W 1944 r. rząd Nowej Zelandii zaprosił ponad 700 polskich dzieci i ich 102 opiekunów. Były to w większości sieroty pochodzące z polskich rodzin zesłanych na nieludzką ziemię ZSRS, a następnie ewakuowanych do Iranu w roku 1942.
Historie większości dzieci z Nowej Zelandii zaczynają się podobnie. Ich dzieciństwo zostało brutalnie przerwane na skutek jednej z czterech masowych deportacji na wschód. W pierwszej z nich, przeprowadzonej w lutym 1940 r. z ziem zagrabionych przez ZSRS, wywieziono ok. 140 tys. osób. Kolejne deportacje obywateli polskich przeprowadzono w kwietniu i czerwcu roku 1940. Ostatnią rozpoczęto w przededniu ataku III Rzeszy na Związek Sowiecki, pod koniec maja 1941 r., i została ona przerwana chwilę później. W sumie – wg danych NKWD – w czterech deportacjach zesłano ok. 340 tys. osób. Śmiertelność wśród łagierników i deportowanych szacuje się na 8–10 proc.
We wspomnieniach dzieci, które wraz z rodzicami zostały załadowane do wagonów towarowych i wywiezione na wschód, jednym z najlepiej utrwalonych momentów jest ten, w którym zetknęli się ze zbrodniczym charakterem imperium sowieckiego. Krystyna Tomaszyk wraz z matką w czerwcu 1941 r. mimo niemieckich bombardowań trafiła do kołchozu Tułaj koła Krasnojarska. „Schodzimy z ciężarówki. Stoimy blisko siebie. Podjeżdża do nas mężczyzna na koniu. – To pewnie komendant obozu – ktoś mówi. […] – Wy i wasze dzieci, i dzieci waszych dzieci, zostaniecie tu na zawsze – stwierdza [...]. – Mama mi tłumaczy – będziecie pracować dla matki Rosji. Patrzę na poważne twarze ludzi stojących koło mnie. Wszyscy uważnie słuchają. […] – Przyzwyczaicie się. Jeżeli nie przyzwyczaicie się, to zdechniecie – dodaje komendant”.
„Schodzimy z ciężarówki. Stoimy blisko siebie. Podjeżdża do nas mężczyzna na koniu. – To pewnie komendant obozu – ktoś mówi. […] – Wy i wasze dzieci, i dzieci waszych dzieci, zostaniecie tu na zawsze – stwierdza [...]. – Mama mi tłumaczy – będziecie pracować dla matki Rosji. Patrzę na poważne twarze ludzi stojących koło mnie. Wszyscy uważnie słuchają. […] – Przyzwyczaicie się. Jeżeli nie przyzwyczaicie się, to zdechniecie – dodaje komendant”.
30 lipca 1941 r. w Londynie premier RP gen. Władysław Sikorski podpisał z ambasadorem ZSRS Iwanem Majskim układ dotyczący wznowienia stosunków dyplomatycznych, współpracy na rzecz pokonania Niemiec oraz powstania polskiej armii w Związku Sowieckim. Dodatkowy protokół przewidywał zwolnienie z więzień i łagrów obywateli polskich. Spośród nich miała zostać stworzona licząca dwie dywizje armia. Dla Polaków rozsianych na niezmierzonych obszarach ZSRS otwierała się szansa ratunku. Do wspomnianego kołchozu w Tułaju wieść o podpisaniu układu dotarła bardzo szybko – na początku września. „Dzieci w sierocińcach sowieckich też usłyszały te słowa. Ci, co byli osamotnieni, i ci, co mieli innych ze sobą, poszli, bo też słyszeli. Starsi wzięli młodsze rodzeństwo za ręce. I poszli” – wspominała Krystyna Tomaszyk.
Opuszczenie łagrów i innych miejsc zesłania nie oznaczało końca koszmaru. Długa droga, głód i fatalny klimat dziesiątkowały wyczerpanych więźniów Stalina. Szczególnie trudny był los dzieci. Wiele sierot znalazło się w organizowanych spontanicznie prowizorycznych przytułkach. Jeden z nich był prowadzony przez matkę Krystyny Tomaszyk. „Dużo dzieci jest teraz w Kharkin Batasz [w Uzbekistanie – przyp. red.] […] Nasz dzień w sierocińcu zaczyna się poranną pieśnią i kończy wieczorną – Wszystkie nasze dzienne sprawy. Gdy zbierzemy się do modlitwy, miejscowi i ludzie wychodzą na zewnątrz ze swoich lepianek. Niektórzy podchodzą blisko, żeby lepiej słyszeć słowa naszego śpiewania. Reszta dnia, między ranną i wieczorną modlitwą, jest podzielona lekcjami i ustawianiem się w kolejkę po jedzenie – miska zupy i kawałek chleba” – opowiadała Krystyna Tomaszyk.
Opuszczenie łagrów i innych miejsc zesłania nie oznaczało końca koszmaru. Długa droga, głód i fatalny klimat dziesiątkowały wyczerpanych więźniów Stalina. Szczególnie trudny był los dzieci. Wiele sierot znalazło się w organizowanych spontanicznie prowizorycznych przytułkach.
W wyniku ewakuacji armii gen. Władysława Andersa z ZSRS w 1942 r. kilkadziesiąt tysięcy cywilów, w tym kilkanaście tysięcy dzieci, trafiło do okupowanego przez aliantów Iranu. Obozy dla polskich cywilnych uchodźców zorganizowano w Teheranie, Ahwadzie oraz Isfahanie. W tym ostatnim mieście utworzono ośrodek dla blisko 2,6 tys. dzieci, głównie sierot i półsierot. Część z nich zmarło na skutek chorób i ciężkich warunków bytowych w ZSRS. Jeden z ośrodków w Isfahanie znajdował się w pałacu irańskiego księcia Soremidoule, drugi przy klasztorze sióstr szarytek. Dziś to miejsce upamiętnia tablica pamiątkowa z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej.
W irańskich ośrodkach pomocy urządzano szkoły, przedszkola oraz place zabaw dla młodszych dzieci. Opiekę sprawowały polskie nauczycielki. Starszą młodzież skierowano do kilku szkół zawodowych, gdzie uczyły się krawiectwa, wiązania dywanów i innych rzemiosł. Dla tysięcy dzieci był to jednak przede wszystkim okres odbudowy własnych sił. „Z czasem dzieci zmieniały swój wygląd fizyczny. Przytyły. Ich twarze nabrały szczęśliwszego i jaśniejszego wyrazu” – wspominała Krystyna Tomaszyk.
Iran nie był jedynym krajem, w których powstały ośrodki dla polskich dzieci-tułaczy. Rząd Polski na Uchodźstwie zaapelował do Ligi Narodów o pomoc dla ewakuowanych. Na wezwanie odpowiedziały Indie, Liban, Meksyk i Unia Południowej Afryki. W 1943 r. dwa transporty (1500 uchodźców, w tym liczna grupa dzieci) trafiły do Santa Rosa w Meksyku. W opiece wsparcia udzielały polskie zakonnice – siostry felicjanki.
Iran nie był jedynym krajem, w których powstały ośrodki dla polskich dzieci-tułaczy. Rząd Polski na Uchodźstwie zaapelował do Ligi Narodów o pomoc dla ewakuowanych. Na wezwanie odpowiedziały Indie, Liban, Meksyk i Unia Południowej Afryki. W 1943 r. dwa transporty (1500 uchodźców, w tym liczna grupa dzieci) trafiły do Santa Rosa w Meksyku. W opiece wsparcia udzielały polskie zakonnice – siostry felicjanki.
W kwietniu 1943 r. na zaproszenie premiera Związku Południowej Afryki, marszałka Jana Smutsa, grupa 500 polskich dzieci dotarła do Oudtshoorn. Zakwaterowano je w barakach na terenie obozu wojskowego. Powstała tam polska szkoła.
W kwietniu 1942 r. 650 dzieci przewieziono wojskowymi ciężarówkami z Aszchabadu do Bombaju. Obóz przejściowy mieścił się w Bandra, sierociniec zaś w Balachadi. Pomoc okazał maharadża z Nawanagar, Jam Saheb Digvijaysinhji. W 1943 r. zbudowano osiedle polskich kobiet z dziećmi w Valivade. Szacuje się, że mieszkało w nim ok. 5 tys. osób. Utworzono tam kilka szkół podstawowych i średnich oraz przedszkole. Obóz tranzytowy dla uchodźców, tzw. Country Club, znajdował się także w Karaczi (obecnie Pakistan). Szacuje się, że ok. 6 tys. osób, w większości dzieci, trafiło do Libanu.
Najdalszym kierunkiem, w którym wyruszyły polskie dzieci ewakuowane ze Związku Sowieckiego, była Nowa Zelandia. W grudniu 1943 r. temat ich przyjęcia pojawił się w rozmowie konsula RP w Wellington hrabiego Kazimierza Wodzickiego z premierem Nowej Zelandii Peterem Fraserem. 28 grudnia przesłał on polskiemu dyplomacie list, w którym zapewniał, że „rząd nowozelandzki dokona wszelkich przygotowań związanych z zaopatrzeniem obozów i dostarczy niezbędne środki takie jak: łóżka, pościel, umeblowanie, zaopatrzenie kuchenne itp. […] Rząd nowozelandzki przejmie odpowiedzialność za utrzymanie obozu, remonty, wyżywienie i ubiór dzieci, na warunkach ustalonych po porozumieniu z Rządem Polskim”. Jednocześnie premier jako miejsce pobytu wskazywał opuszczony obóz internowania dla obywateli państw walczących z koalicją aliancką w Pahiatua na Wyspie Północnej. Logistykę przyjazdu dzieci nadzorowali konsul Wodzicki i jego żona Maria z domu Dunin-Borkowska. Ich wysiłki wspierali nieliczni Polacy mieszkający na Wyspie Północnej.
Najdalszym kierunkiem, w którym wyruszyły polskie dzieci ewakuowane ze Związku Sowieckiego, była Nowa Zelandia.
Wczesnym latem 1944 r. informacja o przygotowaniach do powitania polskich dzieci dotarła do Iranu. Organizowano wykłady o zupełnie nieznanym kraju. „Słuchaliśmy jak bajek z książki Andersena. Mówiono, że to raj! Rządy demokratyczne, wspaniały klimat, wyspy wiecznie zielone, urodzajna ziemia, dwa zbiory rocznie, owce, bydło. […] Po okropnościach w Rosji mówiono o pracowitych, dobrych, zaradnych i uczciwych ludziach, którzy nie zamykają domów na klucz. Trudno nam było w to uwierzyć” – wspominała Dioniza Choroś, jedna spośród dzieci z Pahiatua.
W trakcie przygotowań do wyjazdu wydawało się, że dużym problemem będzie skompletowanie personelu chętnego do opieki na dziećmi. Klęski Niemiec na wszystkich frontach wojny skłaniały bowiem wielu wygnańców do rozmyślań o powrocie do kraju. Ostatecznie jednak udało się zebrać ponad stu opiekunów.
Podczas pożegnania w Isfahanie dzieci usłyszały od nauczycieli, że „muszą być godnymi przedstawicielami Polski”. Następnie wsiadły do autobusów i ciężarówek i wyruszyły do amerykańskiej bazy w Sułtanabadzie, a stamtąd pociągiem do odległego o ponad 1500 km portu w Chorramszahr nad Zatoką Perską. Polacy dotarli tam dopiero po sześciu dniach. Z tego punktu parowcem „Sontay” wyruszyli do Bombaju. Po dziesięciu dniach podróży dzieci i ich opiekunowie wsiedli na pokład gigantycznego amerykańskiego transportowca USS „General George M. Randall”. Większość miejsc zajmowali nowozelandzcy żołnierze wracający do ojczyzny. Przez kolejne dwa tygodnie nauczyli polskie dzieci hymnu ich kraju „Boże narodów, u Twych stóp łączymy się więzami miłości”. Został on odśpiewany tuż po przybyciu do Pahiatua. Wieczorem 31 października 1944 r. „Randall” dopłynął do Wellington.
Podczas pożegnania w Isfahanie dzieci usłyszały od nauczycieli, że „muszą być godnymi przedstawicielami Polski”. Następnie wsiadły do autobusów i ciężarówek i wyruszyły do amerykańskiej bazy w Sułtanabadzie, a stamtąd pociągiem do odległego o ponad 1500 km portu w Chorramszahr nad Zatoką Perską. Polacy dotarli tam dopiero po sześciu dniach. Z tego punktu parowcem „Sontay” wyruszyli do Bombaju. Po dziesięciu dniach podróży dzieci i ich opiekunowie wsiedli na pokład gigantycznego amerykańskiego transportowca USS „General George M. Randall”.
„Następny ranek był słoneczny. Przy dźwiękach trzech orkiestr okręt wpłynął do portu. […] Dla nas miał to być ostatni postój przed zakończeniem wojny i powrotem do niepodległej Polski” – pisała po latach Dioniza Choroś. W porcie dzieci zostały powitane przez premiera Nowej Zelandii. Otrzymały paczki słodyczy i wsiadły do pociągu, który zawiózł je do położonego w głębi wyspy miasteczka Pahiatua. Czekał na nie obóz, który po koszmarze poprzednich lat, pobycie w pustynnym Iranie i długiej podróży, uznały niemal za raj. „Tu stworzono nam Małą Polskę, ze szkołą, kościołem, opieką lekarską, polskim harcerstwem, wszystko obstawione polskim personelem, który z nami przyjechał. Obok naszych polskich, mieliśmy też tutejszych nauczycieli, którzy uczyli nas języka angielskiego” – wspominała Dioniza Choroś. Niemal natychmiast w obozie powstała polska biblioteka. Każde z dzieci w swoim skromnym bagażu miało obowiązek przewiezienia kilku polskich książek. Życie duchowe koncentrowało się wokół Sybiraka ks. Michała Wilniewczyca i dwóch towarzyszących mu sióstr urszulanek.
Wśród nowozelandzkich opiekunów polskich dzieci byli weterani armii tego kraju. Jeden z nich – John Thomson – zajmował się pracą z harcerzami. „Myślę, że częściej chodził w mundurze harcerskim niż w wojskowym. Zabierał harcerzy do Greytown na zawody harcerskie, gdzie wszyscy się świetnie bawili. Ojciec poświęcał im tyle czasu, ile tylko mógł. Jego nagrodą były zmiany na lepsze, jakie dostrzegał u tych dzieci, i ich poczucie humoru” – wspominała jego córka Elizabeth Banks.
Wśród nowozelandzkich opiekunów polskich dzieci byli weterani armii tego kraju. Jeden z nich – John Thomson – zajmował się pracą z harcerzami. „Myślę, że częściej chodził w mundurze harcerskim niż w wojskowym. Zabierał harcerzy do Greytown na zawody harcerskie, gdzie wszyscy się świetnie bawili. Ojciec poświęcał im tyle czasu, ile tylko mógł. Jego nagrodą były zmiany na lepsze, jakie dostrzegał u tych dzieci, i ich poczucie humoru” – wspominała jego córka Elizabeth Banks.
Już w 1945 r. najstarsze z dzieci podejmowały prace na farmach otaczających Pahiatuę. W kolejnych latach wiele rozpoczęło naukę w szkołach zawodowych i nawet studia. Integracji z miejscową społecznością sprzyjało również przybycie części rodziców, którzy postanowili pozostać na Nowej Zelandii. Po kilku latach niektórzy przenieśli się do Australii. O ich spokojnej przyszłości w odległym kraju przesądziła decyzja premiera Nowej Zelandii. „Władze nowozelandzkie zawsze uważały i uważać będą, że polskie dzieci są ich gośćmi w tym kraju. […] Życzeniem naszego rządu jest to, żeby ci młodzi ludzie mieli nieograniczoną wolność wyboru oraz żeby ich wybór był oparty wyłącznie na ich przyszłym szczęściu” – mówił Peter Fraser do przedstawiciela rządu RP na Uchodźstwie Szczęsnego Zaleskiego.
Obóz zamknięto w kwietniu 1949 r. Na powrót do Polski zdecydowało się niewielu jego mieszkańców, głównie ci, których część rodziny innymi drogami trafiła do kraju. Jeden z nich wspominał pierwsze chwile w komunistycznej Polsce w 1948 r. „Miałem na sobie mundurek z czapką gimnazjalną św. Ksawerego w Christchurch, co rzucało się w oczy, i często byłem pytany, kim jestem. Gdy mówiłem, że wracam z Nowej Zelandii do domu, wywoływałem powszechny śmiech i politowanie – oni w tym pociągu wiedzieli, do czego wróciłem. Jeszcze wtedy nie rozumiałem, choć czułem, że coś jest nie tak, jak sobie wyobrażałem” – pisał Piotr Aulich. Zdecydowana większość dzieci z Pahiatua zobaczyło swoje rodziny dopiero po kilkudziesięciu latach – w czasach późnej PRL lub w III RP.
W 1957 r. do Polski wrócił ks. Michał Wilniewczyc. Zamieszkał w Drohiczynie nad Bugiem – jedynym skrawku jego diecezji pińskiej, który pozostał po polskiej stronie granicy. Był kanonikiem honorowym i profesorem seminarium duchownego. Po powrocie do Polski w dalszym ciągu udzielał się w akcjach charytatywnych; m.in. był koordynatorem działających w diecezji od roku 1986 parafialnych zespołów charytatywnych. Zmarł w 1997 r., pozostawiając po sobie zapisy wspomnień z Syberii, Iranu i Nowej Zelandii.
Wspominana wcześniej Krystyna Tomaszyk ukończyła studia na uniwersytecie Victoria, w Wellington. Pracowała jako doradca w Departamencie Opieki nad Maorysami, nauczycielka, doradca ds. społecznych. Jest autorem i wydawcą oraz tłumaczem na język angielski. W 2018 r. „za wybitne zasługi w działalności na rzecz środowisk polonijnych w Nowej Zelandii, za popularyzowanie polskiej kultury i historii, za działalność na rzecz krzewienia polskości i kształtowania postaw patriotycznych” została odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Zasługi RP.
Najważniejszym upamiętnieniem obozu w Pahiatua wydają się jednak wspomnienia jego mieszkańców. Anicet Łakomy, który na Nową Zelandię przybył w wieku zaledwie siedmiu lat, zapisał: „Mam nadzieję, że moje dzieci nigdy nie doświadczą okropności wojny i że zawsze będą doceniać wolność. Jest dla mnie wielką tajemnicą, dlaczego myśmy przetrwali, podczas gdy miliony ludzi w takim położeniu jak my, zginęły. Sądzę, że na zawsze pozostanie to tajemnicą. Żywię poczucie wdzięczności i co dnia odmawiam modlitwę dziękczynną: Kochany Jezu, dziękuję Ci, żeś wyprowadził z Rosji moją matkę i ojca oraz całą mą rodzinę i zaprowadził w te strony świata. Jestem rzeczywiście szczęściarzem”.
W 1952 r. teren obozu w Pahiatua zamieniono na gospodarstwo rolne. Śladem polskich dzieci była mała kapliczka w kształcie groty wzniesiona ku czci Matki Boskiej. W roku 1971 grupa byłych wychowanków obozu zawiązała komitet budowy pomnika, który został odsłonięty cztery lata później. W jego cokole wmurowano część kamieni z popadniętej w ruinę kapliczki.
Najważniejszym upamiętnieniem obozu w Pahiatua wydają się jednak wspomnienia jego mieszkańców. Anicet Łakomy, który na Nową Zelandię przybył w wieku zaledwie siedmiu lat, zapisał: „Mam nadzieję, że moje dzieci nigdy nie doświadczą okropności wojny i że zawsze będą doceniać wolność. Jest dla mnie wielką tajemnicą, dlaczego myśmy przetrwali, podczas gdy miliony ludzi w takim położeniu jak my, zginęły. Sądzę, że na zawsze pozostanie to tajemnicą. Żywię poczucie wdzięczności i co dnia odmawiam modlitwę dziękczynną: Kochany Jezu, dziękuję Ci, żeś wyprowadził z Rosji moją matkę i ojca oraz całą mą rodzinę i zaprowadził w te strony świata. Jestem rzeczywiście szczęściarzem”.
Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /