
"Należało być na tyle blisko, żeby celnie trafić, ale na tyle daleko, żeby nie upaskudzić się krwią - tak członkowie oddziału "Miotła" opisywali wykonywane podczas wojny wyroki śmierci na kolaborantach. "To nie była przyjemna robota" - przyznali.
O tym, kim byli miotlarze, po co istnieją jednostki specjalne i jak się zmieniały ich zadania na przestrzeni lat PAP rozmawia z Jarosławem Rybakiem, dziennikarzem, publicystą militarnym, byłym rzecznikiem MON, byłym rzecznikiem prasowym Biura Bezpieczeństwa Narodowego (BBN). Rybak został wyróżniony Honorową Odznaką GROM, jak też odznakę honorową jednostki komandosów w Lublińcu. Jest autorem wielu książek o tematyce wojskowej. Ostatnia z nich to "Trzy wojny +Miotły+" (ukazała się nakładem Wydawnictwa CreatioPR), w której podzielił się swoją wiedzą na temat historii, współczesności i przyszłości działań wojsk specjalnych.
PAP: Co to jest miotła?
Jarosław Rybak: To jest, generalnie rzecz biorąc, narzędzie do robienia porządków, dlatego też taki kryptonim przyjął jeden z oddziałów Armii Krajowej. Został utworzony, żeby wykonywać wyroki śmierci na zdrajcach, którzy kolaborowali z Niemcami w czasie II wojny światowej. Miotlarze mieli za zadanie sprzątać śmieci. Po II wojnie światowej, jak cała Armia Krajowa, oddział został rozwiązany.
PAP: Nie mamy już tego, jakże potrzebnego, narzędzia?
J.R.: Kilkanaście lat temu tradycję oddziału Miotła przejął zespół bojowy A z Jednostki Wojskowej Komandosów. Każda jednostka specjalna ma w swoim składzie kilka zespołów bojowych. W Lublińcu jest zespół A, B i C, zespół A dziedziczy tradycję batalionu Armii Krajowej MIOTŁA.
PAP: Jak sprzątała okupacyjna Miotła?
J.R.: Wojsko zawsze działa tak samo: opiera się na rozkazach. W czasie II wojny światowej miotlarze z Armii Krajowej sprzątali śmieci wśród Polaków. Dostawali odpisy wyroków śmierci, wydanych przez Państwo Podziemne. To były krótkie, pisane na maszynie informacje o tym, że ktoś został skazany na podstawie przepisów prawa wojennego. Tam było podane imię, nazwisko, data urodzenia, niekiedy adres, ale najczęściej trzeba było tego człowieka odszukać. Zlokalizować, ustalić, coś, co nazywamy wzorcem życia, czyli jak ten człowiek się zachowuje, gdzie i z kim mieszka, o której wychodzi itd. i zaplanować przeprowadzenie wyroku śmierci. Drugowojenni miotlarze podlegali kierownictwu dywersji Armii Krajowej, byli tą częścią AK, która nie czekała na ogólnopolskie powstanie, na godzinę W, tylko działali - praktycznie podczas całej okupacji. Kierownictwo dywersji przekazywało odpisy wyroków śmierci do poszczególnych oddziałów.
PAP: A jak to jest w przypadku współczesnych miotlarzy?
J.R.: Podobnie, ale zamiast organów Państwa Podziemnego mamy Ministerstwo Obrony Narodowej, rząd i prezydenta, którzy ustalają, co z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa jest istotne. Na tej podstawie Polska angażuje się np. w zagraniczne misje wojskowe. Jeśli na danej misji wskazana jest obecność pododdziału specjalnego, to możemy tam wysłać którąś z naszych jednostek specjalnych, najczęściej jest to Grom z Warszawy, albo jednostka z Lublińca, ale w działaniach poza granicami biorą udział żołnierze ze wszystkich specjednostek.
PAP: Która z tych jednostek była w Afganistanie?
J.R.: Obydwie, tak samo, jak w Iraku, w tym ostatnim kraju to Grom święcił triumfy, był tam od pierwszego dnia wojny, a bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych wykonywał operacje neutralizacji współpracowników Saddama Husajna. Były to najczęściej akcje bezpośrednie: wejście do budynków, zatrzymanie lub wyeliminowanie tego, kogo poszukiwały siły koalicji międzynarodowej. Gromowcy ściśle współpracowali z Amerykanami: korzystali z ich sprzętu, transportu, danych wywiadowczych, baz.
Natomiast w Afganistanie większe triumfy święcił Lubliniec, tam była inna specyfika działania, należało od początku do końca zorganizować sobie pracę, nie tak, jak w Iraku, kiedy można było bazować na amerykańskim wsparciu. W Afganistanie nasi dostawali obszar "stąd, po horyzont". Musieli rozpoznać teren, pozyskiwać informacje, nawiązać współpracę z miejscowymi siłami policyjnymi i wojskowymi. Jednym z najtrudniejszych, ale najważniejszych zadań było szkolenie miejscowych. Afgańczyków należało wyselekcjonować, przygotować, a następnie zabierać na wspólne operacje. Ludzie z Lublińca opanowali to do perfekcji. W Afganistanie NATO kładło bardzo silny nacisk na to, aby siły natowskie szkoliły Afgańczyków, żeby to oni z czasem przejmowali odpowiedzialność za bezpieczeństwo kraju.
PAP: Niestety, bo skończyło się to kiepsko. Czy mógłby pan opowiedzieć o jakichś najbardziej spektakularnych akcjach miotlarzy w Iraku czy w Afganistanie?
J.R.: Skończyło się bardzo kiepsko, jednak nie z winy wojskowych, ale polityków, którzy podjęli decyzje o nagłym, niezwykle chaotycznym wycofaniu wojska z Afganistanu.
Jeśli zaś chodzi o operacje miotlarzy, to najpierw warto wyjaśnić, na czym polega spektakularność w działaniach specjalnych. Weźmy jako przykład likwidację Osamy Bin Ladena. To było bardzo spektakularne, ponieważ cały zachodni świat czekał na to, aż Osama zostanie złapany. Najtrudniej było go namierzyć, a następnie przerzucić oddział specjalny w miejsce, w którym najsłynniejszy terrorysta się ukrywał. Ze względów na głęboką konspirację Osama nie miał oddziału ochroniarzy, arsenału broni w domu. Więc to, co budzi największe zainteresowanie opinii publicznej, czyli operacja komandosów Navy SEALs w pakistańskim mieście Abbottabad, z punktu widzenia żołnierzy sił specjalnych było prostą robotą. Ta operacja niosła za sobą bardzo wysokie ryzyko polityczne, ale nie militarne. Amerykanie działali bowiem na terytorium Pakistanu, nie wiedzieli, jak zachowa się armia pakistańska, jeśli zauważy naruszenie własnej przestrzeni powietrznej przez niezidentyfikowane śmigłowce.
W siłach specjalnych najbardziej spektakularne są takie operacje, w których precyzyjnie określono, co chcemy osiągnąć, a następnie przygotowano i przeprowadzono operację osiągając zaplanowany cel. To w slangu sił specjalnych nazywa się to jackpot, czyli najwyższa wygrana, złoty strzał. Takie operacje potwierdzają pełny profesjonalizm oddziału. Eliminacja Bin Ladena była jackpotem. Ale złote strzały nawet zdecydowanie niższej rangi są ocenianie lepiej niż sukcesy będące efektem przypadku.
Nasi miotlarze mieli kilka takich złotych strzałów, kiedy szukali konkretnych ludzi lub eliminowali składy materiałów wybuchowych. Trzeba przy tym pamiętać, że talibowie w Afganistanie to nie prości chłopi z kałasznikowami. To była świetnie zorganizowana struktura, w której dowódcy często zmieniali miejsca działania, zacierali za sobą ślady, świetnie się maskowali, często mieli ochronę osobistą. Dokładnie analizowali taktykę sił międzynarodowych, posiadali bardzo sprawny wywiad i kontrwywiad. W domowych warunkach potrafili konstruować bardzo profesjonalne materiały wybuchowe.
Przykładem jackpota było zatrzymanie fanatycznego mułły o pseudonimie "Karakal". Poszukiwano go od kilku lat, był ważnym szefem organizacji talibskiej, wydawał wyroki śmierci, koordynował zamachy na żołnierzy koalicji i swoich rodaków. Zajmował się porwaniami dla okupu. Często spotykał się z przedstawicielami talibów z Pakistanu, kontaktował ich z lokalnymi watażkami. Przy operacjach zatrzymania tak wysoko postawionych osób jak "Karakal" obowiązywała zasada "capture or kill". Zatrzymaj lub zabij.
Talib zamieszkał w gospodarstwie bardzo blisko polskiej bazy w Ghazni, w okolicznych domach ukrywała się jego ochrona, a sprawny system ostrzegania uniemożliwiał wykorzystanie pojazdów opancerzonych czy śmigłowców. Każda dodatkowa minuta przebywania na takim terenie zwiększała prawdopodobieństwo wymiany ognia.
Dlatego do operacji postanowiono wykorzystać cywilne samochody z lokalnymi tablicami rejestracyjnymi. To były białe busiki marki Toyota. W oknach zamontowano firanki, usunięto fotele, na podłodze ułożono materace, żeby więcej ludzi się zmieściło. Ryzyko polegało na tym, że karoserię można przestrzelić nawet z pistoletu, a w środku pojazdów siedziało kilkunastu stłoczonych żołnierzy. Plan się powiódł. Zaskoczenie było pełne. Specjalsi z Lublińca zatrzymali "Karakala", w jego domu znaleźli sporo dokumentów, wycofali się nie niepokojeni.
PAP: Jak spojrzeć na to z góry, to specjalsi, niezależnie od czasów, zawsze działali tak samo.
J.R.: To prawda. Swoją książkę oparłem na doktrynie operacji specjalnych. To jest niemal kopia doktryny amerykańskiej, większość krajów NATO ma podobne. Dokument opisuje, jak żołnierze sił specjalnych wybierają cele wysokowartościowe, w jaki sposób zbierają informacje, planują działania i jak zapewniają sobie bezpieczeństwo.
Analizowałem tę doktrynę przez pryzmat historii, czyli przez operacje prowadzone przez miotlarzy z II wojny światowej, okazało się, że oni działali według tych samych zasad. Co prawda w czasie wojny nikt nie mówił o OPSEC-u, czyli bezpieczeństwie operacyjnym, bo wtedy jeszcze nie zdefiniowano tego pojęcia, ale go przestrzegano. Ludzi, na których polowali miotlarze, nie nazywano celami wysokowartościowymi, ale faktycznie nimi byli.
Mówi się, że pierwsza opisana operacja specjalna to wykorzystanie konia trojańskiego. Po dziesięciu latach oblegania Troi, grecki wojownik Sinon wpadł na pomysł budowy wielkiego konia, we wnętrzu którego ukryto niewielki oddział najlepszych wojowników. Konia wykonano z drzewa jodłowego, a jodła była drzewem poświęconym Posejdonowi i Artemidzie, Grecy zakładali więc, że oblężeni będą chcieli wciągnąć go do miasta i złożyć jako ofiarę bogom. Jak to się skończyło – wiadomo, ukryci wewnątrz konstrukcji wojownicy otworzyli nocą bramy miasta umożliwiając jego zdobycie, co przez poprzednią dekadę było niemożliwe dla sił konwencjonalnych.
PAP: Zmieniają się tylko kwestie techniczne, czy może coś jeszcze?
J.R.: Zmienia się broń i taktyka walki. Pamiętam pierwsze spotkania weteranów II w. św. ze specjalsami z Lublińca – kiedy ci przejmowali tradycję miotlarzy. Żołnierze, zaprawieni w boju na misjach w Iraku i Afganistanie, z nieskrywanymi emocjami słuchali opowieści o tym, jak ich starsi koledzy wykonywali wyroki śmierci. "Ja bym nie mógł wydać takiego rozkazu", powiedział jeden z dowódców, kiedy usłyszał, że na początku konspiracji, kiedy nie mieli jeszcze broni palnej, miotlarze wykonywali wyroki nożem. Albo pałką okutą metalem. Likwidowali w ten sposób zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Strzał z pewnej odległości jest jednak czymś innym niż zadźganie nożem czy zatłuczenie pałką. Pan Roman Staniewski, jeden z bohaterów mojej książki, powiedział kiedyś: "To nie była przyjemna robota. Nie tak sobie wyobrażałem moje zadania. Ale ktoś to musiał robić".
Pan Roman wspominał też, że używając broni palnej należało być na tyle blisko, żeby celnie trafić, ale na tyle daleko, żeby nie upaskudzić się krwią. On też opowiadał, że z czasem miotlarze dostali do dyspozycji cichostrzały. Kiedy specjalsi przyjrzeli się tej broni na zdjęciach w encyklopedii rozpoznali, że to brytyjskie pistolety Welrod, skonstruowane w czasie II wojny światowej i do dziś używane, oczywiście w zmodernizowanej wersji, przez służby i siły specjalne w różnych krajach, także w Polsce. Co ciekawe, nie ma żadnych dokumentów, które by potwierdzały, że polski ruch oporu otrzymał od Brytyjczyków tę tajną broń.
PAP: Jaką rolę pełnią miotlarze podczas współczesnych wojen – w Ukrainie czy na Bliskim Wschodzie?
J.R.: Przez ostatnie kilkadziesiąt lat opinię publiczną przekonywano – robili to zarówno politycy, jak i wojskowi - że w naszej części świata nie będzie już wojen klasycznych, takich z użyciem artylerii, rakiet i setek czołgów. Na nowoczesnej wojnie nie będą one przydatne, ponieważ walki będą odbywać się z użyciem broni precyzyjnej. Widziałem skutki jej użycia w 2003 r. w Iraku czy w 2006 r. w Libanie. Doszczętnie niszczyła precyzyjnie określony cel: konkretny dom, fragment dużego budynku, a nawet pojedyncze pokoje w bloku. No, ale wówczas bardzo dbano o to, co wynika z zasad działania NATO, żeby nie było przypadkowych strat, bo takie, szczególnie jeśli ofiarami są dzieci i kobiety, oznaczały kryzys polityczny i propagandowy.
Wojna na Ukrainie, a także to, co się dzieje w Strefie Gazy sprawiło, że te teorie zostały rozniesione w pył. Mamy do czynienia z wojnami totalnymi, podczas których obraca się w gruz całe dzielnice, przy czym taką samą taktykę, nie przejmując się opinią publiczną, przyjęli zarówno Rosjanie, o których lubimy myśleć, że krwiożerczość wysysają wraz z mlekiem matki, jak i Izraelczycy.
PAP: Dlaczego?
J.R.: Rosyjscy dowódcy w DNA mają brak szacunku dla życia własnych żołnierzy, nie przejmują się też opinią publiczną. Wciąż mają silną gospodarkę, posiadają surowce i wiedzą, że trzeba się będzie z nimi liczyć, bo uzależnili od siebie Zachód na wiele sposobów – od surowców energetycznych poczynając, poprzez różne wspólne biznesy, po wieloletnie ciche finansowanie osób i grup mających wpływ na podejmowanie ważnych decyzji politycznych.
Natomiast w przypadku Izraela jest to niezwykle brutalna odpowiedź na zmasowany atak, jaki Hamas przeprowadził w październiku 2023 r. Zginęło wtedy 1200 mieszkańców Izraela, rannych zostało 3,4 tys., a ponad 250 Izraelczyków porwano jako zakładników.
PAP: To wróćmy do roli miotlarzy we współczesnych konfliktach zbrojnych.
J.R.: Kiedy w 2014 r. Rosjanie zaatakowali Krym, wykorzystywali do tego tzw. zielonych ludzików, żołnierzy, którzy nie mieli żadnych oznaczeń na mundurach. Choć wszyscy wiedzieli kim są, to formalnie nie było wiadomo, jakie państwo reprezentują. Te zielone ludziki zajmowały się szkoleniem oddziałów partyzanckich, dowodzeniem, prowadzeniem operacji specjalnych – nawiasem mówiąc, robili to dobrze. Kiedy jednak wybuchła wojna pełnoskalowa, rosyjscy komandosi zostali źle użyci, jedną z największych porażek ponieśli już pierwszego dnia wojny, przy próbie zdobycia lotniska w Hostomelu pod Kijowem. Rosjanie wysłali tam żołnierzy m.in. z elitarnej 45. Samodzielnej Gwardyjskiej Brygady Specjalnego Przeznaczenia. Za tą spektakularną porażkę ponoszą winę rosyjscy generałowie.
Z kolei Ukraińcy w 2014 r. nie mieli nowoczesnych sił specjalnych. Ale w ciągu dekady nadrobili zaległości, m.in dlatego, że szkolili ich specjalsi z USA oraz z Lublińca. Obecnie główne zadanie ukraińskich komandosów to eliminowanie celów wysokowartościowych. Oleh Vysochan, konsul Ukrainy w Gdańsku, były snajper wojskowy, stwierdził niedawno, że ukraińskie siły specjalne za punkt honoru wzięły sobie eliminowanie tych Rosjan, którzy nie przestrzegają prawa wojennego, atakują obiekty cywilne, popełniają zbrodnie. Te wyroki wykonywane są często w sposób bardzo brutalny, pokazowy wręcz, żeby odstraszyć innych.
Kolejnym zadaniem jest niszczenie infrastruktury krytycznej, ważnych obiektów na głębokich tyłach wroga, m.in. za pomocą dronów, które przecież nie lecą do celu przez setki kilometrów, tylko muszą być przetransportowane w pobliże miejsca ataku.
PAP: Jak, pana zdaniem, wygląda sytuacja, jeśli chodzi o nasze wojska specjalne?
J.R.: Mamy jednostki specjalne sprawdzone na wojnach w Iraku i Afganistanie. Co jeszcze ważniejsze – mamy Dowództwo Komponentu Wojsk Specjalnych (DKWS), które te oddziały potrafi spiąć w system w pełni kompatybilny z ich odpowiednikami w NATO. DKWS może dowodzić zagranicznymi jednostkami specjalnymi. Dobrych żołnierzy mieliśmy od dawna, ale nowoczesny system dowodzenia specjalsami to coś, co podnosi poziom bezpieczeństwa naszego państwa.
Gotowość do odpowiedzi na wyzwania współczesności jest – jak bardzo by to paradoksalnie nie zabrzmiało – również trochę powrotem do przeszłości. Jeszcze na początku lat 90. ćwiczono coś, co nazywa się działaniem w terenie własnym, czasowo zajętym przez przeciwnika. Komandosi przygotowywali się do operowania w Polsce, której część mogła znaleźć się pod okupacją.
Kiedy weszliśmy do NATO, zrezygnowano z tego. Sojusz zakładał bowiem, że nie będzie konfliktów zbrojnych na terenie państw członkowskich. Dlatego NATO rozbudowywało siły ekspedycyjne, by robić porządek w miejscach zapalnych na świecie. Dopiero po ataku Rosji na Krym wrócono do takiego szkolenia, nawiązującego do tych starych ćwiczeń z lat 70., 80. i początku lat 90.
Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)
mir/ aszw/