25.10.2010. Warszawa (PAP) - Książka "PRL na widelcu" to podróż w przeszłość szlakiem wytyczonym przez smaki. Autor książki Błażej Brzostek pisze o tym co, gdzie i jak jadano w PRL-u dokumentując swoje poszukiwania ponad 300 zdjęciami z epoki.
"Ustrój nie tylko nie sprzyjał, ale wręcz zwalczał dobre jedzenie, które było synonimem kapitalistycznej zgnilizny. W PRL-u nie było celebrowania jedzenia, koncepcja smakoszostwa i wykwintu tu nie istniała. Częściej napełniało się tu żołądek, niż delektowało" - podkreśla Brzostek. Dla niego symbolem PRL-owskiego gotowania jest kocioł w barze mlecznym z niedomytymi talerzami oraz z aluminiowymi sztućcami, często z powyłamywanymi zębami, co zmniejszało ich atrakcyjność dla ewentualnego złodzieja. Brzostek powołuje się na Ilię Erenburga, który doszedł do wniosku, że biurokracja państwowa najmniej sprzyja dwu rzeczom - poezji i gastronomii.
"Charakterystyczne dla peerelowskiej mentalności powiązanie mięsa i władzy, kotleta i polityki" - tak Brzostek opisuje znaczenie produktów mięsnych w PRL-u. Generalnie mięsa w sklepach brakowało, jeden kryzys mięsny powodowany "przejściowymi trudnościami" następował za drugim. Puste haki w sklepach mięsnych zaowocowały powstaniem instytucji, jaką była w PRL-u "baba z mięsem", czyli kobieta przywożąca do miasta i nielegalnie rozprowadzająca niedostępne w sklepach dobra mięsne. W ramach walki ideologicznej wprowadzono w roku 1959 poniedziałek jako dzień bezmięsny (jako opozycję dla kościelnego postu w piątki). Posunięcie to tłumaczono obłudnie dbałością o zdrowie obywateli, którzy jakoby konsumowali za dużo mięsa.
Podstawą PRL-owskiej piramidy żywnościowej były ziemniaki. Statystyczny Polak na początku lat 60. spożywał ich rocznie 221 kg. Tym dramatyczniej zabrzmiały ostrzeżenia "Trybuny Ludu" z 1950 roku: "samoloty amerykańskie, naruszając ustalone strefy lotów, zrzuciły nocą ogromną ilość stonki ziemniaczanej. Społeczeństwo polskie oceni należycie zwyrodnienie imperialistycznych trucicieli, godnych następców hitlerowskich i faszystowsko-japońskich degeneratów". Do zbierania pasiastych żuczków zagoniono nawet przedszkolaki.
Jednym z symboli PRL-u były uliczne saturatory z wodą sodową, którą pijało się ze szklanki wielorazowego użytku, płukanej pobieżnie metodą natryskową, przez co serwowany przez sprzedawcę napój bywał czasem nazywany "gruźliczanką". Innym wspominanym z sentymentem wynalazkiem epoki były oranżady w proszku, najchętniej spożywane przez dzieci na sucho.
Historia żywności w PRL to przede wszystkim opowieść o wiecznych niedoborach, które na początku lat 80. stały się dramatyczne. Brakowało już nie tylko wędlin czy cytrusów. W roku 1981, wobec coraz wyraźniejszych niedoborów na rynku, wprowadzano kartki na masło, kaszę, ryż, mąkę, olej, alkohol. PRL, jak zauważą Brzostek, od początku wytworzył subkulturę kolejkową, jednak w latach 80. przeżyła ona rozkwit - to wtedy wykształciły się takie instytucje jak Komitet Kolejkowy pilnujący porządku czy też lista kolejkowa.
PRL był czasem erzaców - kawy ze zboża, wyrobów czekoladopodobnych. W czasach stałych niedoborów na rynku żywności pojawiały się krótkotrwałe kampanie propagandowe: "produkty zastępcze, są zdrowe" - głosiły etykiety zapałczane, "margaryna - tłuszcz jadalny jest w użyciu idealny!" - tak reklamowano nowość socjalistycznego jadłospisu, a kąciki kulinarne w prasie w okresach obfitszych połowów udowadniały wyższość ryb nad wieprzowiną.
Książkę "PRL na widelcu" opublikowało wydawnictwo Baobab.
Agata Szwedowicz (PAP)
aszw/ ls/