, aby posłuchać najwybitniejszych muzyków jazzowych, przeminęły?
Mariusz Adamiak: Czasy się przede wszystkim zmieniły. Dawniej Jazz Jamboree to była jedyna taka impreza jazzowa w Polsce, stanowiła okno na świat; była wyjątkową okazją, aby posłuchać najlepszych muzyków jazzowych ze światowej sceny, a po karnety ustawiały się kolejki. I rzeczywiście bywali też fani z zagranicy. Teraz mamy wiele festiwali jazzowych, odbywa się dużo pojedynczych koncertów w całym kraju, przyjeżdżają do Polski znakomici jazzmani. Organizowane są też wydarzenia dla kilkudziesięciotysięcznej publiczności. Ale Jazz Jamboree ma oczywiście swoją historię, festiwal miał swoje wzloty i niższe loty.
PAP: Jak jest teraz?
Mariusz Adamiak: Jazz Jamboree musiał się trochę przeformatować, aby odzyskać swoją dawną rangę. Od trzech lat, odkąd znowu odpowiadam za ten festiwal, staram się o jego odmłodzenie. Grają więc u nas młodzi polscy muzycy i młodzi z zagranicy, którzy mają pokazać nowe zjawiska w jazzie światowym. Co nie znaczy, że nie pojawią się na Jazz Jamboree mistrzowie. Pojawią się! Tacy, jak Jean-Luc Ponty i John McLaughlin. Przedstawiać ich publiczności nie trzeba, to artyści, którzy tworzą historię współczesnego jazzu. Składów jest dużo, odbędzie się wiele koncertów i zaprezentowanych zostanie – co jest specyfiką tegorocznej edycji – kilka efektownych projektów formacji złożonych z polskich i zagranicznych muzyków. Mamy zatem cztery intensywne dni festiwalu z dobrym programem.
PAP: Proszę zatem wskazać koncerty, których miłośnicy jazzu nie powinni pominąć?
Mariusz Adamiak: Za sobą mamy już pierwszy dzień ze Spice of Life Trio, którego liderem jest amerykański wokalista i gitarzysta basowy Jamaaladeen Tacuma. To był właśnie jeden z tych projektów mieszanych z udziałem też znakomitego improwizatora Artura Majewskiego oraz hiszpańskiego wokalisty i perkusjonisty Vasco Trilla. Nowoczesną, oryginalną improwizację zaprezentował zespół Get The Blessing. Formacja ta porównywana jest do bardzo lubianego w Polsce skandynawskiego zespołu Esbjoern Svensson Trio. Osobiście czekam na sobotę i występ amerykańskiego bluesmana Lucky Petersona, mistrza gitary bluesowej i organów Hammonda. Od 2018 r. Lucky Peterson intensywnie koncertuje w ramach trasy "The Blues is Back!". Za jego sprawą zatem blues powróci i do Warszawy. Tego wieczoru publiczność usłyszy również saksofonistkę, urodzoną w Chile – Melissę Aldanę. W 2013 r. została ona pierwszym muzykiem z Ameryki Południowej, który wygrał Thelonious Monk Competition. A drugą panią jazzową sobotniej nocy będzie belgijska wokalistka i flecistka Melanie de Biasio. Jej koncerty są bardzo „klimatyczne”, teatralne. To może być ciekawe.
PAP: A polscy muzycy?
Mariusz Adamiak: Grał już Kuba Więcek; saksofonista przedstawił wspólny projekt z pianistą Mateuszem Gawędą i amerykańskim trębaczem Ralphem Alessi. Drugiego dnia JJ występuje Marek Napiórkowski, który wraz z Janem Smoczyńskim (instrumenty klawiszowe), saksofonistą Adamem Pierończykiem, perkusistą Pawłem Dobrowolskim i Mino Cinelu na instrumentach perkusyjnych przedstawi program z nowej płyty „Hipokamp”. To wyrafinowane brzmienia. Jest też ciekawa wrocławska grupa EABS.
PAP: Największą atrakcją festiwalu zwykle bywa koncert galowy.
Mariusz Adamiak: Według mnie ciekawe są wszystkie dni. No, ale tutaj – w finale - mamy gwiazdy wielkiego formatu: gitarzystę Johna McLaughlina i jego formację The 4th Dimension oraz skrzypka Jean-Luc Ponty’ego. McLaughlin, jest jedną z najważniejszych postaci w historii współczesnego jazzu, był on przecież współtwórcą takich formacji, jak Mahavishnu Orchestra i Shakti. Grywał w zespołach Milesa Davisa, Ala Di Meoli i Paco De Lucii, a także Alexisa Kornera. Jego muzyka obejmuje wiele gatunków jazzu, które łączył z elementami rocka, flamenco i bluesa, hinduską i zachodnią muzyką klasyczną. W ten sposób stał się pionierem muzyki fusion. Dobrze będzie posłuchać znowu McLaughlina. Druga gwiazda to Jean–Luc Ponty, który jest jest uznawany za jednego z największych skrzypków nie tylko w historii jazzu. Mówi się, że przejął on pałeczkę po Stephane Grappellim. Koncert nazywa się ”The Atlantic Year” i odnosi się do wytwórni Atlantic, w której w tamtym czasie skrzypek nagrywał swoje najlepsze płyty.
PAP: Festiwal zadomowił się w klubie Stodoła. Tu odbywają się wszystkie koncerty.
Mariusz Adamiak: Można powiedzieć, że Jazz Jamboree wraca do swoich korzeni, w Stodole bowiem festiwal odbył się w 1959 r. i gościł tam przez cztery lata. To dobre miejsce i dla naszego festiwalu.
PAP: Ale Sala Kongresowa była tak efektowna, że niemal wszyscy zagraniczni muzycy wychodząc na scenę wyrażali swój podziw.
Mariusz Adamiak: W Sali Kongresowej mieściło się 2500 osób, w Stodole tylko 900. I to w sposób oczywisty wpływa na dobór wykonawców. Po prostu na komercyjne gwiazdy festiwalu na razie nie stać. Prawdą jest, że obecnie stolica nie ma porządnej dużej sali koncertowej. Nie wiadomo, jakie są losy Sali Kongresowej; czy trwa tam remont, czy też nic się tam nie dzieje. A wydarzenia muzyczne na Torwarze raczej się nie sprawdzają; nie ta akustyka, nie ten klimat. Filharmonia ma przepełniony grafik i jej wynajęcie słono kosztuje. Tak że Jazz Jamboree czuje się dobrze w klubie Stodoła.
PAP: Skoro festiwal ma pewien bardziej kameralny wymiar, to może warto pomyśleć o przywróceniu jam sessions po koncertach. To były świetne imprezy.
Mariusz Adamiak: Dziś to nierealne, to już tylko wspomnienia. Praktycznie nie istnieje bezpośredni kontakt szefa festiwalu z muzykami. Wszystko załatwiają menedżerowie, nowe agencje. Pozostały jakieś dawne kontakty, sympatie, ale nie na tyle, aby gość w kapeluszu mógł zaprosić muzyka do klubu na jam. A tak się zdarzało i to nawet dość często. Szkoda. Takie mamy czasy.(PAP)
Rozmawiała Anna Bernat
abe/aszw/