W wywiadzie dla PAP Bogdan Borusewicz powiedział , że wraz z Sierpniem '80, który rozpoczął proces rozkładu komunizmu w Europie, "umarła cała ideologia" systemu. (Fot. P. Kula PAP)
W wywiadzie dla PAP Bogdan Borusewicz powiedział , że wraz z Sierpniem '80, który rozpoczął proces rozkładu komunizmu w Europie, "umarła cała ideologia" systemu.
(Fot. P. Kula PAP)
PAP: Jak to się stało, że zaledwie kilku działaczy Wolnych Związków Zawodowych potrafiło porwać do strajku w Stoczni Gdańskiej najpierw kilka, a potem kilkanaście tysięcy osób?
Bogdan Borusewicz: Były co najmniej trzy powody. Pierwszy – to pamięć o proteście i masakrze w grudniu 1970 r. w Gdańsku i Gdyni. Tamte doświadczenia z władzą komunistyczną były dla stoczniowców i wszystkich mieszkańców Wybrzeża uniwersytetem ludowym.
Po drugie, od początku lipca przez cały kraj szły strajki, sparaliżowany został Lublin i Świdnik. To, że władza nie zastosowała represji, spowodowało, że ludzie przestawali się bać.
I trzecia przyczyna - właśnie tu, w Gdańsku, udało się stworzyć taką grupę robotniczą, z której można było potem wyłonić kilka odważnych osób gotowych do zainicjowania strajku. Jeszcze dwa lata przed strajkiem powstała w Gdańsku zwarta opozycja robotniczo-inteligencka. Ja byłem członkiem Komitetu Obrony Robotników (KOR) i często kontaktowałem się ze stoczniowcami. I ostatecznie przygotowywałem ten strajk od strony organizacyjnej i koncepcyjnej.
PAP: Co przesądziło, że zajął się Pan organizacją strajku?
B.B.: Decyzję o tym, że musi dojść do strajku, podjąłem ostatecznie, kiedy 7 sierpnia pracę w Stoczni Gdańskiej straciła Anna Walentynowicz. Oceniłem to jako próbę odizolowania mnie od środowiska robotników i jednocześnie likwidacji tej niewielkiej, w miarę zorganizowanej opozycji robotniczej.
PAP: Czy gdyby nie zwolniono dyscyplinarnie Walentynowicz, to podjąłby Pan decyzję o rozpoczęciu strajku?
B.B.: Nie. Była ona bardzo ryzykowna i dlatego trudna. Bez tej bezpośredniej przyczyny czekałbym na rozwój sytuacji.
Z drugiej strony, analizując wtedy szanse powodzenia strajku, miałem świadomość, że coraz więcej osób w Gdańsku, z każdym rokiem, miało odwagę sprzeciwiać się publicznie systemowi. Było to widać chociażby po demonstracjach podczas obchodów rocznicy Grudnia ''70 i święta Konstytucji 3 Maja oraz po frekwencji w wyborach w marcu 1980 r. Oceniłem, że przechodzimy z działań elitarnych na masowe.
PAP: Jak przebiegało przygotowanie strajku w stoczni?
B.B.: Większość spraw z obawy przed dekonspiracją załatwiałem osobiście. Najbardziej intensywny był ostatni tydzień przed strajkiem. Dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa od początku sierpnia zamieszkałem już poza domem, w mieszkaniu znajomej w centrum Gdańska-Wrzeszcza.
Najważniejszą sprawą było wytypowanie tych robotników, którzy spróbują rozpocząć strajk, a później psychiczne przygotowanie ich do tego zadania. Mój wybór padł na Jerzego Borowczaka, Bogdana Felskiego i Ludwika Prądzyńskiego. Choć byli młodzi, to mieli już za sobą pewne doświadczenia w opozycji. Zajmowali się kolportażem ulotek, warszawskiego "Robotnika" oraz naszego „Robotnika Wybrzeża” (pismo Wolnych Związków Zawodowych - PAP). Uczestniczyli w grupach samokształceniowych, na których omawiane były strajki grudniowe. Należeli do prawdziwej robotniczej elity. Czytali te same książki co ja. Rozumieliśmy się ze sobą doskonale. Cała trójka była namierzona, a Ludwik nawet zatrzymany. Jednym słowem - już się sprawdzili.
PAP: Czy łatwo było ich nakłonić, żeby rozpoczęli strajk?
B.B.: Podstawowa trudność polegała na tym, żeby przekonać ich, że ma to sens i warto zaryzykować. Spotkałem się z nimi 3-4 razy. Najpierw z każdym z nich indywidualnie, aby na swój sposób wysondować ich i sprawdzić, czy będą w stanie udźwignąć takie wyzwanie. Felski pochwalił się nawet, że już w lipcu próbował zrobić strajk na statku, ale nic mu z tego nie wyszło.
Podczas tych pierwszych rozmów celowo nie wspominałem wprost o strajku, mówiłem ogólnie o sytuacji w stoczni i poza nią. Dwa ostatnie spotkania, które odbyłem z nimi, poświęcone były już technicznym szczegółom rozpoczęcia strajku. Pierwsze z tych wspólnych spotkań odbyło się w domu Felskiego w Gdańsku-Suchaninie, Borowczak i Prądzyński mieszkali wtedy na stancjach.
Nie pytałem ich, czy boją się zainicjować strajk. Wiedziałem, że jest w nich lęk przed tym wyzwaniem, ale nie chciałem tego wydobywać na zewnątrz. Ich zastrzeżenia dotyczyły tego, że jest ich tylko trzech i potrzebują szerszego wsparcia. Mówili, że są mało znani wśród załogi stoczni. Podkreślali, że młody wiek i staż w pracy może podważyć ich wiarygodność.
Muszę przyznać, że podczas spotkań z Borowczakiem, Felskim i Prądzyńskim odwoływałem się do argumentów osobistych. Tłumaczyłem, że jak nie staną w obronie Walentynowicz, to mogą być pewni, że będą następni w kolejce do zwolnienia. Sami zresztą zdawali sobie z tego sprawę.
PAP: Czy ta trójka robotników wierzyła, że uda im się skutecznie wywołać strajk?
B.B.: Swoje szanse oceniali na „pół na pół”. Ja mówiłem, że te możliwości są znacznie większe, jeśli zrobią dokładnie wszystko, co razem ustalimy. W duchu przyznawałem im jednak rację, myśląc nawet, że szanse na powodzenie są poniżej 50 proc. Wiedziałem, że ich to przerasta, ale byli ostatnią grupą, na którą mogłem już liczyć.
PAP: Dlaczego na datę strajku wyznaczony został akurat czwartek, 14 sierpnia?
B.B.: Pierwotnym terminem strajku był wtorek, 12 sierpnia. Koledzy musieli po prostu mieć czas na wniesienie na teren stoczni kilku tysięcy ulotek i trzech plakatów. Mój pomysł był taki, żeby w pierwszym dniu strajku wchodzili do stoczni "czyści". Zatrzymanie chociaż jednego zmniejszało szansę o jedną trzecią. Kalkulowałem, że strajk powinien się rozpocząć na początku tygodnia, na wypadek gdyby miał potrwać kilka dni.
Wziąłem na swoje barki zredagowanie ulotki, załatwienie jej druku w ilości ok. ośmiu tysięcy sztuk, wraz z przerzuceniem do punktów kolportażowych. Zleciłem również wykonanie plakatów. Musiałem jeszcze zorganizować trzy dwuosobowe grupy do rozdawania ulotek w kolejkach elektrycznych przed przystankiem Gdańsk-Stocznia ok. godz. 5.00 rano, kiedy to stoczniowcy jadą do pracy. Te grupy tworzyli głównie robotnicy wyrzuceni z pracy w Stoczni Północnej w Gdańsku.
PAP: Dlaczego nie udało się zorganizować strajku 12 sierpnia?
B.B.: To miało związek z moim udziałem w bankiecie, tak to wtedy nazywaliśmy, z okazji wyjścia z więzienia Dariusza Kobzdeja i Tadeusza Szczudłowskiego, aresztowanych za udział w trzeciomajowej manifestacji pod pomnikiem króla Jana III Sobieskiego. Powitalne spotkanie zorganizowano w niedzielę 10 sierpnia w mieszkaniu działaczy Ruchu Młodej Polski Ewy i Piotra Dyków w Gdańsku-Wrzeszczu.
W ten sposób straciłem jeden dzień przygotowań do strajku. Bałem się, że może coś ostatecznie nie wypalić. Musiałem być pewny, że ulotki i plakaty dotarły na miejsce, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Zdecydowałem więc o przesunięciu terminu strajku o dwa dni.
Jednocześnie przy okazji tego spotkania planowałem dograć kilka ostatnich spraw związanych ze strajkiem, a przede wszystkim powiedzieć Lechowi Wałęsie, żeby też do tego strajku wszedł, aby wzmocnić tych młodych ludzi. Im bardzo zależało, żeby ktoś jeszcze oprócz nich w to się zaangażował. I oczekiwali, że to będzie ktoś starszy.
PAP: Jak wyglądały te ostateczne ustalenia?
B.B.: Wywołałem całą czwórkę na wewnętrzny dziedziniec domu Dyków, aby uniknąć podsłuchów i nie budzić żadnych podejrzeń bawiącego się towarzystwa. Wtedy powiedziałem Lechowi, że robimy strajk i on musi się do niego dołączyć. Celowo powiedziałem mu to w obecności tych trzech kolegów. Wiedziałem, że w takich warunkach będzie mu trudniej odmówić. Nie mógł powiedzieć, że nie ma czasu, bo był przecież bezrobotny po zwolnieniu z „Elektromontażu”. Nie ustalałem wówczas, czy pokieruje tym strajkiem. W tym momencie chodziło przecież, żeby w ogóle rozpocząć protest. Z drugiej strony wiedziałem, że Wałęsa jako najstarszy z nich ma naturalne predyspozycje, aby przewodzić.
Wałęsa zaczął tłumaczyć, że urodziło mu się dziecko, że musi je zarejestrować. Dyskusja między nami nie była długa. Ustaliliśmy, że niezależnie od sytuacji rodzinnej, musi wejść do strajku o godz. 7.00 rano, bo inaczej Borowczakowi, Felskiemu i Prądzyńskiemu trudno będzie go prowadzić. Na wszelki wypadek poprosiłem Ludwika, żeby poszedł jeszcze raz lub dwa do Wałęsy do domu i żeby go tam „młotkował”.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że tam na tym dziedzińcu była euforia radości. Każdy z nas miał obawy, jak się to wszystko potoczy.
PAP: Czy o strajku w stoczni wiedziało ostatecznie tylko pięć osób?
B.B.: Właściwie to sześć, gdyż Ludwik poprosił mnie, żeby mógł powiadomić o strajku jeszcze swojego kolegę Kazimierza Kunikowskiego z największego wydziału stoczni K-3. Zgodziłem się, ale zastrzegłem, że może to zrobić dopiero na godzinę przed strajkiem.
PAP: Dlaczego na datę strajku wybrał Pan ostatecznie czwartek 14 sierpnia?
B.B.: To był ostatni możliwy dzień tygodnia w związku ze zbliżającą się niedzielą. To nie mógł być piątek, bo gdyby strajk się przedłużył, a taki wariant przewidywałem, to byłby problem, jak utrzymać protest przed dniem wolnym od pracy.
PAP: W jakich okolicznościach dostał się Pan do strajkującej stoczni?
B.B.: Zanim to się stało, to jeszcze osobiście rozdawałem ulotki informujące o strajku w kolejce elektrycznej. Musiałem zastąpić jednego z robotników, który miał to zrobić, ale zaspał i spóźnił się.
Najpierw wszedłem do Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni, gdzie strajkiem kierował już młody robotnik Andrzej Kołodziej, który dzień wcześniej został tam przyjęty do pracy. Musiałem go wesprzeć, gdyż on właściwie samotnie rozpoczął strajk. Ściągałem mu do pomocy studentów i drukarzy. Do Stoczni Gdańskiej wszedłem chyba w nocy z piątku na sobotę.
PAP: Co się wtedy działo w stoczni?
B.B.: Byłem na końcówce rozmów komitetu strajkowego z dyrektorem stoczni Klemensem Gniechem, kiedy Wałęsa zdecydował się zakończyć strajk. Widząc, że dyrektor zgadza się na wszystko i strajk powoli zmierza do końca, usiadłem przy Wałęsie i zacząłem szarpać go za marynarkę; mówiłem, żeby żądał jak najwięcej przerw w rozmowach, aby jakoś przedłużyć ten strajk i wybić z koncentracji przeciwną stronę.
Szybko zostałem rozpoznany, chyba przez bezpiekę. Chciano mnie wyrzucić. Gniech, wskazując na mnie, zapytał: „A kto to jest? Czy on u nas pracuje?”. Wałęsa odparł jedynie: „Ten pan jest ze mną”.
Kiedy ostatecznie, na moją propozycję, stoczniowcy uzyskali od dyrekcji gwarancje bezpieczeństwa i brak represji za udział w strajku, Wałęsa ogłosił jego koniec. Nie miałem do niego o to pretensji. Robił co mógł, aby go przeciągać.
PAP: Jak udało się doprowadzić do kontynuacji strajku?
B.B.: Na salę BHP wpadła Henia Krzywonos, tramwajarka ze strajkującego już Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Gdańsku i zaczęła krzyczeć do Wałęsy: „Zdradziłeś nas, wyduszą nas teraz jak pluskwy”. Wałęsa zapytał mnie wówczas, co robić. Odpowiedziałem mu szczerze, że nie wiem, bo ludzie już przecież masowo zaczęli wychodzić ze stoczni i pozostała tylko garstka z komitetu strajkowego. Nie miałem złudzeń, że to się nie da odwrócić i może trzeba będzie przenieść się do Gdyni i tam podtrzymywać strajk.
Wtedy trzy kobiety, Alina Pienkowska (późniejsza żona Borusewicza – PAP), Ewa Osowska i Anna Walentynowicz krzyknęły, że one pobiegną do bram i spróbują zatrzymać ludzi. Alina trafiła na bramę nr 3 i tam zaczęła przemawiać. Brama na jej polecenie została zamknięta. Wśród osób, które powstrzymała przed wyjściem, był jej ojciec. Ktoś zawołał do niego: „Twoja córka przemawia na beczce”.
PAP: Czy w tamtym momencie strajk został ostatecznie uratowany?
B.B.: Sytuacja była nadal kryzysowa. Pozostało kilkaset osób, więcej było nawet w pobliskiej Stoczni Remontowej. Paradoksalnie jednak ta cisza i spokój, które zapanowały w sobotę po południu i w niedzielę umożliwiły nam skupienie się na układaniu postulatów i tworzeniu Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego (MKS).
W niedzielę duże psychologiczne znaczenie miała pierwsza strajkowa msza. Pomogła przełamać strach tym, co zostali. Były obawy, że może polać się krew. Pamięć o Grudniu''70 była ciągle bardzo żywa. Nabożeństwo dało szansę na ściągnięcie ludzi z miasta i pokazanie mieszkańcom, że stocznia strajkuje. Zorganizowanie mszy w stoczni było też sprawdzianem, na ile Kościół jest z nami.
PAP: W jaki sposób zorganizowano mszę św. na terenie stoczni?
B.B.: Pozwolenie na nią w nocy z soboty na niedzielę organizowała Walentynowicz z delegacją stoczniowców. Najpierw pojechali do gdańskiego biskupa Lecha Kaczmarka, który odesłał ich po zgodę do I sekretarza PZPR w Gdańsku Tadeusza Fiszbacha. Ten z kolei zaskoczony, że ma decydować o mszy, skierował stoczniowców do wojewody gdańskiego Jerzego Kołodziejskiego. I na końcu tego łańcuszka wojewoda zadzwonił do biskupa informując go, że msza może się odbyć. Do jej odprawienia wyznaczono ks. prałata Henryka Jankowskiego, ponieważ terytorialnie stocznia należała do parafii św. Brygidy. Wiem, że przed samym przyjściem prałat Jankowski sporządził testament.
Ja z kolei organizowałem mszę w Gdyni dla Stoczni im. Komuny Paryskiej. Najpierw poszedłem do najstarszego kościoła w centrum miasta na ul. Świętojańskiej. Otworzył jakiś ksiądz. Kiedy powiedziałem, o co chodzi, tak trzasnął drzwiami, że ledwo zdążyłem odskoczyć. Potem wybrałem się do redemptorystów, ale przełożony grzecznie odmówił, tłumacząc, że buduje kościół. Na końcu przypomniałem sobie, że znam przecież ks. Hilarego Jastaka, proboszcza parafii Najświętszego Serca Jezusowego, gdzie wcześniej odbywały się m.in. msze za aresztowanych ludzi opozycji. Ks. Jastak natychmiast się zgodził. Na wszelki wypadek zapytałem go tylko, czy będzie się pytał o zgodę biskupa (Gdynia należy do diecezji pelplińskiej – PAP). Oburzony odpowiedział, że aby odprawić mszę nie musi nikogo się pytać.
PAP: Jaka była pewność, że w poniedziałek strajk ruszy pełną parą?
B.B.: To był trudny dzień. Ktoś obudził mnie tuż po godz. 6.00 rano mówiąc, że tłum ludzi stoi pod bramą stoczni. Stali ci, którzy wrócili. Krzyczano do nich „tchórze", a nawet opluwano. Chwilami wyglądało to jak „ścieżka zdrowia”, gdzie zamiast pałek były gazety. Byłem tym kompletnie zaskoczony. Pobiegłem do Wałęsy i powiedziałem mu, że powinniśmy tych ludzi wpuszczać, nawet jeśli zaczną pracować i będą łamistrajkami. Musieliśmy się jednak zorientować, jakie są ich intencje. Wałęsa poszedł więc przed bramę i zaczął przekonywać do udziału w strajku, bo później mogło być już za późno.
Do prawdziwego zamętu doszło jednak wtedy, gdy ludzie weszli już na teren stoczni. Jedni z nich rozpoczynali pracę, inni dołączali do strajku. Członkowie MKS-u biegali tylko po całej stoczni i zachęcali do poparcia strajku. Przez radiowęzeł szły komunikaty dyrektora, że strajku już nie ma i należy pracować. Dopiero około południa sytuacja została opanowana i cała stocznia kontynuowała strajk.
PAP: W jaki sposób powstała lista postulatów?
B.B.: Zaczęła powstawać w nocy z soboty na niedzielę, a ostatecznie zostały zredagowane przeze mnie rano. Najpierw kilka kobiet – Alina Pienkowska, Joanna Duda-Gwiazda i ktoś jeszcze - spisało na moją prośbę postulaty przyniesione z innych zakładów pracy. Od razu odrzucały te najbardziej przyziemne, jak onuce do butów, pasta BHP itp.
Pierwsza redakcja zebranych w całość postulatów polegała na tym, że zacząłem dyktować te, które uważałem, że powinny się znaleźć na ostatecznej liście MKS. To spisywała najpierw Alina, a potem jakaś inna dziewczyna, której nazwiska już nie pamiętam. Ta pierwsza wersja postulatów, nazwana przeze mnie „zerową”, zachowała się i dziś można ją zobaczyć na gdańskiej wystawie „Drogi do wolności”.
Potem zacząłem wybrane już postulaty grupować, w kolejności od najważniejszych do najmniej ważnych, zakładając, że tak właśnie powinny być negocjowane. Pamiętałem bowiem strajk w Szczecinie w 1970 r., podczas którego stoczniowcy negocjowali postulaty w odwrotnej kolejności. Kiedy załatwili żądania najłatwiejsze, tj. materialne i socjalne, to od razu doszło do rozbicia strajku. Chciałem też, żeby liczba postulatów nie przekroczyła 10, ale tego nie udało się zrobić.
Nasz pierwszy postulat dotyczący legalizacji Wolnych Związków Zawodowych był, jak mi się wtedy wydawało, na krawędzi możliwości akceptacji przez drugą stronę. To było maksimum, jakie w tamtym czasie mogliśmy wysunąć. Wiedziałem, że przyjęcie przez komunistów tego postulatu spowoduje już nieodwracalne zmiany w systemie.
PAP: Jak doszło do wykreślenia postulatu wolnych wyborów?
B.B.: Nie było go w tych ustalonych. Został wpisany na matrycy do drukowania przez Tadeusza Szczudłowskiego. Kiedy wziąłem do ręki świeży wydruk, chcąc jeszcze rzucić okiem na wszystko i sprawdzić, czy nie ma jakiś błędów, nagle dostrzegłem ten zapis. Zniszczyłem wydrukowany nakład i poleciłem drukować tak, jak ustaliliśmy, lecz bezpieka i tak się o wszystkim dowiedziała. Na drugi dzień „Trybuna Ludu” polemizowała właśnie z tym postulatem.
Dobrze wiedziałem, że postulat wolnych wyborów jest kompletnie nierealny, gdyż oznaczał propozycję „oddajcie władzę”. Mógł jedynie wesprzeć tych, którzy chcieli użyć siły. A byłem przecież świadomy, że to nie jest tylko gra z Warszawą, ale i z Moskwą.
Do tekstu postulatów wprowadziłem transmisję mszy św. w radiu. Z jednej strony, był to gest w celu przeciągnięcia na naszą stronę hierarchii kościelnej. Nie było to jakieś wygórowane żądanie, skoro nawet w NRD była transmisja. Ponadto zamiast zniesienia cenzury wpisałem jej ograniczenie. Miałem w pamięci doświadczenia czechosłowackie z 1968 r., kiedy likwidacja cenzury była jednym z pretekstów do interwencji sowieckiej.
PAP: Czy były jakieś kontrowersje przy tworzeniu MKS?
B.B.: Nie. MKS powstawał przed południem w niedzielę 17 sierpnia. Siedziałem z Lechem i wskazywałem, kto jest od nas. W ten sposób do komitetu wchodzili najpierw sprawdzeni ludzie ze środowiska opozycji związanej z KOR-em. Wiedzieliśmy, że musimy tak robić, jeśli nie chcemy tego strajku po raz drugi wypuścić z rąk. Błąd w trzecim dniu strajku polegał na tym, że komitet strajkowy zgodził się na propozycję Gniecha, aby do rozmów dołączyli przedstawiciele wszystkich wydziałów stoczni. To było niby takie demokratyczne, ale tak naprawdę dzięki temu dyrektor sprowadził do negocjacji swoich ludzi, którzy zdominowali negocjacje.
PAP: Dlaczego jako główny organizator strajku nie wszedł Pan do MKS?
B.B.: Uważałem, że od moich osobistych ambicji ważniejsza jest sprawa, o którą walczymy. Jako członek KOR byłem uważany przez władze za nieprzejednany element antysocjalistyczny. I wiedziałem, że jak stanę się członkiem MKS, to władzy trudniej będzie przystąpić do rozmów, ponieważ będzie to oznaczało dla aktywu pakt z diabłem. To była przemyślana taktyka. Dlatego też generalnie unikałem podczas strajku zdjęć i filmów. Starałem się być w cieniu. Uczestniczyłem oczywiście w obradach prezydium MKS i we wszystkich decyzjach. Mój bezpośredni wpływ na przebieg strajku ograniczył się jednak w momencie rozpoczęcia rozmów z komisją rządową, kiedy zaczęli działać nasi doradcy Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki.
PAP: Jakie były największe zagrożenia dla strajku?
B.B.: Może to się wydać niezrozumiałe, ale niebezpieczny był czas, w którym nie rozpoczynano rozmów. Obawiałem się bowiem strajku generalnego w całej Polsce. Wtedy mogło zabraknąć czasu na negocjacje. Taki strajk, w którym kolejarze odcięliby od zaplecza kilkusettysięczną armię sowiecką rozlokowaną w NRD. Mógłby to być niebezpieczny pretekst do silniejszych nacisków ze strony rosyjskiej. Dlatego od pewnego momentu nie nawoływaliśmy z Gdańska do rozszerzenia strajków. Zauważyłem, że podobną linię ma Radio Wolna Europa.
PAP: Jakie znaczenie ma Sierpień ''80?
B.B.: Gdyby nie tamte wydarzenia Polska byłaby do dziś kontynuacją PRL. 25 lat temu rozpoczęliśmy demontaż komunizmu. Fenomenem Sierpnia''80 było frontalne uderzenie w podstawy ideologii. Legitymizacją tamtego ustroju była tzw. dyktatura proletariatu. Tymczasem proletariat wystąpił przeciw, a na czele stanął robotnik. Obrońcom reżimu pozostała jedynie goła siła. Umarła cała ideologia systemu.
Rozmawiał Robert Pietrzak (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2005 r.)