Ulubionymi historykami Henryka Sienkiewicza byli ci, którzy romantycznie przekazywali piękno tamtej epoki i pogłębione portrety psychologiczne jej bohaterów, a nie ścisłą wiedzę na te tematy – mówi PAP historyk wojskowości dr Konrad Bobiatyński z Instytutu Historycznego UW.
15 listopada przypada 100. rocznica śmierci Henryka Sienkiewicza, jednego z najwybitniejszych i najbardziej popularnych pisarzy polskich, laureata literackiej nagrody Nobla, który poprzez swoją twórczość, publicystykę i działalność społeczną budził świadomość narodową, uczył dumy z polskości, umiłowania ojczyzny i zdolności do poświęceń.
PAP: Czy można uczyć się historii z powieści historycznych?
Dr Konrad Bobiatyński: Dzisiaj z całą pewnością już nie. Z Sienkiewicza bardzo długo uczono się historii. Całe pokolenia czerpały z jego twórczości wzorce patriotyczne i ideowe. Współcześnie historiografia dokonała jednak wielkiego postępu i mimo kunsztu pisarza w sferze budowania wyrazistych postaci i ogólnego odtwarzania realiów epoki, należy pamiętać, iż Sienkiewicz tak dalece mylił się gdy chodzi o fakty, że lepiej historii uczyć się z najnowszych prac historyków.
Henryk Sienkiewicz niemal nie sięgał do materiałów archiwalnych, czerpał z niewielkiej bazy źródeł pamiętnikarskich. Dziś mamy do dyspozycji znacznie większą ilość źródeł do poznania epoki Trylogii i możemy skonfrontować niemal każdy jej wątek z ustaleniami historyków. Oczywiście nie zmienia to oceny dzieł Sienkiewicza, jako wspaniałego obrazu tamtych czasów.
PAP: Jak historycy z czasów Henryka Sienkiewicza patrzyli na tamtą epokę?
Dr Konrad Bobiatyński: Ówczesna historiografia była podzielona na dwie wielkie szkoły. Warszawska dopatrywała się zewnętrznych przyczyn kryzysu państwa i jego upadku w XVIII wieku. Szkoła krakowska szukała przyczyn kryzysu w niedomaganiach ustrojowych. Sienkiewicz próbował wyważyć te dwa podejścia. W „Potopie” kładł nacisk raczej na przyczyny wewnętrzne jako powód zwycięstw szwedzkich, choć jednocześnie upadek kraju w drugiej połowie 1655 r. miał służył mu do pokazania wielkiego odrodzenia narodowego w 1656 r.
Ulubionymi historykami Henryka Sienkiewicza byli ci, którzy romantycznie przekazywali piękno tamtej epoki i pogłębione portrety psychologiczne jej bohaterów, a nie ścisłą wiedzę na te tematy. Do jego ulubionych badaczy, z których dzieł czerpał inspiracje należeli tacy historycy, jak Ludwik Kubala, Karol Szajnocha, Julian Bartoszewicz.
Dr Konrad Bobiatyński: Z Sienkiewicza bardzo długo uczono się historii. Całe pokolenia czerpały z jego twórczości wzorce patriotyczne i ideowe. Współcześnie historiografia dokonała jednak wielkiego postępu i mimo kunsztu pisarza w sferze budowania wyrazistych postaci i ogólnego odtwarzania realiów epoki, należy pamiętać, iż Sienkiewicz tak dalece mylił się gdy chodzi o fakty, że lepiej historii uczyć się z najnowszych prac historyków.
PAP: Czy ówcześni historycy patrzyli na powstanie Chmielnickiego jak na wojnę domową, konflikt w rodzinie, czy raczej jest to idea Sienkiewicza?
Dr Konrad Bobiatyński: W tamtych czasach dopiero rozpoczynano badania nad powstaniem Chmielnickiego. Powstawały też pierwsze dzieła narodowej historiografii ukraińskiej, która postrzegała ten konflikt jako powstanie narodowowyzwoleńcze. Dla naszych historyków była to raczej wojna o podłożu społeczno-religijnym. Nie kładli oni nacisku na czynniki narodowe i nie akceptowali ukraińskich aspiracji do budowy niepodległego państwa. Dopiero historiografia powojenna pokazała pełną panoramę genezy tego konfliktu.
PAP: Do powodów wybuchu powstania Chmielnickiego Sienkiewicz włączał jeszcze jeden czynnik, jakim były osobiste urazy wodza Kozaków. Czy nie przeceniał ich znaczenia?
Dr Konrad Bobiatyński: Sienkiewicz i dziewiętnastowieczni historycy byli zwolennikami personalizmu, czyli pojmowania historii poprzez podkreślanie szczególnej roli działań wielkich ludzi i ich osobistych motywacji, takich jak alkowa Chmielnickiego i jego osobiste konflikty z antagonistami. Zadaniem historyków jest dzisiaj oczywiście badanie mechanizmów politycznych i społecznych, a nie analizowanie problemów sercowych konkretnych osób. Z pewnością jednak osobiste motywy Chmielnickiego mogły w jakimś stopniu wpłynąć na wybuch powstania właśnie w tamtym momencie, a nie na przykład pół roku później.
PAP: Czy odmalowany przez Sienkiewicza obraz dzikości Kozaków znajduje potwierdzenie w badaniach historyków?
Dr Konrad Bobiatyński: Jeśli chodzi o Kozaków z Siczy to obraz ten jest prawdziwy. Pamiętajmy, że tamte obszary były zamieszkiwane przez ludzi wyjętych spod prawa, margines społeczeństwa, uchodźców, zbiegłych chłopów. Wszyscy pozostawali poza jakimkolwiek wpływem instytucji państwa. Była to swoista republika wojskowa rządząca się własnymi, niezwykle okrutnymi prawami. Jeśli chodzi o odtwarzanie życia Kozaków to Sienkiewicz czerpał z najlepszych źródeł, takich jak „Księga pamiętnicza Jakuba Michałowskiego” wydana w 1864 r. Pozwoliły mu one na rekonstrukcję życia na Siczy, bardzo różniącego się od funkcjonowania armii kozackiej w późniejszym okresie powstania.
PAP: Trylogia to nie tylko historia zwycięstw Rzeczypospolitej, ale również wielkich klęsk jej oręża. Jak należy oceniać stan wojsk koronnych i litewskich w tamtej epoce. Czy wciąż była to potęga militarna, czy raczej kolos na glinianych nogach?
Dr Konrad Bobiatyński: Stan wojska Rzeczypospolitej to bardzo złożony problem. Należy zauważyć, że w przeciwieństwie do krajów zachodnich w Rzeczypospolitej właściwie nie doszło do tak zwanej rewolucji militarnej. Struktury państwa nie dostosowały się do zmian, które miały miejsce w zachodniej Europie. Skutkiem tego zaniedbania był brak środków na utrzymanie liczących się sił zbrojnych, szczególnie w okresach pokoju, które wystarczyłyby do obrony ogromnego terytorium państwa.
W 1648 r., gdy rozpoczynało się powstanie Chmielnickiego armia koronna na Ukrainie liczyła nieco ponad 3000 żołnierzy, co było liczbą bardzo małą. Po ich zniszczeniu w starciach z Kozakami i Tatarami konieczne było zwoływanie Sejmu i praca nad odbudową tych sił. Jeszcze gorzej było na Litwie. W tej części Rzeczypospolitej nigdy nie doszło do tak zwanej egzekucji dóbr, co sprawiało, że nie było tam środków na utrzymanie jakiegokolwiek stałego wojska w czasie pokoju.
Rzeczpospolita była więc bardzo zapóźniona w sferze organizacji sił zbrojnych. Dużo lepiej było, gdy chodzi o jakość armii, kadrę dowódczą i nowoczesne sposoby prowadzenia walki. W armii Rzeczypospolitej służyło wielu oficerów pochodzących z państw zachodniej Europy lub Polaków i Litwinów służących wcześniej w armiach innych państw. Dlatego odtwarzanie wielokrotnie niszczonej armii koronnej było stosunkowo szybkie. To udało się zrobić w trakcie Potopu i przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Rzeczpospolitej. Armię Rzeczpospolitej od wojsk innych krajów odróżniała również dominacja jazdy, a nie piechoty, dzięki której podczas Potopu Szwedzi zwyciężali we wszystkich wielkich starciach w otwartym polu.
PAP: Sienkiewicz ze względów „cenzuralnych” niemal przemilczał wojnę polsko-rosyjską z lat 1654-1655. Czy to starcie miało decydujący wpływ na osłabienie Rzeczypospolitej przez wojną ze Szwecją?
Dr Konrad Bobiatyński: Wojna z Rosją była niezwykle ważnym czynnikiem osłabiającym potencjał militarny Rzeczypospolitej. Jak wspomniałem wcześniej, Wielkie Księstwo Litewskie w czasach pokoju nie dysponowało stałą armią, a w trakcie wojny nie było w stanie zaciągnąć sił wystarczających do obrony przed potężną i unowocześnioną wedle wzorów zachodnich kilkudziesięciotysięczną armią moskiewską. W 1654 r. dysproporcja sił była ogromna. Całość sił litewskich liczyła 12 tysięcy żołnierzy. Wojska moskiewskie i wspierające je oddziały kozackie były sześcio-siedmiokrotnie większe. Klęski poniesione przez Litwinów były czynnikiem, który sprawił, iż w 1655 r. Szwecja zdecydowała na rozpoczęcie agresji na Rzeczpospolitą. W Sztokholmie przez długi czas wahano się, czy należy zaatakować Moskwę czy też państwo polsko-litewskie. Wybrano przeciwnika łatwiejszego do pokonania i dużo bardziej rozstrojonego wewnętrznie.
Zdobycie Wilna przez wojska moskiewskie na początku sierpnia 1655 r. było jedną z głównych przyczyn podjęcia przez Janusza Radziwiłła decyzji o rozerwaniu unii lubelskiej i podpisaniu układu w Kiejdanach. Klęski na Litwie pozbawiły Rzeczpospolitą ochrony na kierunku północno-wschodnim i zdecydowały o porażkach militarnych na innych frontach w 1655 roku.
PAP: Czy historycy zgadzają się Sienkiewiczem w jego opisie Janusza Radziwiłła jako zdrajcy?
Dr Konrad Bobiatyński: Zachowanie Janusza i Bogusława Radziwiłłów to sprawa bardzo złożona. Historycy patrzą na nią w sposób dużo bardziej zniuansowany sposób, niż nasz wielki powieściopisarz. Ich postawy nie należy rozpatrywać w oderwaniu od uwarunkowań zewnętrznych i wewnętrznych oraz postawy całej magnaterii polskiej i litewskiej.
Historycy uważają, że po zajęciu, splądrowaniu i spaleniu Wilna przez wojska moskiewskie Janusz Radziwiłł miał do wyboru tylko dwie możliwości: poddanie się królowi szwedzkiemu lub carowi. Po odrzuceniu przez Aleksego Michajłowicza wstępnych warunków porozumienia Radziwiłł nie miał innego wyboru. Jego decyzji nie można więc pojmować w kategoriach zdrady w takim rozumieniu jak czyni się to obecnie. Można zauważyć, że po ucieczce Jana Kazimierza jego poddani mogli czuć się zwolnionymi z przysięgi wobec króla, który pozostawił ich na pastwę wroga. Musieli więc szukać ratunku dla swoich małych ojczyzn.
Sprawa Bogusława Radziwiłła jest jeszcze bardziej skomplikowana. Z powodu powieści Sienkiewicza również zaliczany jest on do panteonu największych zdrajców w polskiej historii. Pamiętajmy jednak, że do 1655 r. Bogusław Radziwiłł pozostawał na marginesie wielkich wydarzeń politycznych i był w znakomitych stosunkach z Janem Kazimierzem. Dopiero wydarzenia z 1655 r. i jego późniejsze przejście na stronę Szwecji sprawiły, że stał się symbolem zdrajcy.
PAP: Sienkiewicz nie wspomina o wielu epizodach z czasów powstania Chmielnickiego poddających w wątpliwość gotowość Litwinów do walki wspólnie z Polakami...
Dr Konrad Bobiatyński: Litwini jako dobrzy obywatele Wielkiego Księstwa dbali przede wszystkim o ochronę własnych granic. Ruchy chłopskie pojawiały się również na Litwie już od jesieni 1648 r. Litwa nie miała znaczących sił zbrojnych i te, którymi dysponowała wykorzystywane były do tłumienia tych wystąpień. Zdarzało się również, że Janusz Radziwiłł podejmował decyzję o wsparciu armii koronnej. Jego największym sukcesem było zdobycie Kijowa w 1651 r. Również inni magnaci litewscy, którym zależało na łasce króla i karierze w sojuszu z dworem wystawiali bardzo liczne wojska prywatne wspierające Polaków.
W bitwie pod Beresteczkiem w 1651 r. i w kilku innych kampaniach walczył bardzo silny i liczny pułk najbogatszego magnata Litwy Kazimierza Leona Sapiehy. Sapiehowie już wkrótce doczekali się sowitej nagrody za współpracę z monarchą, gdyż wojewoda witebski Paweł Jan po śmierci Janusza Radziwiłła otrzymał wakujące po nim urzędy – buławę wielką i województwo wileńskie. Przykładów bezpośredniego wsparcia Litwinów dla Korony w walkach z Kozakami jest jednak niewiele. Głównym powodem była militarna słabość tego kraju.
PAP: ...ale armie prywatne przedstawia niezbyt korzystnym świetle...
Dr Konrad Bobiatyński: Należy odróżnić prywatne armie magnatów odgrywające dużą rolę w walce z powstaniem Chmielnickiego na jego początkowym etapie, od tak zwanych „kup swawolnych”, czyli oddziałów ochotników gromadzonych przez takich ludzi jak Andrzej Kmicic. Były to oddziały składające się z ludzi często wyjętych spod prawa. Był to jednak marginalny element całej machiny wojskowej Rzeczpospolitej. Tego typu jednostki pojawiały się tylko w sytuacjach ekstremalnych, takich jak okupacja Litwy przez wojska moskiewskie.
Rola prywatnych wojsk magnackich była w niektórych momentach spora, ale nie tak wielka, jak pisał Sienkiewicz. Książę Jeremi Wiśniowiecki nie miał pod sobą 6000 żołnierzy, bo nie miałby ich z czego utrzymać. Oddziały takie liczyć mogły od tysiąca do półtora tysiąca żołnierzy i bardzo szybko topniały, ponieważ w ich skład wchodzili głównie miejscowi Rusini, którzy łatwo przechodzili na stronę Chmielnickiego. Po trzech latach wojny Wiśniowiecki miał już tylko kilka chorągwi prywatnych, liczących nie więcej niż 400-500 żołnierzy.
Warto wspomnieć również o reformach jakie przeszła wojskowość Rzeczpospolitej pod wpływem klęsk z 1648 r. Utworzono tak zwane wojsko komputowe, które liczyło kilkanaście tysięcy żołnierzy. Cała armia stawała się coraz bardziej profesjonalna.
Dr Konrad Bobiatyński: Ówczesna historiografia była podzielona na dwie wielkie szkoły. Warszawska dopatrywała się zewnętrznych przyczyn kryzysu państwa i jego upadku w XVIII wieku. Szkoła krakowska szukała przyczyn kryzysu w niedomaganiach ustrojowych. Sienkiewicz próbował wyważyć te dwa podejścia. W „Potopie” kładł nacisk raczej na przyczyny wewnętrzne jako powód zwycięstw szwedzkich, choć jednocześnie upadek kraju w drugiej połowie 1655 r. miał służył mu do pokazania wielkiego odrodzenia narodowego w 1656 r.
PAP: Mimo to wojska Rzeczypospolitej nie potrafiły zwyciężyć Szwedów na początku wojny.
Dr Konrad Bobiatyński: Armia szwedzka była najlepsza na świecie. Szwedzi utrzymywali swoje wojska z podbitych ziem i nakładanych na nie kontrybucji. Tymczasem w Rzeczpospolitej, aby zebrać podatki, należało poczekać na zebranie się sejmików, sejmu walnego, akceptację jego ustaleń przez szlachtę, powołanie poborców podatkowych, dostarczenie środków do podskarbich, a potem do armii. Cały ten proces trwał nawet półtora roku. Mało który żołnierz chciałby tak długo służyć „na kredyt”. Dlatego w tych realiach ustrojowych Rzeczpospolita nie była przygotowana do utrzymywania stałych sił zbrojnych, mogących stawić czoła Szwedom w otwartym polu. Bardzo dobrze radziła sobie w tak zwanej wojnie szarpanej, prowadzonej przez dwóch naszych wybitnych wodzów tej epoki – Stefana Czarnieckiego i Jerzego Sebastiana Lubomirskiego.
PAP: Trylogia to również historia wspomnianych wielkich wodzów znanych głównie z „Potopu”. Jednym z nich jest w oczach Sienkiewicza książę wojewoda kijowski Jeremi Wiśniowiecki.
Dr Konrad Bobiatyński: Wiśniowiecki jest postacią wymykającą się łatwym ocenom. Z całą pewności nie był to szczególnie wybitny wojskowy, ale raczej typowy przedstawiciel sztuki wojennej swoich czasów. Doskonale dowodził pułkami jazdy na polu bitwy, ale gdy konieczne było sprawdzenie się w bardziej złożonych działaniach militarnych to jego umiejętności nie były wystarczające.
Wielu historyków uważa, że jego polityka krwawej rozprawy z Kozakami, bezkompromisowo zmierzająca do powrotu do stanu sprzed 1648 r. była błędna. Rację miała raczej partia pokojowa, na czele której stali kanclerz wielki koronny Jerzy Ossoliński i wojewoda kijowski Adam Kisiel. Stronnictwo to dążyło do znalezienia dla kozaczyzny miejsca w ramach trójnarodowej Rzeczpospolitej. W 1658 r., gdy ich koncepcje próbowano wcielić w życie w ramach tak zwanej ugody hadziackiej było już za późno, między innymi z powodu działalności ludzi topiących powstanie we krwi, aby tylko nie dopuścić do jakichkolwiek koncesji politycznych na rzecz Kozaków.
PAP: Trylogię zamyka kapitulacja Kamieńca Podolskiego. Sienkiewicz uznał, że poddanie tej potężnej twierdzy i miasta było efektem tchórzostwa dowodzących obroną.
Dr Konrad Bobiatyński: W 1672 r. w Rzeczypospolitej praktycznie rozpoczynała się wojna domowa pomiędzy stronnictwami: malkontentów na czele którego stali – przyszły król, wówczas hetman wielki koronny Jan III Sobieski oraz prymas Michał Prażmowski oraz regalistów, którym kierowali doradcy ówczesnego monarchy – podkanclerzy koronny Andrzej Olszowski i kanclerz wielki litewski Krzysztof Pac. Malkontenci dążyli do detronizacji Michała Korybuta Wiśniowieckiego i wprowadzenia na tron kandydata francuskiego. Dlatego Rzeczpospolita nie była przygotowana do wojny z Turcją.
Załoga Kamieńca Podolskiego liczyła zaledwie 1000 żołnierzy i nie mogła liczyć na żadną pomoc. Armia turecka, nawet jeśli odrzucimy najbardziej fantastyczne szacunki, liczyła od 60 do 80 tysięcy żołnierzy wyposażonych w potężną artylerią uznawaną za jedną za najlepszych na świecie.
Obrońcy nie mogli spodziewać się odsieczy, choć z pewnością powinni kontynuować walkę dłużej niż dziesięć dni. Mieszczanie kamienieccy zdając sobie sprawę z tego, że oblężenie musi się zakończyć szturmem, który oznaczałby wyrżnięcie mieszkańców i grabieżą woleli poddać się na w miarę korzystnych warunkach. Moim zdaniem ciężko oceniać tę decyzję w kategoriach zdrady – był to raczej wyraz pragmatycznej postawy obrońców zdających sobie sprawę z beznadziejności swojego położenia.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ ls/