Na rozkaz Heinricha Himmlera w granicach Litzmannstadt Ghetto zaczął funkcjonować schowany obóz dla polskich dzieci. „Od grudnia 1942 roku aż do wyzwolenia miasta w styczniu 1945 funkcjonował w Łodzi obóz koncentracyjny dla polskich dzieci. Najmłodsze były niemowlętami, najstarsze miały szesnaście lat. Dwadzieścia pięć miesięcy głodu, bólu, upokorzeń, pracy ponad siły” – czytamy.
Jolanta Sowińska-Gogacz i Błażej Torański w swojej książce opisują tragiczną historię polskich dzieci, które w czasie wojny przeżyły piekło w łódzkim obozie. Jednocześnie historia ta nie często jest obecna w dyskursie, to wręcz biała plama na mapie drugiej wojny światowej. Obóz celowo został ukryty na obszarze łódzkiego getta, aby ucieczka stamtąd była niemożliwa. Jak czytamy, „w ciągu ponad dwóch lat jego funkcjonowania przeszła przezeń niepoliczona liczba polskich dzieci – historycy i byli więźniowie mają w tej sprawie odmienne rachuby, a większość dokumentacji obozu przepadła. Nie o liczby tu jednak chodzi, lecz o uprzytomnienie ludziom istoty tego miejsca, o umiejscowienie go na mapie wojny, o głęboką refleksję. Obóz na Przemysłowej jest faktem, a blizny ciała i duszy, jakie po sobie zostawił, na zawsze naznaczyły jego więźniów”.
W niemieckich zapisach sądowych widnieją uzasadnienia umieszczenia dziecka w obozie, m.in. takie: „przerzucał chleb do getta”, „zaniedbane dziecko polskie” lub tylko „dziecko polskie”, „sierota, włóczy się, bez środków do życia”, „córka polskiego profesora”, „zachodzi obawa, że wywodzi się z Cyganów”, „przeszkadza otoczeniu i wywiera ujemny wpływ na dzieci niemieckie”, „nielegalnie nabył karty żywnościowe”, „syn polskiego oficera”, „rodzice nie żyją, żebrze, włóczy się”, „żebrze, starał się wzbudzić współczucie u ludności, bo brak mu jednej ręki i nogi”. Jednak to polskość była głównym powodem osadzenia.
Jolanta Sowińska-Gogacz przeprowadziła ponad dwadzieścia rozmów z ocalałymi. Ze wspomnień byłych więźniów wyłania się obraz miejsca, gdzie dzieci cały czas pracowały, były głodne, stosowano wobec nich kary cielesne. To było piekło. „Pracowaliśmy bez przerwy, od rana do późnych godzin wieczornych, nawet w niedziele. Nie było wolnych dni, jedynie raz w miesiącu chodziłam na odwszawienie” – wspomina Emilia Mocek-Kamińska. Natomiast Kazimierz Gabrysiak wspomina, że „rano skibka chleba i kubek kawy, zabarwionej wody. To samo na kolację. Obiad – chochla zupy ze szczątkami brukwi i obierkami ziemniaków, a w niej glizdy”.
Zmorą dzieci były również alarmy nocne, a te ostatnie zarządzano nawet trzy-cztery razy w tygodniu. W ich trakcie dzieci wyganiano na dwór boso, na śnieg i mróz, a także kazano im leżeć w błocie i wodzie, robić żabki, maszerować od muru do muru albo biegać z punktu do punktu. Kto biegał wolniej, był bity pejczem, kto śpiewał zbyt cicho niemiecką piosenkę, mógł przypłacić to życiem. Powodem alarmu mogły być chociażby brudne nogi jednej z więźniarek. „Genowefa Pohl wygnała dziewczynki boso do studni. Nie pozwoliła nałożyć butów. Sama stała w drzwiach i sprawdzała czystość nóg, ale przecież one znowu się brudziły, od piasku, kiedy biegłyśmy ze studni do baraku. Wreszcie wachmanka się znudziła” – dowiadujemy się ze wspomnień Brygidy Sierant-Casselius.
Błażej Torański przeanalizował w Oddziale Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi kilka tysięcy stron w dwudziestu ośmiu tomach akt procesu wachmanki Genowefy Pohl vel Eugenii Pol. Śledztwo w sprawie obozu prowadziła od 1969 r. Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Łodzi. W grudniu 1970 r. Pohl/Pol zatrzymano w Łodzi, sądzono w latach 1972–1975 i na podstawie zebranego materiału skazano na 25 lat więzienia. Zebrane przez Torańskiego wspomnienia dzieci o koszmarze, jaki doznały ze strony Pol oraz jej kreację na osobę nieświadomą tego, w czym brała udział, są porażające. „Była jedną z najbardziej sadystycznych nadzorczyń” – wspomina Jadwiga Pawlikowska.
Książka „Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi” Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Błażeja Torańskiego ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Anna Kruszyńska (PAP)
akr/