50 lat temu, 10–12 sierpnia 1973 r., do Wolsztyna zjechali harleyowcy z całej Europy. „Z perspektywy 50 lat zjazd ten oceniany jest przez historyków jako przełom społeczny i kulturowy. Ale wtedy tak o tym nie myśleliśmy, jako młodzi ludzie chcieliśmy być wolni” – powiedział PAP Wojciech Echilczuk, organizator zjazdu.
W okresie powojennym ruch harleyowski rozwijał się w Polsce od połowy lat 50. Pierwsze nieformalne grupy organizowali powstańcy warszawscy, gdy w latach 1955–1956 zaczęli wychodzić z więzień. Niektórzy z nich na wolności wsiadali na demobilowe motocykle Harley-Davidson. Kolejnym ich działaniem było zakładanie drużyn harcerskich, m.in. na warszawskiej Saskiej Kępie, w liceum im. Mickiewicza. W niedziele zaś ubierali się w mundury żołnierzy gen. Andersa i harleyami podjeżdżali pod kościół przy ul. Nobla. Jeszcze w latach 90. mieszkańcy tej części stolicy wspominali te manifestacje.
"Około 1956 r. pojawili się u nas, w liceum im. Mickiewicza, instruktorzy harcerscy, którzy w czasie Powstania byli kurierami i łącznikami. Byli to ludzie z dobrymi tradycjami i poglądami. Mieli dwa harleye" – powiedział PAP Sławomir Wardzała, w połowie lat 50. uczeń stołecznego liceum. "Właśnie od nich zaraziliśmy się harleyami oraz niechęcią do komunistów i wszystkiego, co się z tym wiązało. Ten czas ukształtował nasze poglądy społeczne i polityczne. Nie pamiętam już ich nazwisk poza jednym – Waldek Nowakowski" – dodał.
Młodzi harcerze zapatrzeni w powstańców też z czasem wsiadali na harleye. Wszystko działo się nieformalnie. Mimo odwilży politycznej 1956 r. oficjalna propaganda nadal potępiała wszystko, co amerykańskie jako "zgniły imperializm oraz jego produkty i idee".
Jesienią 1968 r. – która była czasem wielu niepokojów społecznych w Europie Środkowo-Wschodniej – kilku młodych ludzi złożyło do urzędu podanie o rejestrację organizacji Harley-Davidson Club Warszawa. Był to utopijny zryw zapaleńców, którzy w opinii wielu ruszyli z motyką na słońce. Odpowiedź urzędu była zaskakująca – dostali zgodę. Nie ma pewności, czy owa zgoda została wydana przez nieuwagę, czy może była efektem obaw urzędników o to, co może nastąpić w wyniku panującej sytuacji, i w związku z tym stanowiła krok asekuracyjny.
W latach 80. pewien wysoko postawiony polityk, członek Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w rozmowie prywatnej z autorem tego tekstu powiedział: "Gdyby podanie o rejestrację zostało złożone w 1967 lub 1969 r., nikt by tego poważnie nie rozważał. W 1968 r. panowało takie zamieszanie i niepewność, że coś tak niedorzecznego i sprzecznego z ówczesnym ustrojem zostało zalegalizowane".
Klub szybko stał się organizacją ogólnopolską, skupiającą kilkuset właścicieli amerykańskich motocykli i przyciągającą kilka tysięcy osób sympatyzujących z tym ruchem. Po pewnym czasie władze postanowiły jednak zdelegalizować klub, ale prawnie było to niemożliwe. Wprowadzono więc do niego kilku tajnych agentów, którzy mieli go rozbić od wewnątrz. To również się nie powiodło.
Pierwszy zlot polskich harleyowców zorganizowano w 1970 r. w Bieszczadach, drugi na Suwalszczyźnie, trzeci w Tucholi. Przez cały czas były to jednak imprezy niewielkie, o zasięgu krajowym. Z kolei 10–12 sierpnia 1973 r. zaplanowano IV Zjazd Harleya-Davidsona, który miał się odbyć w Wolsztynie. Nikt z organizatorów nie przypuszczał, że właśnie ta impreza stanie się przełomem. Do Wolsztyna zjechało ponad 200 motocykli, przybyło kilkudziesięciu gości zagranicznych, m.in. z Niemiec, Holandii, Belgii, ze Szwecji i z Czechosłowacji.
"Tuż za Poznaniem spotkał nas rozdygotany harleyowiec, który z obłędem w oczach wykrzykiwał, żebyśmy przyspieszyli. Tam, w Wolsztynie, już jest pełno motocyklistów. On ich widział. Przyjechali i bawią się na całego. A nas nie ma! Szybciej, szybciej!" – wspominał w książce „Harley, mój kumpel” Wojciech Echilczuk, organizator zjazdu i współzałożyciel warszawskiego klubu Harley-Davidson. "Bez słowa ruszyliśmy z kopyta. Faktycznie. Kemping był już częściowo opanowany przez wesołe grupki motocyklistów zajętych miłym spędzaniem czasu" – kontynuował.
Motocykliści zdominowali całe miasto, na co chętnie przystali gościnni mieszkańcy. Tak wspominał to Echilczuk: "Na bramie czekają poważni ludzie. Są problemy. Inicjatywy obywatelskie mieszkańców Wolsztyna wzywają mnie do podjęcia decyzji: – Panie prezesie! Słyszeliśmy, że parada motocykli będzie w sobotę rano. To jest sobota pracująca. Załogi biur i zakładów pracy są gotowe do strajku. Muszą oglądać paradę! Nikt nie będzie siedział w pracy. – OK! Dajcie im wolną sobotę. Nie pożałujecie. Odrobią godziny później! – Panie prezesie! Na jeziorze stoi zaniedbany statek. Nie ma śruby napędowej. Czy powinniśmy go uruchomić? Niech nasi goście zza granicy popływają statkiem spacerowym! – OK! Doróbcie propeller! – Panie prezesie! W areszcie siedzi podpalacz. Jest pirotechnikiem od ogni sztucznych. Czy możemy zrobić pokaz ogni sztucznych? – OK! Dajcie mu przepustkę i walcie petardy w niebo. Będzie wesoło! I tak dalej! I tak dalej! Rozwiązałem z kochanymi sztywniakami parę spraw".
Na przedzie sobotniej parady jechała milicja. Potem już tylko motocykle. Wojenne jeepy, które też przyjechały na zjazd, wiozły fotoreporterów i dziennikarzy. Ulice były pełne ludzi ustawionych w szpaler. Zakłady pracy rzeczywiście dały ludziom wolne.
"Jechaliśmy całą szerokością drogi, powoli, bez kasków. Syreny i dźwiękowe wyjce motocykli, strzały silników i wiwaty, śpiewy, wycia entuzjastów parady, trąbki i grzechotki, rock-and-roll z magnetofonów grających na harleyach tworzyły niezwykłą atmosferę" – wspominali uczestnicy parady. "Dwa razy przejechaliśmy trasę parady. Tak chcieli harleyowcy. Tak chcieli mieszkańcy Wolsztyna" – dodawali. "Zdawałem sobie sprawę, że niewiele gazet opublikuje choć słowo na temat naszej imprezy. Myliłem się. Do końca roku ukazało się kilkadziesiąt artykułów na temat zjazdu. Komuna w Polsce trwała. Nie miała już tych smoczych zębów co wcześniej" – wyjaśniał Echilczuk.
Zjazd pokazał, że ruch miłośników amerykańskich motocykli rozwija się w Polsce tak dynamicznie, że nie da się zatrzymać. Dostrzegły to również inne grupy, które nie miały szansy na legalizację swojego istnienia. W ten sposób sekcją warszawskiego Harley-Davidson Clubu stały się: grupa miłośników samochodów terenowych typu jeep, posiadacze motocykli BMW oraz pasjonaci szybkiej jazdy, którzy po paru latach odłączyli się, tworząc klub Skorpion istniejący do dziś.
"Z perspektywy 50 lat zjazd w Wolsztynie oceniany jest przez historyków jako przełom społeczny i kulturowy. Wtedy tak o tym nie myśleliśmy, jako młodzi ludzie po prostu chcieliśmy być wolni" – zauważył w rozmowie z PAP Wojciech Echilczuk. "Nie używaliśmy żadnych patetycznych czy górnolotnych słów – zwyczajnie jeździliśmy harleyami. Tego komuniści nie mogli nam zabronić. Dla ludzi, których mijaliśmy, ten motocykl był symbolem Ameryki i wolności, za którą prawie każdy w PRL tęsknił" – dodał.
Za sprawą publikacji prasowych z tamtego czasu o polskich harleyowcach dowiedział się cały kraj. Relacje z imprezy ukazały się także w prasie niemieckiej i holenderskiej. W Polsce nie trzeba było nikomu tłumaczyć treści krążących między wierszami przekazów medialnych: Harley-Davidson to Ameryka, wolność, demokracja. Zderzało się to z nurtem oficjalnej rządowej propagandy o "zgniłym imperializmie".
W sierpniu 2013 r. świętowano w Wolsztynie 40-lecie pamiętnego zjazdu. W lipcu tego roku odbył się kolejny rocznicowy zlot.(PAP)
Autor: Tomasz Szczerbicki
szt/ skp/