25 lat temu - 9 listopada 1989 r. upadł berliński mur - symbol powojennego podziału Niemiec i Europy. Podczas weekendu miliony Niemców będą świętować obalenie komunistycznej dyktatury NRD. Mimo upływu czasu nie milkną zacięte spory o przeszłość.
Trudno o bardziej symboliczny zbieg okoliczności. W czasie, gdy Niemcy kończą ostatnie przygotowania do obchodów 25. rocznicy upadku muru berlińskiego, co doprowadziło do obalenia znienawidzonego reżimu komunistycznego i umożliwiło rok później zjednoczenie kraju, w Turyngii - jednym z landów, utworzonych na terenie byłej NRD, tamtejsza SPD podjęła decyzję o koalicji z postkomunistyczną Lewicą.
Decyzja socjaldemokratów oznacza, że po raz pierwszy w historii zjednoczonych Niemiec postkomunista, Bodo Ramelow, zostanie prawdopodobnie premierem jednego z 16 krajów związkowych.
Chociaż postkomunistyczna Lewica już od lat 90. uczestniczyła we władzy na szczeblu landów - w przeszłości w Berlinie, obecnie w Brandenburgii - dotychczas jako mniejszy partner koalicyjny SPD, to obecna sytuacja uważana jest powszechnie za cezurę w historii kraju. Nic dziwnego, że zarówno prezydent Niemiec Joachim Gauck, jak i kanclerz Angela Merkel zabrali głos w dyskusji o tym, czy postkomuniści dojrzeli do tego, by przejąć odpowiedzialność za losy jednego z landów.
"Czy partia, która wystawi premiera, rzeczywiście na tyle zerwała z poglądami, jakie miała SED (wschodnioniemiecki odpowiednik PZPR - PAP), gdy uciskała obywateli, że możemy jej w pełni zaufać?" - zapytał prezydent w wywiadzie dla telewizji ARD. Były pastor i opozycjonista zaznaczył, że zarówno on, jak i inni przedstawiciele jego pokolenia mają problem z uznaniem Lewicy za wiarygodną. Za "przygnębiającą" uznała Merkel decyzję "dumnej partii, jaką jest SPD" o wejściu do koalicji kierowanej przez postkomunistów. Insynuacja, że mamy problem z demokracją, jest niegodna prezydenta - zareagowała na słowa Gaucka szefowa Lewicy Katja Kipping.
Spór o udział postkomunistów w rządzie Turyngii to tylko jeden z elementów stale powracających dyskusji o najnowszej historii Niemiec, świadczących o tym, że niedawna przeszłość nie została do końca przezwyciężona, a podziały ideologiczne między Wschodem a Zachodem nadal istnieją.
Spór o udział postkomunistów w rządzie Turyngii to tylko jeden z elementów stale powracających dyskusji o najnowszej historii Niemiec, świadczących o tym, że niedawna przeszłość nie została do końca przezwyciężona, a podziały ideologiczne między Wschodem a Zachodem nadal istnieją.
Po raz kolejny niedawno przez media przetoczyła się debata o tym, czy NRD była państwem bezprawia, czy też jak najbardziej legalną odpowiedzią na powstanie w zachodniej części Niemiec RFN. "To smutne" - powiedziała Merkel - "że po raz kolejny prowadzimy ten spór". "Oczywiście, że NRD była państwem bezprawia" - podkreśliła. "Jak inaczej mamy nazwać państwo szpicli spod znaku Stasi, które deptało wolność ludzi?" - pytała publicznie szefowa rządu.
Politycy Lewicy argumentowali wcześniej, że aparat bezpieczeństwa faktycznie dopuszczał się przestępstw, jednak nie można kwestionować legalności NRD jako państwa.
Kontrowersje historyczne widoczne są jednak nie tylko na styku obrońców i krytyków NRD. "To była bardzo przykra niespodzianka" - przyznaje w rozmowie z PAP jeden z byłych wschodnioniemieckich opozycjonistów Rainer Eppelmann, odnosząc się do opinii byłego kanclerza Helmuta Kohla o opozycji w NRD. W wydanej w zeszłym miesiącu książce Kohl całkowicie bagatelizuje rolę opozycji w obaleniu NRD. Jego zdaniem główna zasługa przypada Michaiłowi Gorbaczowowi. Za ważny czynnik uznał też kryzys gospodarczy w NRD i innych krajach bloku wschodniego. "Pan Kohl ma chyba kłopoty z pamięcią; bez odważnych obywateli NRD, którzy wyszli na ulicę, nie byłoby pokojowej rewolucji" - mówi Eppelmann, po zmianie ustroju minister obrony.
Ostatni premier NRD Lothar de Maiziere przypomina na spotkaniu z dziennikarzami o dwóch zapomnianych aspektach wydarzeń 1989 roku. Wschodnioniemieccy opozycioniści "wcale nie palili się do zjednoczenia kraju, lecz marzyli raczej o lepszej, demokratycznej i sprawiedliwej NRD". Ich plany rozbiły się o postawę mieszkańców NRD, którzy - ze względu na markę niemiecką - chcieli jak najszybciej stać się obywatelami RFN.
De Maiziere, który kierował rządem NRD od marca do października 1990 roku, wskazuje na rezerwę państw zachodnich wobec perspektywy zjednoczenia. Londyn był przeciwny zjednoczeniu, Francja zdawała sobie sprawę, że proces jest nieuchronny, chciała jednak, by przebiegał pod kontrolą. Tylko USA i ZSRR nie bały się dużych Niemiec - mówi de Maiziere.
Nawet uroczyste posiedzenie Bundestagu w ten piątek nie jest wolne od polemik i sporów. Przewodniczący parlamentu Norbert Lammert (CDU) zaprosił - wykorzystując nieuwagę Lewicy - na tę uroczystość barda opozycji Wolfa Biermanna. Legendarny piosenkarz - autor kultowej "Ballady o Stasi" ma zaśpiewać jeden ze swoich krytycznych wobec NRD utworów. "To skandal, Biermann będzie znów próbował zdemaskować naszych ludzi jako agentów Stasi" - krytykuje jeden z posłów Lewicy - Diether Dehm. Władze NRD odebrały Biermannowi obywatelstwo w 1976 roku, gdy dawał koncert na Zachodzie, i nie wpuściły go do kraju.
Z Berlina Jacek Lepiarz (PAP)
lep/ ala/