
Istnieje grupa ludzi, których można określić mianem „pokolenia Jarocina” - powiedział PAP prof. Waldemar Kuligowski z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Według niego żaden inny polski festiwal nie połączył tak ludzi - nawet jeśli nie brali w nim bezpośredniego udziału.
Pierwszy festiwal muzyki rockowej w Jarocinie odbył się od 6 do 8 czerwca 1980 r. Impreza ta stała się na kolejnych kilkanaście lat świętem rocka i młodzieży poszukującej przestrzeni do wyrażenia siebie.
W latach 1980-1982 impreza nosiła nazwę Ogólnopolski Przegląd Muzyki Młodej Generacji. W 1983 r. nazwę zmieniono na Festiwal Muzyków Rockowych. Termin "rockowych" obejmował szerokie spektrum gatunków, takich jak m.in.: punk rock, heavy metal, blues, reggae czy muzyka alternatywna. W 1994 r. odbył się ostatni jarociński festiwal w formule wypracowanej w latach 80. Kolejne lata były czasem – mniej lub bardziej – udanych prób reaktywacji imprezy. Udało się to dopiero w 2005 r., kiedy festiwal powrócił na muzyczną mapę Polski, choć już w unowocześnionej formule.
W latach 80. i na początku 90. w Jarocinie występował prawie każdy znany wówczas polski zespół rockowy, m.in.: Siekiera, T.Love, Dżem, TSA, Oddział Zamknięty, Armia, IRA, Izrael, Perfect, Lombard, Dezerter, Voo Voo, Lech Janerka, KSU, Tilt, Farben Lehre, Sztywny Pal Azji, Kult, Piersi, Kobranocka, Acid Drinkers, Closterkeller, Hey, Big Cyc, Kat, Moskwa. Publiczność nie tolerowała kapel i wykonawców uznawanych za pupili władzy. Podczas ich występów w kierunku sceny leciały kamienie, butelki, pomidory czy błoto.
O fenomenie festiwalu w rozmowie z PAP prof. opowiedział Waldemar Kuligowski, kierownik Zakładu Antropologii Kulturowej z Instytutu Antropologii i Etnologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
PAP: Czym dla młodych ludzi w latach 80. był festiwal w Jarocinie?
Prof. Waldemar Kuligowski: Od początku był postrzegany jako coś wyjątkowego. We wspomnieniach z lat 80. pojawia się opinia, że z jednej strony był mekką subkultur, a z drugiej - oazą wolności. Te dwa hasła najlepiej oddają sposób, w jaki młodzi ludzie odbierali ten festiwal.
Można tam było swobodnie demonstrować swoje poglądy estetyczne, światopoglądowe i polityczne, np. za pośrednictwem stroju. Ta oaza wolności pozwalała w nieskrępowany sposób, wykraczający poza socjalistyczną sztampę, opowiedzieć o problemach codziennego życia, o tym, z czym ludzie naprawdę się zmagali, a nie tylko o tym, co pokazywały oficjalne statystyki. Paweł Konjo-Konnak powiedział kiedyś, że jego zdaniem festiwal to była taka mekka otoczona drutem kolczastym.
PAP: Jak wtedy postrzegano ten festiwal?
W.K.: Jarocin porównywano do legendarnego, ikonicznego wydarzenia, jakim był amerykański Woodstock z 1969 roku, choć przecież odbywał się w zupełnie innych - polskich - warunkach. Szczególnie od 1983 roku sytuacja się zaostrzyła: cenzura mocno ingerowała w organizację festiwalu, kontrolowała teksty, plakaty, a nawet nazwy zespołów. Wiadomo, że jeden z plakatów reklamujących festiwal nie został dopuszczony do druku, ponieważ przedstawiony na fotografii fan muzyki nosił charakterystyczne czarne okulary - wtedy jednoznacznie kojarzące się z generałem Wojciechem Jaruzelskim.
PAP: Żyjemy w czasach nasilających się antagonizmów pomiędzy różnymi grupami. Do Jarocina przyjeżdżały wrogo do siebie nastawione subkultury. Jak radzono sobie z tym problemem?
W.K.: Uważam, że konflikty między subkulturami na festiwalu w Jarocinie były w dużej mierze wykreowane przez media. Gdy aura i legenda festiwalu zaczęły rosnąć, pojawiło się tam wielu dziennikarzy, którzy – trochę jak dzisiejsze tabloidy – szukali sensacji: tematów i zdjęć, które trafiłyby na pierwsze strony gazet. Kto nadawał się do tego najlepiej? Ci, którzy najbardziej wyróżniali się wyglądem – nosili irokezy, ciężkie skóry, kurtki z napisami, które wydawały się dziwne albo antysystemowe.
Nie jestem przekonany, że między subkulturami dochodziło wówczas do poważnych starć. Owszem, zdarzały się przypadki przemocy, ale były to raczej incydenty. Na co dzień rastamani, hipisi, punkowcy, metalowcy, „porpesi” i tzw. normalsi – którzy stanowili zdecydowaną większość – bawili się razem pod sceną.
PAP: A jak wyglądał Jarocin od strony artystycznej?
W.K.: Był niezwykle ważny element kulturotwórczy i społeczny dekady lat 80. Właśnie tam powstał tak naprawdę alternatywny obieg artystyczny. Pojawiali się artyści i artystki, których nie można było zobaczyć nigdzie indziej.
PAP: Jaka była – mówiąc żargonem wojskowym – siła rażenia tego wydarzenia kulturalnego?
W.K.: Bardzo duża – zdecydowanie wykraczała poza publiczność zgromadzoną pod sceną. Doskonale obrazują to archiwalne zdjęcia, które do dziś działają na wyobraźnię – przedstawiające na przykład młodych ludzi z magnetofonami (zwykle firmy Grundig) nagrywających to, co działo się na dużej lub małej scenie. Te nagrania – wielokrotnie kopiowane, choć w fatalnej jakości – rozchodziły się po całej Polsce.
Nawet jeśli do Jarocina przyjeżdżało kilkanaście tysięcy osób, to festiwal miał wpływ na znacznie większą publikę. Myślę, że możemy mówić o istnieniu realnej grupy ludzi, którą można określić mianem „pokolenia Jarocina”. Żaden inny polski festiwal nie dorobił się takiego etosu – zbioru wartości, który do dziś łączy pewną grupę osób, nawet jeśli nie brały one bezpośredniego udziału w festiwalu.
PAP: Jak to się stało, że stylistyka charakterystyczna dla młodzieży odwiedzającej Jarocin – skrajnie potępiana 40 lat temu – dziś stała się częścią mainstreamowej mody i symbolem kultury popularnej? Mam na myśli podarte dżinsy, skórzane kurtki czy kolczyki w różnych częściach ciała.
W.K.: To bardzo ciekawe pytanie, na które można odpowiedzieć na kilka sposobów.
Po pierwsze, ludzie chcą w pewien sposób przynależeć do legendy, dlatego naśladują styl, który wówczas dominował.
Po drugie, działa mechanizm sentymentalizacji. Zapominamy o uciążliwych warunkach (na przykład na polu namiotowym czy w pyle pod sceną), a pamiętamy najbardziej pozytywne, poruszające doświadczenia.
Po trzecie, współczesny przemysł kulturowy potrafi wchłonąć nawet znaki sprzeciwu wobec samego siebie. To brzmi paradoksalnie, ale naprawdę tak się dzieje.
Dziś cały rynsztunek klasycznego punkowca czy hipisa można kupić w sklepie sieciowym w zaledwie kilka godzin. 40 lat temu było to nie do pomyślenia. Wówczas dominowało podejście „zrób to sam”: irokeza układało się samemu, kurtki i buty malowało własnoręcznie – i tak dalej.
Rozmawiał Tomasz Szczerbicki (PAP)
szt/ miś/ mhr/