Według Andrzeja Gwiazdy, sukcesem Sierpnia'80 było "wyzwolenie w Polakach zachowań społeczeństwa obywatelskiego". W wywiadzie dla PAP Gwiazda powiedział, że reaktywowana w 1989 r. "Solidarność" całkowicie zanegowała idee pierwszej "Solidarności". (Fot. S. Kraszewski PAP)
Według Andrzeja Gwiazdy, sukcesem Sierpnia'80 było "wyzwolenie w Polakach zachowań społeczeństwa obywatelskiego". W wywiadzie dla PAP Gwiazda powiedział, że reaktywowana w 1989 r. "Solidarność" całkowicie zanegowała idee pierwszej "Solidarności".
(Fot. S. Kraszewski PAP)
Wywiad z sygnatariuszami Porozumień Sierpniowych Andrzejem Gwiazdą i jego żoną Joanną Dudą-Gwiazdą.
PAP: Jak dowiedzieli się Państwo, że w Stoczni Gdańskiej wybuchł strajk?
Andrzej Gwiazda: Jak to? My przecież braliśmy udział w jego przygotowaniu.
PAP: Bogdan Borusewicz twierdzi, że w szczegóły przygotowań do strajku wtajemniczył tylko cztery osoby: Jerzego Borowczaka, Bogdana Felskiego, Ludwika Prądzyńskiego i Lecha Wałęsę, którzy mieli ten strajk rozpocząć
A.G.: To znaczy tylko tyle, że nieudolnie starał się to ukryć. Ja nawet wiedziałem, w którym mieszkaniu ma się ukrywać Lech Wałęsa.
Joanna Duda-Gwiazda: Strajki zainicjowały Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Napisaliśmy ulotkę wzywającą do obrony Anny Walentynowicz, zwolnionej ze Stoczni Gdańskiej. Do ulotki dołączyliśmy instrukcję "Jak strajkować". Jesteśmy podpisani pod tą ulotką.
W nocy z 14 na 15 sierpnia w mieszkaniu koleżanki na gdańskim Przymorzu ustalaliśmy listę postulatów na strajk w gdańskim „Elmorze” (pracownikiem tego zakładu był Andrzej Gwiazda – PAP). Wtedy właśnie wpadliśmy na pomysł, aby oddzielić tzw. żądania polityczne, które można by negocjować tylko z delegacją rządową, od tych typowo zakładowych do załatwienia tylko z dyrekcją.
A.G.: Gdy na początku sierpnia wróciliśmy z urlopu do Gdańska, wśród robotników już wrzało. Były przecież strajki w różnych częściach kraju: w Lublinie, Świdniku, Warszawie. Pamiętam rozmowę z Bogdanem Felskim o tym, kiedy stanie stocznia. Powiedziałem wówczas, że lepiej zacząć później i porządnie, a nie tak, żeby skończyć po trzech dniach.
J-D.G.: Po strajku „Polmo” w Tczewie zadzwonił do nas Jacek Kuroń i zaczął nas rugać, dlaczego Gdańsk jeszcze nie strajkuje. Odpowiedziałam mu, że my nie będziemy strajkować o pieniądze. Zdawaliśmy sobie wówczas sprawę, że musimy postawić żądanie dotyczące wolnych związków zawodowych, a strajk nie może się ograniczyć do jednego zakładu.
PAP: Kiedy już było przesądzone, że strajk w stoczni na pewno wybuchnie?
J.D-G.: To bezpieka albo nas sprowokowała, albo pomogła, zwalniając z pracy w stoczni Anię Walentynowicz.
A.G.: Wtedy nie było już żadnych wątpliwości, że dojdzie do strajku. Ona cieszyła się ogromnym zaufaniem i popularnością wśród załogi. Jednak pewności, że strajk uda się wywołać nie ma nigdy, dopóki się go nie rozpocznie i nie umocni.
PAP: Jaki interes miały służby specjalne, aby prowokować robotników do strajku?
J.D-G.: Gdy się popatrzy na historię systemu komunistycznego w Polsce, to wyraźnie widać, że nie było innego sposobu na zmianę ekipy władzy, jak właśnie poprzez wywołanie zamieszek społecznych. Teraz, po latach, nasuwa się mi jeszcze takie przypuszczenie, że być może już w wtedy w sierpniu 1980 roku zapadła decyzja o pierestrojce w ZSRR. „Solidarność” okazała się wypadkiem przy pracy agentury. Taki wolny i niezależny związek nie miał nigdy powstać.
PAP: Czy już w 1980 roku mieliście Państwo świadomość, że za wywołaniem strajku mogła stać Służba Bezpieczeństwa?
A.G.: Oczywiście, tak. Pamiętam dobrze, jak w czasie strajku dziennikarze zachodni poprosili mnie, żebym wyjaśnił im sytuację w stoczni. Odpowiedziałem im wówczas, że władza rozpoczęła partię szachów, tj. walkę o stołki, a społeczeństwa użyto jako figury w tej grze; pionki okazały się mieć jednak własny napęd i przewróciły całą partię.
J.D-G.: Podczas wielu dyskusji, jakie prowadziliśmy w gronie członków WZZ, doszliśmy do wniosku, że nie jest istotne, kto prowokuje. Ważne natomiast jest, czy ludzie się w to włączą.
PAP: Jest 14 sierpnia 1980 roku, w Stoczni Gdańskiej wybuchł strajk. Jak się Państwo dostali na jej teren?
A.G.: To było wieczorem. Podszedłem pod bramę nr 3, gdzie siedziało kilkunastu młodych chłopaków z opaskami. Powitałem ich: „Cześć, jestem Gwiazda”. „O fajnie, że jesteś” – oni na to. Zdziwiłem się, że mnie rozpoznali, bo ja widziałem ich na oczy po raz pierwszy. „Weź opaskę, żeby się ciebie nie czepiali” – poradzili. Spotkałem się z komitetem strajkowym i powiedziałem, żeby się trzymali, bo następnego dnia staną w Trójmieście kolejne zakłady.
J.D-G.: Ja pracowałam wówczas w Centrum Techniki Okrętowej (CTO). Nie udało się tam wywołać strajku. Pomagałam więc Andrzejowi ruszyć ze strajkiem w „Elmorze”. CTO dołączyło do strajku dopiero w poniedziałek.
PAP: W jakich okolicznościach powstał w Stoczni Gdańskiej Międzyzakładowy Komitet Strajkowy (MKS)?
J.D-G.: Stało się to po zerwaniu przez Wałęsę strajku w trzecim dniu. Wzięliśmy nyskę z „Elmoru” i zaczęliśmy pędem objeżdżać wszystkie strajkujące zakłady. Był wtedy z nami m.in. Bogdan Lis oraz nasza sąsiadka Maryla Płońska. Chodziło o to, żeby szybko zwołać tego samego dnia do „Elmoru” międzyzakładowy komitet strajkowy, bo inaczej drobne zakłady nie wytrzymałyby naporu władz i bezpieki. Wierzyliśmy, że nawet bez stoczni, uda się taki strajk utrzymać. Stały już przecież m.in. porty i komunikacja. Gdy wróciliśmy z tego objazdu, okazało się, że strajk w stoczni jest kontynuowany. W tej sytuacji delegaci do MKS kierowani byli już wprost do stoczni.
PAP: Czy byliście Państwo świadkami zakończenia strajku w stoczni w trzecim dniu?
A.G.: Byliśmy wtedy w stoczni, aby uzgodnić wspólną strategię działania i powołać międzyzakładowy komitet strajkowy. W sobotę, 16 sierpnia, w strajku solidarnościowym ze Stocznią Gdańską uczestniczyło już przecież ponad 30 zakładów. Wałęsa nie wpuścił nas jednak na posiedzenie komitetu strajkowego. Czekaliśmy na zewnątrz sali BHP na zakończenie obrad. I nagle słyszymy przez radiowęzeł, że Wałęsa ogłasza zakończenie strajku. Wzywa wszystkich do wytężonej pracy, żeby nadrobić straty wywołane strajkiem. I zaczyna samotnie śpiewać hymn.
J.D-G.: Ludzie stali z opuszczonymi głowami. Na szczęście, znalazło się kilka osób, które nie podporządkowały się decyzji o zakończeniu strajku i próbowały go skutecznie reaktywować. Robiły to m.in. Ania Walentynowicz i Alina Pienkowska.
PAP: Jak powstało 21 postulatów strajkowych?
A.G.: Każdy z 28 zakładów tworzących MKS miał swoje żądania. Wyłoniliśmy więc kilkuosobową komisję, której zadaniem było porównanie tych wszystkich postulatów i przygotowanie zbiorczej listy.
J.D-G.: Postulat powołania wolnych związków zawodowych zgłaszały wszystkie zakłady. Tego nikt nie kwestionował.
A.G.: W poniedziałek do południa lista postulatów była otwarta. Gdy do strajku przystąpiło już wtedy ponad 130 zakładów i okazało się, że w ich żądaniach nie pojawia się nic nowego, MKS zdecydował o zamknięciu listy postulatów.
PAP: Jakie były najtrudniejsze momenty podczas strajku?
J.D-G.: Poważnym zagrożeniem były działania komisji rządowej, kierowanej przez wicepremiera Tadeusza Pykę. Próbował on ominąć MKS, podejmując osobne negocjacje z pojedynczymi zakładami. Kusił ich dobrymi warunkami płacowymi. Taka niepewność, czy ktoś się złamie, trwała kilka dni.
A.G.: Jako MKS byliśmy wobec tego trochę bezradni. Nie mogliśmy wyjść ze stoczni, bo zaraz za bramą zakuto by nas w kajdanki. Kryzys został jednak w końcu zażegnany. Członkowie MKS, oddelegowani z zakładów podejmujących rozmowy z Pyką, przekonywali cały czas swoich kolegów, że takie negocjacje są łamaniem jedności strajkujących. W końcu załogi zrozumiały, że rokowania z Pyką to nic innego, jak zdrada MKS.
PAP: Czy osobiście mieliście Państwo jakieś kryzysowe zdarzenia podczas strajku?
J.D-G.: Próbowano nas otruć lub przynajmniej wyłączyć z negocjacji, gdyż stało się to przed rozpoczęciem rozmów z komisją rządową wicepremiera Mieczysława Jagielskiego. W nocy ktoś podał nam przez płot słoik z kawą rozpuszczalną. Napiłam się jej i dostałam potwornego bólu głowy, miałam podwójne widzenie, traciłam świadomość. Musiałam opuścić stocznię. Chorowałam przez kilka dni, ale długo odczuwałam skutki. Do dziś nie wiem, co wsypano do tej kawy. Prawdopodobnie jakiś silny środek psychotropowy. Andrzej nie pije kawy, ale zatruło się wtedy kilka osób.
A.G.: Dla mnie niezwykle trudnym momentem była rozmowa w cztery oczy z Jagielskim, dotycząca wypuszczenia z więzień członków opozycji, aresztowanych w całej Polsce podczas strajku. Delegował mnie na to spotkanie MKS. Sprawa dotyczyła realizacji czwartego postulatu, który mówił o zaprzestaniu represji za poglądy polityczne. Prezydium MKS było zgodne, że musimy stanąć w obronie aresztowanych. Przekonaliśmy też do tego załogi.
PAP: Jak przebiegało to spotkanie z Jagielskim?
A.G.: Jagielski i ja weszliśmy do sali dyrekcji stoczni osobnymi drzwiami. Sala wyglądała jak opuszczona kawiarnia – dookoła stoliki i krzesła. Jagielski pytającym gestem wskazał na jeden ze stolików, ja natomiast, też bez słów, spojrzałem na żyrandol. Chodziło mi o podsłuch. Jagielski zatrzepotał wtedy rękoma, ja zaproponowałem drugi stolik. Wszystko odbywało się w całkowitym milczeniu. Usiedliśmy. Pierwsze, co zrobiłem, to schyliłem głowę pod stolik, by sprawdzić, czy nie ma tam przyklejonego mikrofonu i widzę ... twarz Jagielskiego. Potem podnoszę stolik do góry, żeby zobaczyć, czy nie ma jakiś przewodów w nogach. Stolik się jednak wcale nie przechyla, lecz równo podnosi do góry, bo Jagielski ... trzyma go z drugiej strony. Tak zawiązała się między nam nić porozumienia (śmiech).
Jagielski powiedział do mnie: „Daję panu słowo, że jeżeli będę miał cokolwiek do powiedzenia, to oni wyjdą”. Miał twarz wyczerpanego człowieka. Podjąłem wtedy najbardziej dramatyczną dla siebie decyzję, żeby zakończyć strajk na podstawie tej słownej obietnicy. Podkreśliłem, że dla strajkujących to sprawa honoru. I tak się skończyło to spotkanie, z którego każdy z nas wychodził znowu innymi drzwiami.
J.D-G.: Nie mieliśmy pewności, czy jeżeli aresztowani nie wyjdą, to załogi zdecydują się na drugi strajk.
PAP: Jaka była atmosfera rozmów z komisją rządową?
A.G.: Jedno wielkie napięcie. Poziom adrenaliny i koncentracji był większy niż przy walce bokserskiej. Gdy strona rządowa podczas rozmowy o legalizacji wolnych związków zawodowych stawiała różne przeszkody, wyciągnąłem kodeks pracy i przeczytałem, że związki zawodowe są napisane w nim małą literą. A to oznacza, że jest to rzeczownik pospolity i nie odnosi się do żadnego konkretnego związku. I to był ostateczny argument. Ten przykład pokazuje, że czasami trzeba było w ciągu kilku sekund złapać odpowiedni, wydawałoby się nic nie znaczący szczegół, który przechylał szalę dyskusji. Wymagało to bardzo szybkiego i intensywnego myślenia.
PAP: Czy wierzyliście Państwo, że strona rządowa będzie respektować porozumienie zawarte ze strajkującymi?
A.G.: Oczywiście, że nie. Byłem święcie przekonany, że komuna wycofa się z tego w każdej chwili, kiedy będzie tylko mogła. Ten świstek papieru był jednak bardzo ważny, gdyż jedną z cech Polaków jest legalizm, wiara w to, że umowy muszą być dotrzymywane. A jeśli ktoś coś podpisuje, a potem łamie umowę, to druga strona staje się moralnym zwycięzcą.
Liczyłem w duchu na to, że komunistom nie uda się wyplątać z tego porozumienia przez co najmniej pół roku. Miałem nadzieję, że przez te sześć miesięcy społeczeństwo nauczy się pozainstytucjonalnych metod walki z systemem. Wówczas nawet rozbijanie wolnych związków, aresztowanie ich kierownictwa, na nic by się zdało. Jak się później okazało zawarliśmy porozumienie nie na sześć, ale na szesnaście miesięcy.
PAP: Jaki jest Państwa zdaniem dorobek Sierpnia''80?
A.G.: Był to ogromny sukces. Niestety, do dziś nie mogę sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy wtedy za dużo ustąpiliśmy. Czy można było żądać więcej?
Największą zasługą tamtych strajków było to, że przez kilkanaście miesięcy funkcjonowało w Polsce autentyczne, wzorowe społeczeństwo obywatelskie. W imieniu nauczycieli i lekarzy, przedstawicieli zawodów postrzeganych jako służba, potrafili strajkować robotnicy wielkiego przemysłu, ryzykując utratę zarobków za okres strajku.
Pamiętam, jak do Gdańska już po strajku przyjechała na konsultacje delegacja młynarzy i piekarzy. Chcieli podwyżek, bo mieli zarobki mniejsze od średniej krajowej. Wskazałem im pokój, żeby się wspólnie naradzili, mówiąc, że nie znam się ani na mieleniu mąki, ani na pieczeniu chleba. Po czterech godzinach krzyków wyszli i stwierdzili, że jedna z tych grup powinna zarabiać o 10 procent więcej, bo ma jednak cięższą pracę i koledzy z drugiej branży zgadzają się z tym.
W innym przypadku hutnicy byli w stanie wstrzymać swoje negocjacje o podwyżki z ministrem, umożliwiając zawarcie porozumienia płacowego bibliotekarzom wiejskim, uważanym wówczas za na najsłabszą grupę zawodową. Dzięki temu bibliotekarze dostali nawet wyższą podwyżkę niż pracownicy Stoczni Gdańskiej.
A komuniści tylko liczyli na to, że pożremy się o pieniądze, że ten „dostał więcej, a ten mniej”. Tę jedność i solidarność społeczną rozbił stan wojenny.
J.D-G.: Patrząc z dzisiejszej perspektywy widzę, że tamta „Solidarność” była, według mnie, początkiem masowego ruchu antyglobalistycznego. Dawała bowiem nadzieję, że inny świat jest możliwy.
PAP: Co po 25 latach pozostało z tamtego robotniczego zrywu?
A.G.: Nic. Pierwszą rzecz, która zrobiła druga „Solidarność” czy neo-„Solidarność”, jakkolwiek ją nazwiemy, było rzucenie hasła ustami swojej awangardy: „koniec z solidarnością”. Od 1989 r. zaczęło obowiązywać prawo egoizmu i bezwzględności. Stworzono do tego nowy katalog haseł, takich jak: „Pierwszy milion trzeba ukraść”, „Polityka nie musi być uczciwa, musi być skuteczna”. Najsłabsi, zepchnięci na margines, zostali pozostawieni sami sobie. Zaprzeczono tym samym wszystkim ideałom pierwszej „Solidarności”.
Rozmawiał Robert Pietrzak (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2005 r.)