Czarno-biały mural upamiętniający znany m.in. z kultowego "Rejsu" aktorski duet Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza odsłonięto w czwartek na granicy Woli i Śródmieścia. Tworzą go kadry z filmów, w których wystąpili aktorzy oraz noty biograficzne o artystach.
Malowidła powstały pod wiaduktem przy al. Jana Pawła II pomiędzy rondami nazwanymi na cześć aktorów (okolice CH Arkadia - jednego ze sponsorów). Projekt jest realizacją pomysłu zgłoszonego w ramach budżetu partycypacyjnego 2015 przez architekta krajobrazu Katarzynę Łowicką. Nie zdobył on wystarczającej liczby głosów, jednak dzielnice Wola i Śródmieście postanowiły go zrealizować. Jak czytamy na stronie Zarządu Dróg Miejskich, "władze dzielnic podkreślają, że przemawiała za tym m.in. kwestia promowania wiedzy o historii polskiego filmu".
Jak mówił podczas uroczystości burmistrz dzielnicy Wola Krzysztof Strzałkowski, mural przedstawia "dwóch wspaniałych aktorów, którzy stali się absolutnie kultowymi postaciami polskiego kina". "Po dziś dzień oglądamy filmy, chociażby takie jak "Rejs", i nie ma takiego obywatela naszego kraju, który to niezależnie od wieku troszkę się nie uśmiechnie. Chcielibyśmy tę pogodę ducha w sercu nosić codziennie" - dodał.
Córka aktora Marta Maklakiewicz nie kryła wzruszenia i radości z powodu odsłonięcia muralu upamiętniającego jej ojca. "Murale będą tu na zawsze. Pamiętamy filmy mojego ojca, ja jestem bardzo wzruszona i dziękuję państwu, którzy chcieliście przyjść, co jest dowodem na to, że pamięć o ojcu ciągle jest żywa" - podkreśliła.
Jak powiedziała, o Maklakiewiczu niewiele pisano w okresie, kiedy żył i - jak dodała - "nie był aż tak popularny, jak w momencie, kiedy nagle nam go zabrakło i poczuliśmy wielką pustkę w sercach, że czegoś nam brak: tego humoru, tego sarkazmu".
"Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha kochano, bo im nie zazdroszczono. Dla zmęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać jak Beata Tyszkiewicz, żeby zrobić karierę" - pisał Janusz Głowacki w książce "Ścieki, zlepy, karaluchy".
Swój udział w tym przedsięwzięciu ma również ZDM, który udostępnił ścianę pod dzieło oraz odpowiednio przygotował powierzchnię tak, aby mural mógł jak najdłużej cieszyć oczy warszawiaków.
Maklakiewicz urodził się 9 lipca 1927 r. Zaczynał jako aktor teatralny - debiutował w 1951 r. w warszawskim teatrze Syrena, grywał w teatrach Polskim, Ludowym, Powszechnym. Występował też na scenach na Wybrzeżu, w Nowej Hucie, Wrocławiu, przez krótki czas w latach 1967-68 był w zespole Starego Teatru w Krakowie. Ale nie przepadał za teatrem, podobno nużyło go powtarzanie co wieczór tych samych kwestii, wolał improwizować niż odbywać nieskończoną liczbę prób.
Maklakiewicz spełniał się w filmie, choć obsadzano go często w epizodach, rolach drugoplanowych. Tadeusz Konwicki, u którego zagrał rotmistrza w "Salcie", a sześć lat później Włodka w "Jak daleko stąd, jak blisko", powiedział kiedyś: „Nikt nie potrafi grać postaci pozornie pospolitych i nieciekawych tak przenikliwie jak Maklakiewicz”. Zagrał w ponad 100 filmach, w których stworzył całą galerię postaci, często cwaniaków, sceptyków. W serialu "Kolumbowie" Morgensterna zagrał jakby samego siebie - w sierpniu 1944 r. walczył w Śródmieściu jako strzelec w kompanii motorowej "Iskra" batalionu "Kiliński". Najbardziej zapamiętano go jednak jako partnera z planu Jana Himilsbacha, kamieniarza i pisarza.
Zdzisław Maklakiewicz zmarł w 1977 r., w wieku 50 lat, kilka dni po pobiciu przy Hotelu Europejskim. Jego córka uważa, że przyczyną śmierci ojca była nierozpoznana przez lekarzy zapaść cukrzycowa. Marta Maklakiewicz postanowiła założyć fundację, która zajmować się będzie kultywowaniem dziedzictwa filmowego i artystycznego jej ojca oraz będzie pomagać w leczeniu artystów chorych na cukrzycę.
Z kolei Himilsbachowi absurd towarzyszył od początku - w metryce jego urodzenia urzędniczka wpisała pomyłkowo datę 31 listopada (1931 roku). Niektórzy twierdzą, że za pomyłkę odpowiada ojciec Himilsbacha, który po intensywnym świętowaniu narodzin syna nie mógł sobie przypomnieć właściwej daty.
W młodości Himilsbach imał się różnych zajęć. Był piekarzem, ślusarzem, palaczem na statku rybackim, rębaczem na przodku w kopalni, kamieniarzem. Dla filmu odkrył go Marek Piwowski, proponując rolę w "Rejsie". Himilsbach utrzymywał jednak, że było odwrotnie, że to on wysłał Piwowskiego na studia reżyserskie.
Himilsbach zagrał m.in. w filmach i serialach: "Jak to się robi", "Trzeba zabić tę miłość", "Przepraszam czy tu biją?", "Jan Serce" i "Nie ma róży bez ognia". Był także autorem opowiadań: "Monidło", "Przepychanka", "Partanina". W twórczości literackiej koncentrował się przede wszystkim na życiu marginesu społecznego, opisywał atmosferę warszawskich knajp i podrzędnych lokali.
Najciekawsze role filmowe Himilsbach zagrał w duecie ze Zdzisławem Maklakiewiczem. W "Rejsie" stworzyli kultowe kreacje inżyniera Mamonia oraz Sidorowskiego - pretensjonalnego inteligenta i obdarzonego zdrowym rozsądkiem proletariusza. "Wtedy była ogólnoświatowa moda na naturszczyków. Reżyserzy filmowi woleli brać ludzi z ulicy niż zawodowych aktorów. (...) Twarz Himilsbacha, jego potworna naturalność - to natychmiast reżyserom się spodobało, chcieli to wykorzystać" - mówił Krzysztof Wierzbicki. W opublikowanej wkrótce po premierze "Rejsu" rozmowie Andrzeja Markowskiego Himilsbach tak komentował swój występ w tym filmie: "mówiłem jak w życiu, poruszałem się jak w życiu".
Do legendy przeszli jako nierozłączni przyjaciele za sprawą anegdot, najczęściej pijackich oraz jako duet aktorski z filmów "Wniebowzięci" oraz "Jak to się robi" Andrzeja Kondratiuka.
W dwa dni po pogrzebie Maklakiewicza, Himilsbach zadzwonił do jego matki z pytaniem, czy jest Zdzisiek. Zdziwiona kobieta wyjaśniła mu, że przecież syn dopiero co umarł, na co Himilsbach odpowiedział: "Wiem, ale mi się w to wierzyć nie chce". Sam Himilsbach zmarł na serce 11 listopada 1988 roku.
"Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha kochano, bo im nie zazdroszczono. Dla zmęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać jak Beata Tyszkiewicz, żeby zrobić karierę. I że nie ma się o co bić, bo z tej kariery nic nie wynika. Artyści - i na ekranie, i w życiu - byli jak większość narodu. Napici, dosyć obdarci i pożyczali pieniądze" - pisał Janusz Głowacki w książce "Ścieki, zlepy, karaluchy".(PAP)
amt/ mhr/