To książka, która przypomina historie Żydów, którzy przeżyli w Polsce Holokaust. „Piekło ocalonych” to potwierdzony świadectwem wyznań ocalonych obraz relacji polsko-żydowskich w okresie II wojny światowej. Na książkę Elżbiety Isakiewicz składają się 22 osobiste i pełne emocji opowieści obywateli polskich żydowskiego pochodzenia, w których opowiadają o okolicznościach uratowania przez swoich sąsiadów, przyjaciół lub przypadkowo spotkanych nieznajomych.
„A tu zaczęto rozpowiadać, że powstaną getta i zostaniemy wysiedleni. To nieprawdopodobne, komentowało się, w Krakowie mieszkało przecież siedemdziesiąt tysięcy Żydów, ponad jedna czwarta ludności. Pobożni Żydzi, w chałatach, z pejsami i brodami zasiedlali dzielnicę Kazimierz – sądziliśmy, że to tam Niemcy utworzą getto, tymczasem kazali Polakom opróżnić siedemnaście ulic po drugiej stronie Wisły, w dzielnicy Podgórze, i to do niej przesiedlili Żydów. Zrobiło się bardzo ciasno: piętnaście tysięcy ludzi na obszarze, który mieścił przedtem trzy tysiące. Niemcy pozostawili więc wybór: albo przenieść się do getta, albo opuścić miasto. – Będziemy na wolności, póki się da – orzekła matka. I powędrowaliśmy na peryferie, do Czyżyn” – wspominał Aleksander Allerhand, zmarły w 2016 roku.
Z jego wspomnień dowiemy się również, że dla wszystkich trzech rodzin, które uratowały rodzinę Allerhanda, ocaleni wystarali się o tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. „Oboje z Krysią regularnie jeździmy do Polski i będziemy to czynić aż do śmierci. Nasze dorosłe dzieci (córka urodzona w Izraelu) mówią po polsku. Niekiedy myślę: Izrael to przystanek w podróży między Polską a tamtym światem” – opowiadał.
Z kolei Israel Rozenblum, zmarły w 2015 roku opowiadał: „Siedzieliśmy u Mioduskich tydzień, w części przedzielonej deskami i dyktą piwnicy, karmieni przez gospodarzy i ich córki. Wieczorami wychodziliśmy na podwórze nabrać wody ze studni. Woda kołysała się cicho w czarnej czeluści cembrowiny, błyskając do nas mrocznym echem głębi. Dźwięk wiadra zderzającego się z powierzchnią przeszywał dreszczem, jakby odrywał się od uwięzionych pod ziemią tajemnic. Siódmego dnia, gdy nieśliśmy już wypełnione wiadra, mnie i brata dostrzegli koledzy ze szkoły. – Jude! Jude! – wołali, ich wskazujące palce celowały w nasze uciekające plecy. Z porzuconych wiader polała się na trawę woda i bielała w księżycowym świetle. Czy Mioduscy dowiedzieli się, dlaczego tak nagle zniknęliśmy, nie wiem. (Nigdy więcej nie miałem z nimi kontaktu)” .
Jak również wspominał, „potem tułaliśmy się jak zwierzęta, szukając jam i tamten tydzień – któremu towarzyszyły obfitość wody, ciepło kaszy dostarczanej nam w glinianym garncu i dobiegające znad rzeki dramatyczne piękno słowiczej perswazji – oddalał się, by z czasem powracać, rzeźbiąc w pamięci tkliwy kadr”.
Maria Perlberger-Shmuel opowiadała, jak z nastaniem 1942 roku Niemcy zaczęli masowo mordować Żydów. „Rozeszły się pogłoski, że szykują akcję. Co to za akcja, jaka akcja – nic nie rozumiałam. Coś strasznego zawisło w powietrzu, cisza kurczyła się, gęstniejąc, rozglądała się w popłochu, jakby szukała ujścia, twarze dorosłych przyjmowały jej odcień. – Schowamy się – postanowił ojciec. W budynku sądowym, który należał do jego rodziny, w jednej z niewykorzystanych sal urządzono skrytkę. Schroniliśmy się tam w kilka osób, zasłoniliśmy drzwi dużym kredensem. Za oknami dojrzewał sad, lato wcielało się w brzęczenie pszczół, w ptasi jazgot, w krótkie parne noce, w ostre, wywołujące łzawienie słońce. Po raz pierwszy poczułam strach. Dziecko zawsze czegoś się boi, lecz ten nowy miał smak niedojrzałego agrestu. Dorośli przewidywali, że gdy nas otoczą albo podpalą, trzeba będzie skakać przez okno” – czytamy w jej wspomnieniach.
W historii Shlomo Wołkowicza, zmarłego w 2014 roku, przeczytamy: „Zaczyna lać, walą pioruny, wydaje się, że z głębi ziemi, że to ona, nie niebo, się rozstępuje. Strzelanina ustała, widać Niemcy umknęli przed burzą do budynku. Zostałem pod trupami. Przemyka mi przez głowę, że jak wrócą, to zasypią tę jamę i mnie półżywego, dlatego teraz, kiedy ich nie ma i noc osłania miejsce zbrodni, muszę się wydostać. Pokonuję opór sztywniejących ciał, wdrapuję się ku górze po cudzych ramionach, głowach, kończynach. Dostrzegam już obmyte deszczem, lśniące w ciemności liście niedalekiego zagajnika, uciekam. Nie ma dnia, żeby ta scena nie wracała do mnie, jedynego Żyda, który wydobył się z tego grobu”.
„W końcu Wiktoria wygadała się, czemu uparła się, żebym zamieszkała z nią w lokum przeznaczonym do ocalenia żydowskiej rodziny. Wykombinowała sobie, że ja za Stacha wyjdę i przyjmę chrzest. Wytłumaczyłam jej, że nigdy nie zmieniłabym religii, nawet gdybym zakochała się po dziurki w nosie, nie dlatego, że jestem nadmiernie wierząca, ale dla zasady – cała moja rodzina zginęła, bo byli Żydami, tylko ja ocalałam, tylko we mnie krążyła ich krew, tylko moje oczy otwierały łzą ich zamknięte na wieczność powieki. Wiktoria już nigdy tego tematu nie poruszyła. Umarła cicho, bez skargi – tak jak powłóczyła swoją przekrzywioną nogą. Później umarł Stach. Oboje leżą w Toruniu. Już nikogo w Polsce nie miałam. Wyemigrowałam do Izraela w 1967. W dniu mego wyjazdu powietrze przenikało wilgotne, bezbarwne zimno, na gałęziach krzepły kryształki lodu i zdawało się, że za chwilę urosną jak liście” – wspominała Maria Polańska.
Elżbieta Isakiewicz – prozatorka, reportażystka, eseistka, autorka miniatur literackich z pogranicza poezji i prozy. Do jej ważniejszych książek należą „Czerwony ołówek. O Polaku, który ocalił tysiące Żydów”, „Kaprys. Przypowieść o kobiecie i mężczyźnie”, „Niewyśnione historie” oraz „Kocio”. Relacje ocalonych, ocalających lub świadków ocalenia dwie dekady temu Isakiewicz złożyła w nagrodzony przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego tom „Ustna harmonijka”.
Książka „Piekło ocalonych” Elżbiety Isakiewicz ukazała się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego.
Anna Kruszyńska (PAP)
akr/