
80 lat po zakończeniu II wojny światowej powinno się skończyć raz na zawsze dzielenie żołnierskiej krwi na lepszą i gorszą. Niewątpliwie bitwy o Wał Pomorski, Kołobrzeg i także nasz udział w szturmie Berlina były jak najbardziej zbieżne z polską racją stanu - mówi Piotr Korczyński, historyk.
PAP: Czy 8 maja 1945 roku to święto polskiego żołnierza?
Piotr Korczyński: Odpowiadając na to pytanie, przywołam jednego z najbardziej cenionych i legendarnych oficerów Polskich Sił Zbrojnych, generała Stanisława Sosabowskiego, twórcę i dowódcę 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Jak pamiętamy, po niefortunnej operacji „Market-Garden” został on pod naciskiem Brytyjczyków zdjęty z dowództwa swej brygady za mówienie prawdy o owej operacji. Jednakże, kiedy tylko mógł, odwiedzał swoich spadochroniarzy i tak też było po wojnie, gdy brygada razem z 1 Dywizją Pancerną pełniła zadania okupacyjne na terytorium Niemiec. Generał zjawił się w brygadzie w dzień jej święta, 23 września 1945 roku, gdy stacjonowała ona pod Bersenbrück i wygłosił do żołnierzy znamienne przemówienie. Pozwolę sobie przytoczyć jego znaczący fragment: „Nie wiemy, co nas czeka jutro. Ale wiemy jedno: że jesteśmy i będziemy żołnierzami i obywatelami Polski i tylko Polski […]. Będziemy służyć Polsce: – dla której polegli nasi Koledzy pod Arnhem i Driel; – dla której polegli śmiercią żołnierską Polacy w kraju i na obczyźnie w ciągu sześciu lat w walce z Niemcami pod Kutnem, Warszawą, Narvikiem, na polach Lotaryngii, pod Tobrukiem, Monte Cassino, Falaise, Gdańskiem, Kołobrzegiem i Berlinem; – dla której ginęli nasi lotnicy i marynarze; – dla której w obozach koncentracyjnych wśród tortur i katuszy ginęli Polacy, mężczyźni, kobiety, dzieci. Jesteśmy i będziemy żołnierzami i obywatelami tej Polski, która, mimo wszystkich przeciwności losu i wysiłków wrogów, nie zginęła i nie zginie, bo nie zginie Sprawa, dla której giną ludzie”. Proszę zwrócić uwagę, że pośród bitew Września’39 i tych prowadzonych przez PSZ na froncie zachodnim, generał wymienił bitwy na froncie wschodnim, w tym szturm Berlina, w których udział wzięli żołnierze 1 Armii WP. Generał dał tu do zrozumienia wyraźnie: żołnierska krew jest jedna i jednakowo powinna być traktowana.
"(...) żołnierska krew jest jedna i jednakowo powinna być traktowana."
PAP: Jaki był polski udział w zdobyciu Berlina w 1945 roku?
P. K.: Jak skrupulatnie wyliczył profesor Edward Kospath-Pawłowski, bezpośrednio w szturmie Berlina wzięło udział 12 700 żołnierzy polskich, więc w morzu jednostek Armii Czerwonej może wydawać się to kroplą. Jednakże wbrew pozorom, nie było to jedynie działanie propagandowe, mające z łaski Stalina uprawomocnić rządy komunistyczne w Polsce. Dopuszczenie polskich żołnierzy do szturmu stolicy III Rzeszy miało jak najbardziej znaczenie wojskowe. Walki uliczne to dla żołnierzy – nawet tych zaprawionych w bojach – ciężkie doświadczenie, a dla pancerniaków to prawdziwy horror. Niemcy do samego końca byli mistrzami w niszczeniu broni pancernej nieprzyjaciela, a osłona ruin jeszcze bardziej w tym aspekcie zwiększała ich możliwości. Sowieci tracili pod Berlinem i w samym mieście setki czołgów, bo brakowało im fizylierów i piechoty do ich osłony. Taką właśnie rolę spełniali kościuszkowcy z 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Polska dywizja częściami ruszyła do boju 30 kwietnia wieczorem – pierwsze były grupy szturmowe 3 Pułku Piechoty. Kościuszkowcy ubezpieczali natarcia sowieckich czołgów wzdłuż linii: Tiergarten (stacja kolei miejskiej) – Brama Brandenburska – centrum sektora „Z” (Zitadelle). O zażartości tych walk świadczy liczba utraconych przez Sowietów czołgów – w ciągu dwóch dni i mimo osłony kościuszkowców, stracili w centrum Berlina blisko 200 wozów! Gdyby nie Polacy, strat byłoby znacznie więcej, a walka z pewnością trwałaby dłużej. Szturm Berlina zakończył się o świcie 2 maja. Wówczas to żołnierze z polskiego 3 Pułku Piechoty w centrum miasta połączyli się z nacierającymi od wschodu czerwonoarmistami z 8 Armii. Informację o kapitulacji Berlina przekazano polskiej dywizji o 7.00 rano, lecz walki trwały jeszcze do 13.00, a nawet dłużej. Wtedy na zdobytych przez Polaków budynkach – na Tiergarten, Politechnice Berlińskiej oraz na Siegessäule (Kolumnie Zwycięstwa) i Bramie Brandenburskiej załopotały biało-czerwone flagi.
Nie możemy zapominać, że oprócz kościuszkowców w Berlinie walczyli także polscy artylerzyści, saperzy, a nad miastem pojawili się też polscy lotnicy, głównie z dywizjonów szturmowych. Jako pierwsza udział w bitwie o Berlin wzięła 1 Samodzielna Brygada Moździerzy. W szturmie stolicy III Rzeszy wspierała sowiecką 47 Armię nacierającą od zachodu przez Spandau i Poczdam. Do najkrwawszych walk brygady doszło 29 kwietnia. Tego dnia na pozycje 47 Armii uderzyli kadeci szkoły oficerskiej SS. Piechota sowiecka nie wytrzymała tego natarcia i fanatycznych młodych hitlerowców zatrzymał dopiero ogień polskiego 11 Pułku Moździerzy. Drugą polską jednostką, którą od 27 kwietnia włączono do operacji berlińskiej, był 6 Warszawski Samodzielny Zmotoryzowany Batalion Pontonowo-Mostowy. Pod tą długą nazwą krył się oddział wyjątkowy w Wojsku Polskim, gdyż jego saperzy prawie całkowicie byli wyposażeni w amerykański sprzęt, który Rosjanie przekazali im z Lend-Lease. W ataku na Berlin zostali podporządkowani sowieckiej 2 Armii Pancernej. Dla niej batalion budował pod nieprzyjacielskim ogniem przeprawy przez Hawelę, Sprewę i liczne kanały Charlottenburga w kierunku centrum Berlina. Równocześnie z batalionem saperskim do walki skierowano 2 Pomorską Brygadę Artylerii Haubic. Początkowo w całości wspierała ona 2 Armię Pancerną, a od 30 kwietnia część jej pułków przydzielono do wsparcia rodaków z dywizji kościuszkowskiej. Ciężkie haubice brygady wspierały szturmowe drużyny kościuszkowców, prowadząc ogień na wprost. Jak widzimy, były to wszystko oddziały doborowe, powtórzmy – niezbędne do walk w mieście i z pewnością bez nich jednostki pancerne Armii Czerwonej skreślałyby ze stanów znacznie więcej czołgów i ich załóg.
"Informację o kapitulacji Berlina przekazano polskiej dywizji o 7.00 rano, lecz walki trwały jeszcze do 13.00, a nawet dłużej. Wtedy na zdobytych przez Polaków budynkach – na Tiergarten, Politechnice Berlińskiej oraz na Siegessäule (Kolumnie Zwycięstwa) i Bramie Brandenburskiej załopotały biało-czerwone flagi."
PAP: Jaki wpływ na udział polskich żołnierzy w operacji berlińskiej miało radzieckie dowództwo?
P. K.: O dopuszczeniu 1 Dywizji Piechoty do szturmu Berlina zdecydował Stalin, zaś o to, by ta formacja wzięła udział w tej bitwie generał Michał Rola-Żymierski prosił telefonicznie marszałka Gieorgija Żukowa. Ten ową prośbę przekazał na Kreml. Zarówno artylerzyści i saperzy, jak i kościuszkowcy przydzielani byli oddziałami do poszczególnych jednostek sowieckich i owe oddziały podlegały dowódcom tychże jednostek. W operacji berlińskiej, w ramach której doszło do szturmu Berlina, brały udział wojska frontów, przy których 1 i 2 Armia WP pełniły role pomocnicze i zależały od decyzji ich dowództwa. Zależały na dobre, a częściej na złe, zważywszy na olbrzymie straty poniesione np. przez 2 Armię WP w bitwie pod Budziszynem.
PAP: Czy coś łączyło polskich żołnierzy, którzy zdobywali Berlin i Niemcy w 1945 roku? Światopogląd, pochodzenie?
P. K.: Z grubsza żołnierzy Wojska Polskiego na Wschodzie można podzielić na trzy podstawowe grupy: pierwszą tworzyli byli łagiernicy i zesłańcy, którzy nie mieli szczęścia zdążyć do armii generała Władysława Andersa. Szansę wyrwania się z nieludzkiej ziemi otrzymali ponownie wiosną 1943 roku w obozie wojskowym w Sielcach nad Oką, gdzie tworzona była wpierw dywizja, a następnie korpus generała Zygmunta Berlinga. Do tej pierwszej grupy zaliczyłbym jeszcze niedobitki Polonii sowieckiej, które ocalały z przedwojennej Akcji Polskiej NKWD i nielicznych przedstawicieli mniejszości narodowych – Żydów, Białorusinów czy Ukraińców mających przedwojenne obywatelstwo polskie.
Druga grupa powstała po ponownym zajęciu przez Armię Czerwoną polskich Kresów. W niej znaleźli się między innymi żołnierze kresowych jednostek Armii Krajowej, głównie szeregowcy i podoficerowie, którym Sowieci po rozbrojeniu dawali alternatywę: albo wywózka „na białe niedźwiedzie”, czasem też grożono egzekucją, albo wstąpienie do armii Berlinga.
Wreszcie trzecią grupę tworzyli poborowi z ziem centralnej Polski, mobilizowani do wojska dekretami władz Polski Lubelskiej. Do nich zaliczyłbym „podgrupę” powstańców warszawskich i akowców z wszystkich regionów zajmowanych przez Armię Czerwoną oraz partyzantów innych formacji – oczywiście Armii Ludowej, ale też Batalionów Chłopskich. Zdarzali się nawet żołnierze z przeszłością Narodowych Sił Zbrojnych, którzy zatajali ten fakt, a na froncie mogli zatrzeć swe ślady przed sowieckimi i polskimi służbami bezpieczeństwa.
Była to polityczna i ideowa mozaika daleka od ideału politruków, a dodatkowo w przeważającej mierze żołnierzami 1 i 2 Armii byli chłopscy synowie i córki – z wychowania konserwatywni, religijni i nieufni wobec komunistów głoszących „idee kołchozów”. Sporą część tego wojska łączyło jeszcze jedno bardzo mocne spoiwo: doświadczenie wyniesione z nieludzkiej ziemi - na własnej skórze poznali oni, czym w istocie jest Związek Sowiecki. Można zadać sobie pytanie, dlaczego godzili się na służbę w wojsku kontrolowanym przez komunistów i dowodzonym w większości przez oficerów przebranych w polskie mundury? Paradoksalnie właśnie dlatego – by za wszelką cenę wrócić do Polski. Nie zapominajmy też o tym, że na terytorium Związku Sowieckiego pozostawały rodziny owych żołnierzy, które dzięki nim mogły po wojnie jako repatrianci przyjechać do Polski.
Warto podkreślić, że dziś łatwo nam oceniać, bo wiemy, co się później wydarzyło. Jednak wtedy nie było oczywiste, czy po pokonaniu Niemiec dotychczasowi sojusznicy – Amerykanie i Sowieci - nie zaczną nowej wojny między sobą, w rezultacie której Lwów z Wilnem powróciłyby w nasze granice. Na to liczyli nie tylko żołnierze polscy na Zachodzie, konspiratorzy z AK czy NSZ, ale i wielu żołnierzy z szeregów 1 i 2 Armii WP – wszak ich domy pozostały za kordonem na Bugu. Nic nie było takie proste ani oczywiste jak się dziś często w podręcznikach czyta…
PAP: Jaki był stosunek polskich żołnierzy do niemieckiej ludności cywilnej?
P. K.: Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że wśród żołnierzy polskich nie było takich, którzy by nie rabowali, gwałcili, czy dopuszczali się mordów na ludności cywilnej czy jeńcach. O tym problemie świadczy między innymi przechowywany w archiwum IPN rozkaz z wiosny 1945 roku podpisany przez Rolę-Żymierskiego, w którym napomina on żołnierzy, by po przekroczeniu polsko-niemieckiej granicy nie szukali odwetu na ludności cywilnej, że zemstą nie może być gwałt i rabunek, tylko walka z armią niemiecką. Oczywiście w całym dokumencie słowo „Niemcy” pisane jest z małej litery. Taka dygresja – nieprzypadkowo 80 lat po drugiej wojnie światowej Rosjanie za agresję na Ukrainę dostąpili tego wątpliwego „zaszczytu”, że są wymieniani w wielu tekstach z małej litery, jak obywatele faszystowskich Niemiec, z którymi w 1945 roku walczyli…
"Sporą część tego wojska łączyło jeszcze jedno bardzo mocne spoiwo: doświadczenie wyniesione z nieludzkiej ziemi - na własnej skórze poznali oni, czym w istocie jest Związek Sowiecki."
Wydawanie takich rozkazów świadczy, że ten problem istniał, choć oczywiście nie na taką skalę jak w Armii Czerwonej. Z drugiej strony nie można jednak generalizować. Bardzo często kobiety – zarówno Niemki, jak i wyzwolone z obozów więźniarki - ratowane były od gwałtów czy śmierci ze strony czerwonoarmistów przez polskich żołnierzy. Pułkownik Bolesław Dudziak, wtedy młody kościuszkowiec, tak opowiadał o zdobyciu Berlina: „Jak wyglądali zwycięzcy? Jak rzeźnicy, obryzgani krwią swoją i nieswoją, umazani błotem, sadzą, w poszarpanych mundurach. Ledwo mogli siebie rozpoznać nawzajem. Jeden z nich zaraz po Lenino dowiedział się, w jak okrutny sposób Niemcy wymordowali całą jego rodzinę. Wciąż opowiadał, co zrobi z Niemcami, jak okrutnie zemści się właśnie na cywilach. To było coś nienormalnego, jak szok. Koledzy bali się o niego. Nie wiedzieli, jak reagować w takiej sytuacji. Siedzieli przy ognisku – oberwańcy, z osmalonymi twarzami, ledwo żywi ze zmęczenia, głodni. Grzali krupnik w kociołku. Pachniało. I wtedy z ruin, z piwnicy wyszły małe dzieci. Żołnierze zamarli. A on wstał, podszedł do kotła, nalał krupniku do menażki i podał dzieciom”…
PAP: Polskie siły na Zachodzie podlegały dowództwu alianckiemu, polskie siły na Wschodzie – Armii Czerwonej. Czy to była sytuacja symetryczna?
P. K.: Nie może być mowy o symetrii. Nie wchodząc w szczegóły i dywagacje, zauważmy, że wyższe dowództwo PSZ składało się z polskich oficerów – generałów, pułkowników, majorów, którzy podlegali legalnym władzom polskim – tak wojskowym, jak i politycznym i to z nimi władze alianckie ustalały podległość operacyjną poszczególnych polskich jednostek, choć oczywiście zdarzały się od tego odstępstwa – jak słynna „samowola” generała Andersa przed bitwą o Monte Cassino, kiedy zgodził się on na udział w szturmie klasztoru przez 2 Korpus przed powiadomieniem o tym Naczelnego Wodza generała Kazimierza Sosnkowskiego.
Natomiast wyższe dowództwo 1 i 2 Armii Wojska Polskiego w przytłaczającej większości składało się z tak zwanych POP-ów, czyli rozwijając ten skrót: pełniących obowiązki Polaków oficerów sowieckich. Obecność dosłownie kilku wyższych oficerów mających za sobą służbę w armii II Rzeczypospolitej z Berlingiem, Żymierskim czy Leonem Bukojemskim na czele – zresztą oddanym władzom sowieckim – nie zmienia tego faktu w żaden sposób. Teoretycznie dowództwo WP podlegało władzom w Lublinie, a następnie w Warszawie, praktycznie więcej do powiedzenia mieli tutaj sowieccy marszałkowie – dowódcy poszczególnych frontów. Ale podkreślmy, nie można o to winić żołnierzy tego wojska ani przez to umniejszać ich poświęcenia na froncie. Nie oni sobie wybierali takie dowództwo, a w głębi serca – czego też dowodzą relacje – uważali za swego wodza generała Władysława Sikorskiego – wystarczy przypomnieć reakcję braci żołnierskiej na wieść o śmierci Naczelnego Wodza w Gibraltarze w lipcu 1943 roku.
PAP: Rozmawiał Pan z wieloma weteranami 1 i 2 Armii Wojska Polskiego. Jak oni wspominali swój udział w tamtych walkach?
P. K.: Na to pytanie odpowiem słowami kapitana Andrzeja Nusbeka – w maju 1945 roku nastoletniego bombardiera z 2 Brygady Artylerii Haubic: „Jako warszawiak i były harcerz Szarych Szeregów, byłem dosłownie napompowany faktem, że mogę tu, w Berlinie, pomścić moje miasto!”. Oczywiście nie trwało to długo, bo zaraz pojawiły się niepokojące myśli „Co dalej?”, „Co z rodziną?” – zwłaszcza jeśli pozostawała ona w Sowietach. Jednak ta krótka chwila zwycięstwa niewątpliwie zapisała się w ich pamięci jako szczęśliwa.
"(...)wyższe dowództwo 1 i 2 Armii Wojska Polskiego w przytłaczającej większości składało się z tak zwanych POP-ów, czyli rozwijając ten skrót: pełniących obowiązki Polaków oficerów sowieckich."
Znamienną relację zostawił pułkownik Kazimierz Dybowski, który w maju 1945 roku służył w 6 Pułku Lotnictwa Szturmowego, jako strzelec pokładowy kultowego Ił-2. On przeżył chwilę zwycięstwa na podberlińskim lotnisku polowym, gdzie stał jego pułk: „Nagle z baraku naszego sztabu wybiega żołnierz i pędzi co sił w stronę Iljuszynów machając rękoma. Gdy znalazł się przy samolotach usłyszeliśmy jego krzyki na przemian po rosyjsku i polsku: «PABIEDA!», «ZWYCIĘSTWO!». Zrozumieliśmy w lot: koniec wojny! I wszyscy jak jeden mąż, skierowaliśmy nasze UBT-y w niebo. OGNIA! W jednej chwili wywaliłem w górę wszystkie 180 pocisków, którymi można było przebijać pancerze. Kiedy ucichły wielkokalibrowce, w ruch poszły rakietnice i pistolety. Rzucamy się sobie na szyję, całujemy, nie ważne – Polak, Rosjanin, Żyd czy Ukrainiec. Ryczymy z radości, że skończył się koszmar, że przeżyliśmy. Nic ponad to nie jest ważne. Nic! Tymczasem ta biała noc zmienia się w prawdziwy dzień. Przeżyliśmy wszyscy coś naprawdę wyjątkowego – prawdziwą chwilę jednoczącego wszystkich szczęścia. Ale to była tylko chwila…”.
No właśnie, to była tylko chwila, bo już następnego dnia „zaskrzeczała pospolitość sowiecka”: „Po chwili euforii końcem wojny – wspominał pułkownik Dybowski, – pokazało się w jakiej jesteśmy sytuacji. Sowieci tak obładowali samoloty trofeami wojennymi, że w kabinach nie było miejsca dla nas, strzelców pokładowych i w przytłaczającej większości Polaków. Kazano nam wracać do kraju transportem kołowym. Kiedy jechałem ciężarówką, na własne oczy zobaczyłem okropności tej wojny – niepogrzebane zwłoki żołnierzy i cywilów na poboczach, czasem widać było na nich ślady okrucieństw zwycięzców… Zwęglone zwłoki pancerniaków między rozbitymi wrakami czołgów, martwe konie – a wszystko to rozkładające się w majowym słońcu i ogryzane przez bezpańskie psy i stada ptactwa. Horror…”.
PAP: Kaja Kaźmierska i Jarosław Pałka w książce „Żołnierze ludowego Wojska Polskiego. Historie mówione” podali, że straty tej formacji wyniosły prawie 67 tys. zabitych, rannych i zaginionych żołnierzy. Podkreślili, że ta ofiara nie została powiązana z wolnościowymi dążeniami Polaków, bo celem Stalina było wprowadzenie władzy komunistycznej zależnej od Moskwy. Jednym z instrumentów mających mu to umożliwić stało się polskie wojsko. Czy zgadza się pan z taką interpretacją?
P. K.: W stwierdzeniu, że „ofiara polskich żołnierzy na froncie nie została powiązana z niepodległościowymi i wolnościowymi dążeniami Polaków” różnię się z autorami tej niewątpliwie znakomitej książki. Już samo cytowane na początku przemówienie generała Sosabowskiego stoi w sprzeczności z tą tezą, bo generał jak najbardziej powiązał ofiarę polskich żołnierzy na wschodzie z dążeniami jego spadochroniarzy pod Arnhem…
"(...) na własne oczy zobaczyłem okropności tej wojny – niepogrzebane zwłoki żołnierzy i cywilów na poboczach, czasem widać było na nich ślady okrucieństw zwycięzców… Zwęglone zwłoki pancerniaków między rozbitymi wrakami czołgów, martwe konie – a wszystko to rozkładające się w majowym słońcu i ogryzane przez bezpańskie psy i stada ptactwa. Horror…”
Nie chciałbym, by mój głos został odebrany jako relatywizowanie roli wojska, jakie mu komuniści przeznaczyli w utrwalaniu ich władzy w Polsce pod sowieckimi bagnetami. Wielu żołnierzy z szeregów 1 czy 2 Armii porobiło kariery polityczne, ale wielu innych z komunizmem nie chciało mieć nic wspólnego, co przypłaciło także represjami. Przypomnijmy, że sami żołnierze podziemia niepodległościowego (a wśród nich także znaleźć można weteranów szturmu Berlina, jak chociażby Witolda Wróblewskiego z oddziału sławnego „Olecha” – Anatola Radziwonika), brali pod uwagę kogo mają przed sobą – czy frontowych żołnierzy, czy bezpiekę lub KBW. Walki z tymi pierwszymi unikali, zresztą podobnie często czyniło wojsko, a bywało, że dogadywali się, iż walczyć nie będą.
Powtórzę raz jeszcze: my dziś jesteśmy mądrzejsi o te 80 lat, jakie minęły od zakończenia II wojny światowej, co kusi do generalizowania i oceniania ludzi, którzy owej wiedzy nie mieli. Pamiętajmy, że żołnierze 1 i 2 Armii WP nie szli do ataku z okrzykiem „Za Stalina” czy „Za komunizm”, lecz „Za Polskę”. W ich mniemaniu marzenie o niepodległej Polsce jak najbardziej korelowało z tym, do czego dążyli ich koledzy, często krewni w Polskich Siłach Zbrojnych w Wielkiej Brytanii czy we Włoszech.
Sowieci, ze Stalinem włącznie, nie mogli być tego wojska do końca pewni, co pokazał chociażby rok 1956… W 80 lat po zakończeniu II wojny światowej powinno się skończyć raz na zawsze dzielenie żołnierskiej krwi na lepszą i gorszą. Niewątpliwie bitwy o Wał Pomorski, Kołobrzeg i także nasz udział w szturmie Berlina były jak najbardziej zbieżne z polską racją stanu. (PAP)
Rozmawiał Igor Rakowski-Kłos
Cytaty pochodzą z książki Piotra Korczyńskiego, 15 sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim, Warszawa 2023 oraz rozmów i wywiadów z weteranami przeprowadzonych przez Piotra Korczyńskiego dla „Polski Zbrojnej”.
Piotr Korczyński – p.o. redaktor naczelny „Polski Zbrojnej. Historii”, historyk, grafik i publicysta; autor książek, m.in. „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”, „Śladami Szeli, czyli diabły polskie”, „Wojownicy, żołnierze i śmierć nie zawsze pełna chwały”, „Przeżyłem wojnę… Ostatni żołnierze Walczącej Polski”, „Zapomniani. Chłopi w Wojsku Polskim”, „15 sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim”, „Dzika dywizja. Historia czerwonych beretów”, współautor w tomie 2 i 3 „Europejskiego Kina Gatunków” oraz „1000 filmów, które tworzą historię kina”.
irk/ jkrz/