„Poprawienie rekordu świata nie zmieniło nic w mojej karierze. Ot, po prostu zrobiłem wynik. Trochę szumu i tyle” – wspomina po 40 latach Jacek Wszoła. 25 maja 1980 roku w Eberstadt jako pierwszy skoczek wzwyż w historii pokonał poprzeczkę zawieszoną na 2,35 m.
"Wszystko co działo się 40 lat temu było... dziwne. Pierwszy raz uczestniczyłem w takich zawodach, nie byłem przygotowany na rekord świata i nic nie wskazywało na to, że go poprawię. Miałem nawet nie startować w Eberstadt" - wspomina w rozmowie z PAP Wszoła.
To był rok olimpijski. Wszoła był na zgrupowaniu w Madrycie, nie zamierzał zaczynać sezonu w maju, bo wiedział, że docelowy start czeka go później, chciał skupić się jeszcze na szlifowaniu formy.
"Ktoś, nawet nie wiem kto, odnalazł mnie na obozie w Hiszpanii i powiedział, że bardzo chętnie widziałby mnie na mityngu w Eberstadt. Byłem jedynym zagranicznym zawodnikiem, ale dzięki temu mogli nazwać te zawody międzynarodowymi. Niewiele wiedziałem o tym miejscu. Słyszałem jedynie, że rok wcześniej właśnie tam trzech znakomitych niemieckich skoczków poprawiło rekordy kraju. To mnie też skusiło" - przyznał.
Niemcy dotychczas kojarzyły się dwukrotnemu medaliście olimpijskiemu z dużymi stadionami, miastami, dobrą organizacją, gdzie zawsze był też duży sponsor. "Nawet jak mityng był mały, to towarzyszyła mu zazwyczaj otoczka dużej imprezy. A w Eberstadt było całkowicie inaczej" - podkreślił.
Jacek Wszoła: Na pewno poprawienie rekordu świata było czymś nadzwyczajnym, bo każde pierwsze osiągnięcie czegoś, jest czymś szczególnym, ale moje życie się nie zmieniło. To nie był żaden przełom. Ten skok nic nie zmienił w mojej karierze. Był chwilowy szum. Życie pokazało, jak ulotne są takie chwile. Następnego dnia Dietmar Moegenburg wybrał się na mityng do Rehlingen i... wyrównał mój wynik.
Do Niemiec dotarł niemal nocą. Nie zdążył zjeść kolacji, rozejrzeć się, nawet nie dowiedział się, o której są zawody. Był zmęczony, położył się spać i wstał dosyć późno, bo ok. 11. Wziął prysznic i zszedł na dół na śniadanie. Zdziwił się, gdy się okazało, że... nikogo już nie ma, bo wszyscy są na stadionie.
"Wyjrzałem przez okno, a tam... wzgórza obrośnięte winoroślą, pasące się krowy, kury gdaczące na podwórku. Byłem w szoku. 500 m dalej był stadion. Dobiegłem do niego jedyną drogą w okolicy. Trzy rzędy trybun zrobione z ławek. Mityng odbywał się na boisku o wymiarach placu do gry w piłkę ręczną. Rozgrzewkę robiłem w trakcie oddawania skoków próbnych przez innych zawodników" - wspomina w rozmowie z PAP.
Kilkadziesiąt minut później stał się rekordzistą świata. Jako pierwszy w historii skoku wzwyż pokonał poprzeczkę zawieszoną na wysokości 2,35 m.
"Na pewno poprawienie rekordu świata było czymś nadzwyczajnym, bo każde pierwsze osiągnięcie czegoś, jest czymś szczególnym, ale moje życie się nie zmieniło. To nie był żaden przełom. Ten skok nic nie zmienił w mojej karierze. Był chwilowy szum. Dodatkowa jazda 100 km, by oddać próbkę na badania antydopingowe. I tyle" - podkreślił.
I dodał, że życie mu pokazało, jak ulotne są takie chwile.
"Następnego dnia Dietmar Moegenburg wybrał się na mityng do Rehlingen i... wyrównał mój wynik. Dowiedziałem się o tym, siedząc na trybunach we Fuerth. Tam były zawody, gdzie startowali reprezentanci Polski. Podszedł do mnie dziennikarz i powiedział, że ma dla mnie niemiłą informację. Byłem zaskoczony, że wyrównał. Przecież wystarczyło podnieść poprzeczkę jeden centymetr wyżej. Może to potwierdzenie tego, że wyniki naprawdę są bez znaczenia. Jednego dnia skaczesz, a drugiego ktoś cię poprawia. Za rok ktoś skacze jeszcze wyżej" - powiedział Wszoła.
Teraz w Polsce skok wzywż nie cieszy się dużą popularnością. Oprócz Kamili Lićwinko, która wraca do wysokiego poziomu po macierzyńskiej przerwie, daleko szukać następców.
"Od lat skacze Sylwester Bednarek. Bardzo go lubię, ale on już karierę ma za sobą. Niestety, najlepszy był 11 lat temu, kiedy zdobył brązowy medal mistrzostw świata. Wydawało się, że mamy kolejnego zawodnika na lata, ale kontuzje sprawiły, że oczekiwanej kariery nie zrobił" - ocenił.
Dwukrotnego medalistę olimpijskiego w skoku wzwyż martwi jednak co innego. Od lat obserwuje bowiem w Polsce utratę "kultury fizycznej".
"Ona zwyczajnie nie istnieje. Chodzi mi tu o wychowanie, które bierze pod uwagę ruch jako nieodzowny element rozwoju. Bieganie, skakanie, rzucanie, gimnastyka - to musi być obecne w życiu małego człowieka. Jak tego nie ma, to nie ma prawidłowego rozwoju. Skąd za kilka lat weźmiemy strażaków, policjantów, żołnierzy, strażników granicznych?" - pyta się.
Jego zdaniem problem polega na tym, że lekcje wychowania fizycznego są na bardzo niskim poziomie.
"Niestety, kobieta w szpilkach i spódnicy nigdy nie poprowadzi dobrze zajęć. Dzieciakom trzeba wszystko pokazać. Trzeba się z nimi tarzać po materacach, trzeba robić fikołki. Ja moim wnukom wszystko sam pokazuję, mimo że potem nie mogę wstać z ziemi. Ale jakieś koszta trzeba ponieść, by społeczeństwo było zdrowe" - ocenił. (PAP)
Marta Pietrewicz
mar/ cegl/