
Moje filmy dobrze się starzeją. Może dlatego, że mają przezroczystość stylu, którą zwykle zarzucali mi krytycy. Manieryzmy związane z modami są w nich praktycznie nieobecne - powiedziała PAP Agnieszka Holland. Reżyserka będzie bohaterką drugiego weekendu 35. Malta Festivalu w Poznaniu
PAP: Zdarza się pani czasami wracać do swoich filmów i odkrywać w nich nowe znaczenia?
Agnieszka Holland: Wracam do nich w przypadkowych sytuacjach, ostatnio np. w samolocie. Czasami pokazuję moje stare filmy studentom. Oglądam je razem z nimi, by zyskać świeże spojrzenie. Nie myślę wówczas, że trzeba było coś nakręcić inaczej. To się zdarza w wypadku nowych obrazów. Stare przyjmuję jako coś skończonego, istniejącego niezależnie ode mnie. Są trochę jak dzieci, które już wyszły z domu, więc nie ma co się zastanawiać, jakie mogłyby być, gdyby...
Wydaje mi się, że moje filmy dobrze się starzeją. Może dlatego, że mają przezroczystość stylu, którą zwykle zarzucali mi krytycy. Manieryzmy związane z modami są w nich praktycznie nieobecne. Obrazy, które zrealizowałam, mają wyrazisty ton, przekaz i emocjonalność. Po 30 latach od momentu powstania wciąż są odbierane jako współczesne opowieści. Niedawno przeżyłam pozytywny szok, obejrzawszy zrekonstruowaną cyfrowo wersję „Zdjęć próbnych”, które zrobiłam razem z Pawłem Kędzierskim i Jerzym Domaradzkim. W trakcie seansu złapałam się na myśli: jaka ona zdolna. To było bardzo świeże kino. Miało inny, czeski ton. Miewam takie zaskoczenia, ale nie często. Niektórych filmów nie widziałam już wiele lat.
PAP: 35. Malta Festival dostarczy okazji, by wrócić do dwóch obrazów. W Poznaniu wystawione zostaną utwory sceniczne inspirowane „Kobietą samotną” i „Europą, Europą”. Pierwszy z nich to spektakl w reżyserii Anny Smolar, drugi zaś – opera „Głos potwora” stworzona przez Agnieszkę Smoczyńską, Roberta Bolestę i Alka Nowaka. Czy kiedykolwiek brała pani pod uwagę, że te filmy mogą zapoczątkować dzieła z innych dziedzin sztuki?
A.H.: Naprawdę o tym nie myślałam. Razem z Anią Smolar oraz dramaturżkami Igą Gańczarczyk i Magdaleną Stojowską stworzyłyśmy dla Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu adaptację mojego pierwszego filmu pełnometrażowego „Aktorzy prowincjonalni”. Premiera spektaklu odbyła się w 2008 r. To było bardzo udane przedsięwzięcie. Natomiast nie przypuszczałam, że inne moje obrazy także zyskają sceniczne życie. Nie widziałam jeszcze spektaklu Ani Smolar, więc nie wiem, jaki jest. Moja siostra (Magdalena Łazarkiewicz – PAP), która była na premierze w warszawskim Teatrze Powszechnym, uważa, że ma on sporo wspólnego z filmem. Wydaje mi się, że w operze Agnieszki Smoczyńskiej, Roberta Bolesty i Alka Nowaka bardzo trudno będzie się dopatrzyć podobieństw. Ich utwór to luźna inspiracja „Europą, Europą”, w dodatku raczej filozoficzna niż fabularna.
PAP: „Kobieta samotna” i „Europa, Europa” to filmy, z którymi łączy panią szczególna więź emocjonalna?
A.H.: Każdy film, który zrobiłam, jest kawałkiem mojego życia. Z każdym łączy mnie więź. Ale niewątpliwie „Europa, Europa” była przełomem w moim życiu zawodowym. Ten obraz zyskał wielką sławę międzynarodową i przyniósł mi liczne wyróżnienia. Wywołał także bardzo szeroką reakcję społeczną. Uważam, że to mój najpopularniejszy film. W wielu krajach, szczególnie europejskich, wciąż wyświetlają go w szkołach. „Europa, Europa” ma energię, która pozwala młodym ludziom utożsamić się z bohaterem. Jest bardzo uniwersalnym utworem. Tymczasem „Kobieta samotna” była ostatnim polskim filmem, jaki zrealizowałam przed emigracją. Obraz trafił na półki i dopiero po ośmiu latach mógł zostać pokazany publiczności. W międzyczasie jego tajne kopie krążyły po świecie. „Kobieta samotna” powstała jako wyraz społecznego gniewu i rozpaczy. Sądzę, że obok „Zielonej granicy” to mój najbardziej namiętny film.
"Każdy film, który zrobiłam, jest kawałkiem mojego życia. Z każdym łączy mnie więź. Ale niewątpliwie »Europa, Europa« była przełomem w moim życiu zawodowym."
PAP: Co dzisiaj znaczy dla pani „Europa, Europa”?
A.H.: Niestety, coś bardzo aktualnego. Robiłam ten film w 1989 r., tuż przed pierwszymi półwolnymi wyborami w Polsce. To był moment wielkiej nadziei i poczucia, że może uda nam się scalić Europę. Gdy pytano mnie, skąd tytuł obrazu, odpowiadałam, że Europa ma podwójną tożsamość. Z jednej strony jest kolebką tego, za czym tak bardzo tęskniliśmy w czasie komuny – demokracji, praw człowieka, państwa prawa, wolności, solidarności, braterstwa, równości i sztuki. Ale z drugiej jest też kolebką najgorszych zbrodni przeciw ludzkości dokonanych w ostatnim tysiącleciu. Ta podwójność stawia pytanie, w którą stronę pójdzie Europa. W tej chwili istnieje silna obawa, że wkroczy na drogę, która w 1939 r. doprowadziła do wybuchu II wojny światowej, do lat pogardy, nienawiści i zbrodni.
PAP: Kiedy ponad 40 lat temu prezentowała pani „Kobietę samotną” Zespołowi Filmowemu X, film wywołał burzliwą dyskusję. Koledzy uważali, że ukazany przez panią świat nie istnieje. Oglądając film dzisiaj, ma się poczucie, że nie tylko był, ale nadal jest. Zmieniła się scenografia, lecz wciąż wiele Polek żyje na skraju nędzy, wychowuje dzieci bez wsparcia partnera.
A.H.: Tak. Zresztą mogłam to sprawdzić, kiedy pokazywałam „Kobietę samotną”. Mój szwagier Piotr Łazarkiewicz wykradł kopię filmu, który właśnie szedł na półki. Przekazał ją dyrektorowi festiwalu w Rotterdamie Hubertowi Balsowi, który akurat odwiedził Polskę. Bals wywiózł taśmę w bagażu dyplomatycznym. Zrobił kopię na taśmie 16 mm i angielskie napisy, a taśmę 35 mm zachował w belgijskiej Filmotece. Jeździłam z tą "szesnastką" po światowych festiwalach. Czasami nawet wygrywałam nagrody pieniężne, co było bardzo potrzebne biednej emigrantce. Zauważyłam, że w każdym kraju – zarówno w Kanadzie, jak i w państwach skandynawskich – widzowie przyjmowali ten film jako opowieść o nich. Kapitalizm nie był specjalnie łaskawszy. Niestety, skrzywdzeni przez system – czy to kapitalistyczny, czy komunistyczny – ciągle są. Czasami nagle to sobie uświadamiamy i czujemy przypływ solidarności. Ale są też długie okresy, w których ci ludzie stają się zupełnie niewidzialni. Dlatego moi koledzy w Zespole Filmowym X nie wiedzieli, że takie osoby żyją obok nich. Albo po prostu nie chcieli wiedzieć.
PAP: W 2016 r. stwierdziła pani, że współcześnie Irena pewnie byłaby członkinią Rodzin Radia Maryja, bo tam odnalazłaby wspólnotę i nadzieję. Anna Smolar poszła w innym kierunku. Bohaterka jej spektaklu nie jest kobietą z najniższych warstw społecznych. Ma wykształcenie, obraca się wśród klasy średniej, a mimo to nie może na nikogo liczyć i ledwo wiąże koniec z końcem. To słuszny wybór, bo samotność jest demokratyczna?
A.H.: Trudno mi się wypowiedzieć na temat wniosków socjologicznych Ani, póki nie zobaczę spektaklu. Prawdopodobnie bazowała na doświadczeniu swoim, a także swoich przyjaciół i znajomych. Sama też mam w bliskim kręgu kilka kobiet w podobnym położeniu. Choć mają wykształcenie, znają po kilka języków, z powodów losowych nie są w stanie poradzić sobie z rzeczywistością. Niektóre z nich wychowują niepełnosprawne dzieci, co czyni sytuację zupełnie dojmującą. Na pewno nie było tak, że postanowiłam opowiedzieć o kobiecie z niższej warstwy społecznej, bo w moim otoczeniu brakowało osób w trudnej sytuacji bytowo-materialnej. Zrobiłam to, ponieważ znałam ludzi takich jak Irena. Moja mama była redaktorką naczelną pisma „Nowa Wieś”. Pracowała w nim do 1968 r. Później wyrzucono ją w ramach czystek. Poza informacjami i edukacją najważniejszą aktywnością tej gazety był kontakt z czytelnikami. Jako dziecko, a później licealistka, przeczytałam tysiące listów, opowieści i pamiętników osób z klasy robotniczej. Nie wspominając już o tym, że miałam rodzinę na wsi, do której jeździłam w odwiedziny i która żyła w szalenie trudnych warunkach. Miałam wiedzę z bezpośrednich źródeł, więc wydało mi się naturalne, że moja bohaterka będzie się wywodzić właśnie z tego środowiska.
PAP: Podobno do stworzenia „Kobiety samotnej” skłoniła panią lektura dwóch konkretnych pamiętników. Czyje to były wspomnienia?
A.H.: Jeden z pamiętników należał do listonoszki, drugi – do fryzjerki. Znalazłam w nich wiele cennych szczegółów. W moim wyborze było też trochę przekory. Rok 1981, gdy kręciliśmy „Kobietę samotną”, był momentem ludomanii i zachwytu siłą robotników. Ja natomiast wiedziałam, że mnóstwo osób nie jest dostrzeganych ani przez partię komunistyczną, ani przez "Solidarność", ani elity inteligenckie. Ci ludzie żyli na marginesie, w ogóle nie zwracano na nich uwagi. Dlatego stwierdziłam, że gdyby Irena żyła współcześnie, znalazłaby wspólnotę w Rodzinach Radia Maryja. To wypowiedź sprzed prawie 10 lat temu, kiedy Rodziny Radia Maryja i „Gazety Polskiej” były bardziej samopomocowe i terapeutyczne. W tamtym czasie nie było wielu takich wspólnot. Nie twierdzę, że podobają mi się Rodziny Radia Maryja. One są mi politycznie i ideologicznie obce. Doceniam jedynie ich wspólnotowość, samopomoc i to, że można znaleźć tam ukojenie.
PAP: Andrzej Wajda lubił czerpać od swoich studentów. Mówił, że dostaje od nich tyle, ile sam daje. Panią też inspirują filmy młodych filmowców?
A.H.: Tak. Tych młodych i młodszych niż ja. Niestety, nie ma już wielu takich, którzy są starsi i robią filmy.
Kiedy zaczynałam, kinematografia obfitowała w autorów obdarzonych nowatorskimi i oryginalnymi osobowościami. Całe pokolenie dorastające w realiach II wojny światowej było naładowane silnym doświadczeniem życiowym, potrzebą tworzenia i życia pełną piersią. Rzeczywiście, ci artyści stworzyli wiele dzieł, ale też fal filmowych, które w latach 60. i 70. wyniosły kino do najważniejszej sztuki. Później kino skonwencjonalizowało się i skomercjalizowało.
Dziś powstaje znacznie mniej filmów, które mnie naprawdę poruszają. Jednak wciąż się takie zdarzają. Kilkakrotnie zafascynowały mnie pierwsze filmy moich kolegów i koleżanek. Pokładałam w nich duże nadzieje. Nie w każdym wypadku się one spełniły, ponieważ dzisiaj trudniej niż kiedyś utrzymać siłę i konsekwencję w twórczości filmowej. Na szczęście niektórym to się udaje.
PAP: Które filmy ostatnio najbardziej panią poruszyły?
A.H.: Poza kinem Agnieszki Smoczyńskiej zainspirowały mnie „Imago” Olgi Chajdas, a także „Chleb i sól” Damiana Kocura. Oglądając te obrazy, poczułam ukłucie zazdrości. Myślę, że każdy z tych twórców ma niebywały słuch i potrafi ciekawie poprowadzić historię.
"Kiedy zaczynałam, kinematografia obfitowała w autorów obdarzonych nowatorskimi i oryginalnymi osobowościami. Całe pokolenie dorastające w realiach II wojny światowej było naładowane silnym doświadczeniem życiowym, potrzebą tworzenia i życia pełną piersią."
PAP: Chętnie pracuje pani z młodszymi twórczyniami. Do realizacji „Zielonej granicy” zaprosiła pani Kamilę Taraburę i Katarzynę Warzechę, wcześniej pracowała wielokrotnie z Kasią Adamik, m.in. przy „Pokocie”, oraz ze wspomnianą już Olgą Chajdas przy „Obywatelu Jonesie”. Jakie znaczenie ma dla pani międzypokoleniowy dialog?
A.H.: Pracuję w ten sposób, gdy tylko mam taką możliwość. Uważam, że to jest sytuacja win-win. One wnoszą do projektu swój talent, świeżość spojrzenia, odwagę. Także wielkoduszność, bo wiadomo, że zwykle te filmy się hollandyzują. Nawet jeśli pracujemy we dwie z moją córką Kasią Adamik lub stworzymy ekipę z moją siostrą i Kasią, na końcu wszyscy mówią "obraz Agnieszki Holland". Możemy w nieskończoność dementować, podkreślać, że to wspólne dzieło, ale ostatecznie zawsze przypisują je mnie. Poza tym jestem dość dominująca. Może się zdarzyć, że ktoś mi coś zasugeruje, a i tak zrobię po swojemu.
Kasia Adamik – w przeciwieństwie do wielu innych polskich filmowców – nie studiowała reżyserii. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Brukseli. Zawsze powtarza, że to ja byłam jej szkołą filmową. Niewątpliwie moje współpracowniczki zyskują doświadczenie. Dzielę się z nimi tym, co umiem. Otwieram je na pewien sposób myślenia. Zaszczepiam odwagę, co wydaje się najcenniejszą lekcją, ale też poczucie odpowiedzialności za to, co robią. Każdy moment filmowania jest ważny. Nie można odpuszczać. To trochę jak w tenisie, gdzie liczy się każda piłka. Jeśli zepsujesz jedną piłkę, możesz zepsuć cały mecz. Wydaje mi się, że Kamila Tarabura, Kasia Warzecha, Kasia Adamik, Olga Chajdas, Agnieszka Smoczyńska i Ania Smolar mogły wziąć z tego coś dla siebie.
PAP: Niedawno powiedziała pani, że mamy wielu utalentowanych twórców, ale brakuje atmosfery, która stwarzałaby pole nadziei i wolności. Widzi pani cień szansy, że to się jeszcze zmieni? Pytam także w kontekście rozstrzygniętego w ostatnich dniach konkursu na dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.
A.H.: Za rządów PiS, a jeśli chodzi o kinematografię - ówczesnego dyrektora PISF Radosława Śmigulskiego, zaczęto sięgać po pewne narzędzia klientelizmu, które są łatwe do użycia w tym środowisku, ponieważ chodzi o pieniądze, i to stosunkowo duże. Ten, kto trzyma kasę, ma łatwy mechanizm nacisku. Z racji tego, że każdy z nas chce robić filmy – to nasz zawód, ale też marzenie i potrzeba – łatwo jest poddać się presji. A tylko niektórzy decydenci są w stanie powstrzymać się przed używaniem tych narzędzi. To się utrwaliło do tego stopnia, że nie wiem, co musiałoby się stać, by zawiadujący kulturą czy kinematografią porzucili takie narzędzia. Żeby pomyśleli, że ich obowiązkiem jest przede wszystkim stworzenie przestrzeni wolności, wspieranie talentów i pilnowanie, by nie dochodziło do nadużyć.
Uważam, że podstawowym walorem w takiej pracy jest zaufanie. Nawet gdy pracuje się w systemie prywatnym – z wielkim studiem filmowym lub platformami streamingowymi – to jeśli nie zapewni się tym artystom wolności i środków, jeżeli nie wierzy się, że mogą stworzyć coś najlepszego, nic dobrego nie powstanie. Przykładowo, wielką erę serialu telewizyjnego, zapoczątkowaną w Stanach Zjednoczonych na początku XXI wieku przez HBO, zawdzięczano szefom HBO, którzy zostawiali twórcom duży margines swobody.
PAP: A zatem sądzi pani, że im więcej wolności artystycznej, tym lepsze stają się polskie produkcje?
A.H.: Po polskich filmach z ostatnich 25 lat widać to bardzo wyraźnie. Gdy w 2005 r. powstał PISF, a funkcję dyrektora przez dwie kadencje pełniła Agnieszka Odorowicz, to – nie licząc różnych błędów czy nawet krzywd – stworzyła sporą przestrzeń wolności. Później tę metodę przejęła Magdalena Sroka, która nie miała szansy długo rządzić, ponieważ ją wyrzucono. Wystarczy spojrzeć na tytuły, które wtedy wchodziły na ekrany, by wiedzieć, w jakiej kondycji była polska kinematografia. Obserwowałam to z zewnątrz jako przewodnicząca Rady Europejskiej Akademii Filmowej. Co roku w Radzie dokonywaliśmy selekcji 50 europejskich filmów, z których członkowie Akademii wyłaniali obrazy nominowane do nagród, a następnie zwycięzców. Pamiętam, że to były trudne wybory. Zwykle było pięć, sześć polskich dzieł, które zasługiwały na to, by znaleźć się na liście. Mieliśmy kłopot, jak zredukować ich liczbę do dwóch, trzech, by zachować równowagę geograficzną selekcji.
W ostatnich ośmiu, dziesięciu latach liczba polskich filmów, które muszą się znaleźć w tego typu konkursach, radykalnie się zmniejszyła. To o czymś świadczy. Pieniędzy jest tyle samo albo więcej. Twórców jest więcej. Ci, którzy robili błyskotliwe filmy w latach 2010-2015, nie zniknęli. Nadal robią fajne obrazy, ale jednak brakuje im wolności, poczucia wewnętrznej swobody. Kręcimy filmy ze skrępowaniem. Może zbytnio uogólniam. Świat się zmienia, bo wokół dzieją się straszne rzeczy, z którymi zresztą twórcy na ogół się nie mierzą. Filmy, które powstają, pozostają w sferze komfortu. Ma być wygodnie i tak, żeby nikomu się nie narazić. Oczywiście, to jest skutek polaryzacji społecznej. Telewizje i platformy streamingowe nie chcą kontrowersyjnych, politycznych i trudnych filmów, bo wiedzą, że w tak podzielonym społeczeństwie automatycznie mogą stracić 50 proc. widowni. Na pewno czasy nie sprzyjają wolności w kinematografii. Co nie znaczy, że nie da się jej wyszarpać. Nie można się bać, trzeba walczyć.
Rozmawiała Daria Porycka
Film „Kobieta samotna” zostanie wyświetlony w czwartek wieczorem w cyklu "Kino kobiet" 35. Malta Festivalu. Po projekcji ma się odbyć spotkanie z Agnieszką Holland. Na piątek zaplanowano pokaz filmu „Europa, Europa”.
Światowa premiera opery „Głos potwora” odbędzie się w piątek i sobotę w poznańskiej Auli Artis. Koprodukowany przez Malta Festival i Teatr Powszechny w Warszawie spektakl „Kobieta samotna” zostanie wystawiony w sobotę w sali wielkiej Centrum Kultury Zamek. Tego samego dnia Agnieszka Holland, Anna Smolar i Agnieszka Smoczyńska spotkają się z festiwalową publicznością. Rozmowę poprowadzi Michał Merczyński, kurator obu projektów scenicznych.
Organizatorami 35. Malta Festivalu są dFlights i Kulczyk Foundation. Polska Agencja Prasowa jest patronem medialnym wydarzenia. (PAP)
dap/ miś/ wj/ amac/